One, czyli my

Milczałam tak długo, przy pełnej sali, że aż ktoś zapytał, czy potrzebuję, żeby mi przetłumaczyć pytanie. A ja po prostu zostałam publicznie postawiona w prawdzie i dowiadywałam się czegoś fundamentalnego o sobie.

18.05.2020

Czyta się kilka minut

Agnieszka Kutermankiewicz, bibliotekarka  z Miejskiej Biblioteki Publicznej im. Władysława Reymonta w Skierniewicach, maj 2020 r. / DARIUSZ DZIK DLA „TP”
Agnieszka Kutermankiewicz, bibliotekarka z Miejskiej Biblioteki Publicznej im. Władysława Reymonta w Skierniewicach, maj 2020 r. / DARIUSZ DZIK DLA „TP”

Kiedy w połowie marca, wraz z nastaniem epidemii, via mail, Face­book, a niekiedy telefon zaczęły spływać kolejne informacje o odwołaniu moich spotkań autorskich czy warsztatów, sądziłam, że straciłam główne źródło utrzymania.

W ciągu trzech miesięcy, jak wyliczyli eksperci, z aspirującej do niższej klasy średniej przedstawicielki mało prestiżowego, ale zawsze wolnego zawodu miałam stać się bezdomną z niespłaconym kredytem we frankach. Nie mogąc pójść zbadać terenu osobiście – jak uzasadniłabym taką konieczność krążącym po okolicy patrolom? – w myślach przywoływałam mijany na spacerach z psem zaciszny zakątek pod nieodległym mostem Północnym i aranżowałam go na potrzeby własne, moich zwierząt i dzieci.

Zastanawiałam się, czy komornik pozwoli mi zabrać rower stacjonarny, a jeśli tak, to do czego go podłączę. Rozważałam, póki jeszcze miałam jakieś pieniądze na koncie, zakup generatora prądu. Po kilku tygodniach izolacji okazało się oczywiście, że straciłam zupełnie coś innego. Coś cenniejszego.

UWIELBIAM SPOTKANIA AUTORSKIE. MOJE. Uwielbiam jeździć w miejsca, w których nie byłam, spotykać ludzi, których nie znałam, rozmawiać z publicznością, dokuczać prowadzącym, pokazywać obcym zdjęcia mojego psa w komórce, dostawać za to niewysokie honoraria. Jedyne, czego nie lubię, to czytanie wierszy. Moich.

Ale uważam, że zupełnie niezłe spotkanie poetyckie może się odbyć bez konieczności czytania wierszy, czasem nawet publiczność bywa wdzięczna, gdy udaje się pominąć ten, wydawałoby się że obowiązkowy, punkt programu.

Mam też ten hart ducha, że nie rani mnie, gdy na spotkaniu ze mną jestem ja i panie z biblioteki: jedna prowadząca, dwie na widowni. Szybko zwalczam w sobie poczucie winy i staram się ze wszystkich sił, żebyśmy wszystkie cztery bawiły się jak najlepiej. Bo w spotkaniach autorskich – moich – uwielbiam również bibliotekarki.

JEDNEJ NAWET ZADEDYKOWAŁAM swoją ostatnią książkę: gdy wysłałam jej plik składu, w którym na piątej stronie widniało „dla Agnieszki ze Skierniewic, bibliotekarki”, Agnieszka ze Skierniewic, bibliotekarka, odpisała: „Ej, nie żartuj z bibliotekarek”. Potem na szczęście zrozumiała moje czyste intencje i zrobiło jej się chyba dość miło.

Agnieszka jest bibliotekarką totalną: prowadzi książkową audycję radiową, Dyskusyjny Klub Książki, zdobywa pieniądze na projekty literackie, w tym także te związane z poezją, ogarnia lokalne wydawnictwa regionalne. Prowadziła spotkania z Markiem Niedźwieckim, Jerzym Jarniewiczem, Filipem Łobodzińskim, Jakubem Żulczykiem.

Ze mną nie prowadziła i zastanawiam się, w czym właściwie Marek Niedźwiecki jest ode mnie lepszy, ale nie mam do niej żalu, bo od kilku lat, z podziwu godnym wyczuciem moich słabszych zawodowo momentów, wysyła mi krzepiące biblioteczne raporty: że ktoś wypożyczył moją książkę i zażądał wszystkich kolejnych, albo żebym nie traciła ducha, bo na pewno uda mi się kiedyś napisać moją wymarzoną Wielką Amerykańską tylko że Polską Powieść. 21 marca składa mi życzenia z okazji Dnia Poezji, a ja jej z okazji urodzin. Cóż, tak, bibliotekarka totalna nie mogła się urodzić innego dnia.

GOSPODARZE I ORGANIZATORZY, których spotykam jeżdżąc z występami po kraju i zagranicy, to nie zawsze są panie z biblioteki, ale prawie zawsze są to kobiety. Kasię z Edynburga poznałam wiele lat temu na warsztatach pisania u Stasiuków w Banicy. Już nie pamiętam, czego dokładnie tam uczyłam, prześladuje mnie niepokojące wspomnienie siebie, jak siedzę na skalnym występie i pokazuję grupie książki z obrazkami, pamiętam natomiast, że w tej grupie miałam Andrzeja Muszyńskiego i Weronikę Murek, ale to Kasia z Edynburga zapadła mi w pamięć najżywiej. Zupełnie bowiem bez wstydu przyznała, że jej ulubioną książką jest „Trudna decyzja panny Pym” Josephine Tey, że ona by chciała napisać właśnie coś takiego i czy ja jej mogę pokazać jak.

Niekiedy sądzę, że tylko my dwie na całym świecie czytałyśmy tę książkę, gdyby było inaczej, okupowałaby ona rankingi najwartościowszych pozycji XX wieku bez przerwy, co najwyżej dla dramaturgii osuwając się raz na jakiś czas z miejsca pierwszego na drugie. Jest to kryminał, który dzieje się w żeńskiej szkole wychowania fizycznego. Czy naprawdę trzeba cokolwiek dodawać?

Mój egzemplarz „Trudnej decyzji panny Pym” kończy w tym roku 50 lat, od pierwszego czytania w ’82 na koloniach letnich w Białej nad Pilicą jest w regularnym użyciu i jest również relikwią. Miłość do panny Pym zaowocowała zaproszeniem do Szkocji, gdzie Kasia do niedawna prowadziła Interaktywny Salon Piszących. Wojciech Bonowicz, Elżbieta Leese, Maciej Woźniak, Jacek Dehnel – to tylko niektórzy autorzy, których udało się ściągnąć, zanim przedsięwzięcie straciło dofinansowanie.

Zielone, szpitalne kafle – nigdy przedtem ani potem nie widziałam takiego rozwiązania dekoracyjnego w bibliotece – edynburskiej McDonald Road Library, stanowiły wymarzone tło dla stuporu, w jaki popadłam, gdy Kasia jako prowadząca zadała pierwsze pytanie: „Are you a dog person or a cat person, Justyna?”. Milczałam tak długo, przy pełnej sali, że aż ktoś zapytał, czy potrzebuję, żeby mi przetłumaczyć pytanie. A ja po prostu właśnie zostałam publicznie postawiona w prawdzie i dowiadywałam się czegoś fundamentalnego o sobie. W Polsce nikt nigdy mnie o coś tak intymnego nie zapytał.

INTERAKTYWNY SALON PISZĄCYCH w Szkocji, z którym warsztaty miałam kolejnego dnia, zbierał się w Domu Stowarzyszenia Polskich Kombatantów, okna sali konferencyjnej spowijały zasłony z zielonego o złotym połysku pluszu, na ścianie wisiał kanonizacyjny portret papieża Polaka i ktoś dopilnował, aby wetknięto chorągiewki w polskich barwach narodowych we wszystko, co nadawało się do wtykania, łącznie z opróżnionymi butelkami za kontuarem minibaru. Piszący w Szkocji napisali i przeczytali przepiękne rzeczy, udzieliłam im z radością rzetelnego i przemyślanego feedbacku, ktoś spóźniony przyniósł wino domowej roboty, a po zakończeniu pracy zeszliśmy do kombatanckiej piwnicy poprzebierać się w zabytkowe sukmany, skoro tam niezabezpieczone wisiały.


Czytaj także: Magdalena Kicińska: Panie od książek


Kasia rok później zaprosiła mnie jeszcze na premierę angielskiego wydania zbioru moich wierszy do radykalnej lewicowej edynburskiej księgarni, gdzie moje masochistyczne erotyki zakamuflowanej strażniczki patriarchatu nabrały nieoczekiwanie rewolucyjnego, feministycznego tonu. Tłumy szalały. Jeszcze przez jakiś czas oglądałam na Facebooku relacje z ogromną swadą prowadzonych przez Kasię spotkań z polskimi autorami, a potem Salon zatonął, z kapitan Kasią opuszczającą pokład jako ostatnia.

KRĄG ANONIMOWYCH HARCEREK, w skrócie KAHa – w którego ubiegłorocznym zjeździe miałam, mimo że nigdy nie byłam harcerką, zaszczyt wziąć udział, to grupa, którą stworzyły czynne i dawne instruktorki harcerskie z całej Polski. Bo czasem zdarza się tak, że okołoliterackie spotkanie, połączone z wielogodzinnym maratonem czytania i dyskutowania o poezji, z którego wychodzisz na miękkich nogach, przearanżowana wewnętrznie i spocona, organizuje ci najlepsza przyjaciółka. Też kobieta, Bronka z Małych Rud, nauczycielka, społeczniczka, druhna. Przekazywać harcerskie tradycje i celebrować przyjaźń – z takimi założeniami blisko setka kobiet spotka się w tym roku po raz osiemnasty, a każdemu spotkaniu towarzyszy sesja dyskusji, warsztatów, prezentacji w wybranej wcześniej dziedzinie. Za siedemnastym razem panie wybrały literaturę.

Niezwykły był dzień, który spędziłam z KAHą: warszawska Zachęta dała nam salę i korytarze, którymi kolejne grupy w większości starszych ode mnie kobiet, lekarek, nauczycielek, prawniczek, dyrektorek korporacji, wędrowały na literackie spotkanie z dzieciństwem, młodością, dojrzałością i starością kobiety – bo tak z innymi autorkami, odpowiedzialnymi za kontent, zaplanowałyśmy ten dzień. Joanna Mueller czytała z harcerkami wiersze współczesnych polskich autorek średniego pokolenia (czyli na przykład moje), Joanna Czeczott opowiadała o współtworzonym przez siebie ­„Kosmosie dla dziewczynek”, Paulina Adamczyk o niedawno debiutujących zjawiskowych polskich prozaiczkach.

HARCERSTWO JEST IDEĄ, ALE I STRUKTURĄ, więc po wszystkim nie mogło się obyć bez sprawozdania, którego fragment poświęcony mojemu udziałowi brzmi: „Z Justyną Bargielską zmierzyłyśmy się ze starością, wspierane przez wiersze Ursuli K. Le Guin spolszczone przez Justynę i Jerzego Jarniewicza we właśnie wydanym tomie »Dotąd dobrze«. Czy starzenie się jest traceniem i czy ta utrata jest zawsze smutna? A może jest uwalniająca? Radosna. Czy boimy się dotarcia na ostateczny zachód, czy może raczej drogi, tego co może się nam zdarzyć w trakcie? Słabości i tego, że zawiedziemy same siebie? Czy i co myślimy o własnym umieraniu? Justyna mobilizowała nas do rozumienia, szukania znaczeń i skojarzeń. Do myślenia”.

Czytam to sprawozdanie, kiedy zdarza mi się czuć jak pierwszoklasista, który w szkolnym przedstawieniu o księżniczce, smoku i kawalerze zagrał trawę. Harcerki z KAHy pokazały mi, że mogę być z tą całą poezją – moją, cudzą, każdą – po prostu potrzebna. Ludziom, niekoniecznie krytykom.

Skądinąd obecność tylu rozsądnych, dojrzałych kobiet wtedy w Zachęcie była i dla mnie zbawienna: Zuza Golińska i Magdalena Łazarczyk realizowały tego dnia swój performans „Lepka trawa, swędząca skała, spuchnięty język”. Podwójna postać, którą stworzyły obie założywszy jedną sukienkę, przemieszczała się po korytarzach galerii, pojawiając się akurat tam, gdzie się jej najmniej spodziewałam i symbolizując refleksję o przyszłości. Na szczęście harcerki prędko zorientowały się, że bardziej niż podwójnych postaci boję się tylko dłutowania ósemek i w dyskretny, ale skuteczny sposób starały się mnie przed tą postacią chronić, a nawet z zaskoczenia zrobiły zdjęcie, na którym postać intensywnie symbolizuje za mną, a ja, nieświadoma, uśmiecham się – żeby mi pokazać, że tak naprawdę nie ma się czego bać. To tylko sztuka.

ANIĘ, PSYCHOLOŻKĘ Z KRAKOWA, poznałam w okolicznościach dość obciążających dla zawiązującej się relacji: weszła w moje życie deklarując się jako psychofanka. To, że się zakolegowałyśmy, nawiązałyśmy współpracę, a na koniec wręcz zaprzyjaźniłyśmy, jest dziełem opatrzności, bo, umówmy się, nawet największemu narcyzowi na hasło „psychofan” zapala się czerwona lampka. Ania ma dwóch synów i zrobi dla nich wszystko, więc zorganizowała mi cykl warsztatów w ich szkole: nie brzmi to jak wyzwanie, chyba że się weźmie pod uwagę, że jest to szkoła prywatna, dwujęzyczna, o klasach składających się mniej więcej po równo z dzieci polskich i cudzoziemców. Szkoła ukierunkowana i ukierunkowująca na sukces, nieufnie odnosząca się do poetki, która na kanwie własnych, absurdalnych opowiadań dla dzieci zamierzała wzbudzić w kosmopolitycznych ośmiolatkach zachwyt dla polszczyzny. Nie mam zielonego pojęcia, jak Ania to zrobiła, ale zaproszono mnie, przygotowano przestrzeń, ugoszczono, zapłacono.

I znowu, to kolejne doświadczenie z trasy, o którym mogę z przekonaniem powiedzieć, że nauczyło mnie czegoś nowego, zarówno w sensie międzyludzkim, jak i jeśli chodzi o umiejętności: wiem już teraz, co powiedzieć, gdy przeraźliwie smutny ośmiolatek, którego rodzice się rozwodzą, na pytanie, czy pokoloruje przedstawiający jego samego szablon, odpowiada „I would rather die”. Jest to bezcenna wiedza, a jej zdobycie drogo mnie kosztowało. I nie byłoby możliwe bez marketingowych, perswazyjnych, po prostu agenckich zdolności i pasji Ani z Krakowa, które postanowiła spożytkować bezinteresownie akurat na mnie.

SĄ TEŻ OCZYWIŚCIE PRAWDZIWE AGENTKI, które usuwają rzucane pisarzom przez rzeczywistość pod nogi logistyczne kłody niebezinteresownie, aczkolwiek, umówmy się, na takich autorkach jak ja się nie zarabia. Schemat zarządzania kryzysowego, które po wybuchu pandemii wdrożyły cztery dziewczyny z Agencji Autorskiej „Opowieści”, powinien trafić do podręczników managementu i skutecznego, a wdzięcznego chwytania się brzytwy.

Począwszy od drugiego tygodnia narodowej kwarantanny na fanpage’u agencji wieczór w wieczór odbywały się spotkania autorskie na żywo. Na tle swoich schludnych domowych bibliotek – to był chyba obowiązujący wybór scenografii, o czym dowiedziałam się za późno, bo moje z córką show na tle ­plakatu z ­„Minecrafta” od dawna już wisiało w sieci – opowiadali rzeczy przeciekawe Julia Fiedorczuk, Patrycja Dołowy, Małgorzata Rejmer czy Filip Springer.

Cykl zakończył się w maju. Kasia, druga Kasia, Maria i Ania wykonały tytaniczną pracę, z każdym kolejnym spotkaniem umacniając markę tych spotkań, zdobywając stałych widzów i tworząc, jak sami widzowie przyznawali, niezłą odskocznię dla żyjącej ­COVID-19 społeczności Facebooka. Patronat objęło „Pismo”, a i sam Facebook musiał się nad projektem jakoś życzliwie pochylić, bo nie sądzę, by bez jego manipulacji zasięgami mój streaming osiągnął te 20 tysięcy wyświetleń.

Nie muszę dodawać, że wstęp na te spotkania był wolny i nikt na nich nie zarobił: rozumiem sens pracy za darmo z nadzieją, że kiedyś zacznie przynosić zysk, ale w przypadku Kasi, drugiej Kasi, Marii i Ani doszło, moim zdaniem, do czegoś więcej niż tylko intensywne inwestowanie w markę. Swoim pomysłem stworzyły autorom przestrzeń do kontaktu z czytelnikami, która, przynajmniej w moim przypadku, okazała się co najmniej tak samo potrzebna, aby twórczo funkcjonować, jak gaża, za którą mogłabym nakarmić swój mózg niezbędną w procesie twórczym glukozą. I przypomniały mi, jak bardzo za spotkaniami z czytelnikami tęsknię, i jak tęsknię za kobietami, które za tymi spotkaniami stoją.

A AGNIESZKA ZE SKIERNIEWIC niedawno została łódzkim bibliotekarzem roku – łódzkim, to znaczy że pomiędzy Rawą, Kutnem, Sieradzem i Skierniewicami włączając Łódź nie ma sobie równych w uprawianiu tego zawodu. W uzasadnieniu przyznania tego tytułu można przeczytać, że Agnieszka jest osobą zaangażowaną i poszukującą, ciągle się uczy, jest wytrawnym czytelnikiem, łatwo nawiązuje kontakty, odnajduje się w zespole. Podkreślono też jej wysoki poziom etyczny i klasę.

Na ziemi łódzkiej jest 510 bibliotek publicznych, 50 punktów bibliotecznych, które organizują około 30 tysięcy imprez rocznie dla 350 tysięcy czytelników. Pracuje w nich ponad tysiąc bibliotekarek i bibliotekarzy. I z nich wszystkich najświetniejsza jest Agnieszka. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 21/2020