Z lodu, powietrza i ognia

Aby pokonać strach, jesteśmy gotowi na wiele. Aby osiągnąć przyjemność, gotowi jesteśmy pokonać strach.

13.04.2020

Czyta się kilka minut

 / GRAŻYNA MAKARA
/ GRAŻYNA MAKARA

Ósmy lutego, pełnia. Ogromny Śnieżny Księżyc, jak go nazywali rdzenni mieszkańcy Ameryki, daje się podziwiać z każdego miejsca w Polsce, ale tu, gdzie stoję, mam wrażenie, że gdybym trochę bardziej wyciągnęła rękę, mogłabym go dotknąć.

Musiałabym jednak wyjąć tę rękę z wody, co – znam swój organizm – stanowiłoby wstęp do wyjścia na brzeg, a ja chcę zostać jak najdłużej, więc nie, nie sięgam po księżyc. A jednak nie potrafię się powstrzymać, muszę jakoś uczcić tę wspaniałość, więc odłamuję kawałek cienkiego lodu, którym pokryte jest jezioro, i przyglądam się księżycowi przez tę taflę. „Jaki piękny” – mówię i podaję ten improwizowany okular kolegom zanurzonym obok mnie. Biorą, patrzą, ktoś zaczyna się trząść, w końcu jesteśmy tu już dobry kwadrans, wychodzimy.

Nasze jeziorko wylało, więc w błocie po kolana wędrujemy do stojącej kilkadziesiąt metrów dalej mobilnej sauny. Jesteśmy nadzy, ale ja zakładam klapki: mam fobię na każdą okoliczność, tutaj odzywa się mój strach przez szkłami. W młodości nosiłam figi z nazwami dni tygodnia, teraz mogłabym mieć na nich nadruki „agorafobia”, „akrofobia”, „klaustro­fobia” czy właśnie „hielofobia”, koniecznie w wesołych, pastelowych odcieniach. Po drodze utopię te klapki w błocie kilka razy i za każdym razem będę się z tego głośno a niemądrze śmiała. Nie kontroluję tego, mój mózg tonie w endorfinach. Gdy cykl morsowania i saunowania na pustej podwarszawskiej plaży powtórzę jeszcze kilka razy, nawet nie zauważę, że coś zgubiłam.

Co nas nie zabije

„Piękno lodu polega na tym, że zmusza cię do powrotu do tego, co stanowi twoją istotę” – mówi kalifornijski trener ultra­maratończyków, Brian MacKenzie, dziennikarzowi Scottowi Carneyowi, którego najpierw doprowadził na skraj zapaści treningiem interwałowym na rowerze stacjonarnym, a potem kazał mu wskoczyć do beczki z lodem.

Ta autorska metoda zwiększenia wydolności organizmu trafia Carneyowi do przekonania od razu, jak tylko ustępuje przerażające wrażenie, że tym razem jego organizm nie wytrzyma fizjologicznego szoku. To zresztą zwrot akcji nadużywany nieco w książce, którą cytuję: „Co nas nie zabije” to próba zdemaskowania Wima Hofa, pochodzącego z Królestwa Niderlandów „Icemana”, znanego głównie z tego, że siłą umysłu potrafi kontrolować temperaturę ciała. Do Hofa należy również rekord Guinnessa w długości kąpieli w lodzie: dwie godziny. Bez kilku minut.

Carney używa ogranego chwytu, który musi rozczulać w tak zatytułowanej pozycji: szarlatan z pierwszych stron nieuchronnie na ostatnich staje się guru, po drodze zaś demaskator kilka razy ociera się – przynajmniej w swojej ocenie – o śmierć, co oczywiście sprawia, że staje się silniejszy, odważniejszy, bardziej otwarty i, last but not least, piękny. A jednak kalifornijski trener ma rację, lód zmusza do powrotu do tego, co stanowi naszą istotę: jak każde gwałtowne i stanowcze zatrzymanie się, jak każde nagłe przejście z działania do trwania.

„Nasze przetrwanie zależy od dostępu do pożywienia, a nasze zmysły smaku i powonienia są podstawowymi częściami składowymi mózgowego układu nagrody – tego samego, który podsyca nasze zainteresowanie seksem lub narkotycznymi środkami pobudzającymi” – pisze szef działającej w Oksfordzie Grupy Badawczej „Hedonia”, Morten L. Kringelbach, w książce „Ośrodek przyjemności”. Pisze, choć nie musi: tę prawdę na podstawowym poziomie zinternalizowaliśmy wszyscy, asceci może z mniejszym entuzjazmem. Czy jednak w tej tezie nie warto się dla odmiany skupić na definicji przetrwania w czasach, które tak hojnie poszerzyły katalog możliwych zagrożeń, by wróciwszy następnie do definicji przyjemności, znaleźć ją równie szczodrze rozszerzoną?

Jest taki wiersz siedemnastowiecznego poety angielskiego Roberta Herricka, „Delight in disorder”. Stanisław Barańczak przełożył ten tytuł na „Rozkosz w rozgardiaszu”, ta przyjemna aliteracja pasuje, owszem, do błahej pochwały damskiego dezabilu, którą jest ten wiersz, ale dopiero wspaniały konflikt pomiędzy „l” a „r” w oryginalnym tytule sugeruje prawdziwe i pożądane źródło przyjemności współczesnego człowieka.

Bo odnoszę wrażenie, że tak wyraźne, tak zdecydowane przedefiniowanie przyjemności to zdobycz – lub przekleństwo – ostatnich dekad, choć oczywiście mogę się mylić, bo nie jestem badaczem, tylko użytkownikiem (i mówię o przedefiniowaniu przez użytkowników, nie przez filozofów czy psychoanalityków). Skłaniałabym się ku zdobyczy, bo tak właśnie lubię postrzegać ewolucyjne zmiany, dzięki którym gatunek, do którego należę, zwiększa swoje szanse na przetrwanie.

Twardziele, w tym kobiety i dzieci

Adrenaline junkies nie muszą czekać, aż ktoś ich wyśle w bombowcu nad południową Wielką Brytanię, ani nawet wdawać się w barowe bójki: mogą swój nałóg zaspokoić w ­Tough Guy, morderczym wyścigu organizowanym od lat 80. ubiegłego wieku w ostatnim tygodniu stycznia, który w środkowej Anglii sam w sobie jest wyzwaniem dla organizmu. Organizatorzy gwarantują zawieszone wysoko liny, rury ściekowe, druty kolczaste, ale przede wszystkim rozliczne rowy z lodowatą wodą „umiejscowione tak, żeby uczestnicy przemokli zaraz na początku i nie zdążyli się otrząsnąć z zimna aż do końca”. Brać w nim udział mogą kobiety, jest też specjalna edycja Tough Kid.

„Nie ma drugiego takiego wyścigu. Na mecie jesteś rozbity i wykończony, trzęsiesz się i krwawisz, i obiecujesz sobie, że nigdy więcej. Ale pięć minut później, kiedy rozgrzewasz się przy ogniu, zaczynają krążyć w tobie endorfiny i wszystko, co złe, mija. ­Tough Guy jest jak narkotyk. Wiadomo, że wrócisz po więcej” – mówi jeden z uczestników weteranów. Niektórzy porównują tę przygodę do porodu, „tak jak go sobie wyobrażają” (dodaje rozsądnie Carney), w którym efekt jest wart przecież każdego bólu. Niedyskutowalną konieczność ćwiczenia fundamentalnej dla przetrwania hormonalnej reakcji „walcz lub uciekaj” współcześnie możemy realizować w atakach paniki, co jest – wyjątkowo nieprzyjemnym, mówię z własnego doświadczenia – puszczaniem pary w gwizdek, lub w tego rodzaju, wbrew pozorom stosunkowo bezpiecznych, eventach.

Dla ja

Tough Guy miał tylko jedną ofiarę śmiertelną. Georges Bataille powiedziałby, że to dlatego, iż „nasze zasoby wyczerpują się i pragnienie w nas zamiera, skoro tylko zaczyna zagrażać nam zbyt oczywiste niebezpieczeństwo”. Z drugiej strony depresja, z jej anhedonią, w której toczy się heroiczne walki o odczuwanie przyjemności, będzie według WHO w tym roku drugą na świecie w kolejności przyczyną niepełnosprawności, a na tzw. dużą depresję choruje w każdym momencie 150 milionów ludzi.

Trudno się dziwić, że nie szukają ukojenia w slow joggingu czy pieleniu ogródka, zwłaszcza jeśli się pamięta, że zdolność do odczuwania przyjemności jest jedną z podstawowych oznak zdrowia. I trudno mieć im za złe, że walcząc o przyjemność, sięgają po aktywności niekiedy przerażające. Anhedonia upodabnia nas do robotów i to jeszcze tej starej generacji, tych Asimova, tych logiczno-etycznych: Kringelbach uważa, że jeśli chcielibyśmy obdarzyć sztuczną inteligencję cechami ludzkimi, w pierwszym rzędzie musiałaby otrzymać jakiś układ nagrody. Dla niego przyjemność warunkuje nie tylko zdrowie, de facto świadczy o człowieczeństwie; przyjemność, podkreślmy, cielesna: „sztuczne świadome istoty prawdopodobnie miałyby także ciała, gdyż nasza świadomość mieści się w, powiedzmy, fizyczności”, dodaje.

Bataille jest piewcą trwogi, zwłaszcza w odniesieniu do przyjemności seksualnej. Bez trwogi „seksualność byłaby jedynie czymś zwierzęcym i nie miałaby charakteru erotycznego. Jeśli chcemy jasno przedstawić sobie ten zupełnie niezwykły efekt, musimy porównać go z chwilą oszołomienia, przy której strach nie paraliżuje, lecz wzmacnia mimowolne pragnienie upadku, albo z szaleńczym śmiechem, kiedy to dzieje się coś bardzo groźnego, a my pod wpływem nagłej trwogi zaczynamy się śmiać jeszcze głośniej, choć doprawdy za wszelką cenę powinniśmy się od śmiechu powstrzymać”.

Mimowolne pragnienie upadku przywodzi na myśl słynną „Strategię numer pięć” z klasycznego a przystępnego poradnika „Pokonać lęki i fobie” Bemis i Barrady: czując narastającą panikę, spróbujmy świadomie utracić kontrolę nad sobą – im bardziej staramy się opanować, tym trudniej nam to przychodzi.

Pozwólmy sobie upaść: strach, jak pisze Frank Herbert w „Diunie”, to „mała śmierć, a wielkie unicestwienie”. Dalsza część litanii zakonu Bene Gesserit przeciwko strachowi jest przekładem żargonu porady psychologicznej na język poezji: „[strach] Niech przejdzie po mnie i przeze mnie. A kiedy przejdzie, odwrócę oko swej jaźni na jego drogę. Którędy przeszedł strach, tam nie ma nic. Jestem tylko ja”.

A „ja” to „ty”, „my”, „wy” i „oni” XXI wieku.

Żywioły

Aby pokonać strach, jesteśmy gotowi na wiele. Aby osiągnąć przyjemność, gotowi jesteśmy pokonać strach, także ten przed ośmieszeniem, jakie, sądzimy, czeka nas, kiedy pozwolimy sobie na utratę kontroli. „Upadek”, utrata kontroli, jest przydatny, gdy celem jest przyjemność seksualna, zwłaszcza ta osiągana z drugim człowiekiem, ale to tylko jedna z wielu atrakcji, którymi możemy się cieszyć z kimś czy w grupie: w tandemie np. można również skoczyć ze spadochronem.

I jest to sport ekstremalny, na który pozwalają sobie osoby, których nigdy byśmy o ekstremalne ciągoty nie posądzili. Skaczą, a potem opowiadają, że na wysokości czterech tysięcy metrów ich akrofobia minęła jak ręką odjął. „To kwestia perspektywy”, mówią, na tej wysokości, bo wysokość sama stała się nierzeczywista, absurdalna, niegroźna. Jednocześnie nic lub niewiele w tej sytuacji zależy od nas, kontrolę ma instruktor, przypięty do naszych pleców – możemy mu zaufać lub nie, ale ten akt zaufania również nie będzie miał większego wpływu na przebieg skoku. Osoby z fobią społeczną (samolot jest raczej szczelnie wypełniony skoczkami i instruktorami), chorobliwie lękające się utraty panowania nad sobą, kobiety, które na co dzień boją się obcych mężczyzn w mundurach, teraz pozwalają spiąć się z obcym mężczyzną dość siermiężnie wyglądającą uprzężą i doświadczają czystej delight in disorder.

Żywioł wody, żywioł powietrza, zimno i gorąco – jako gatunek dramatycznie osłabliśmy nie wystawiając się na ich działanie, wybierając komfort i termostat. I znowu Bataille: „teraz natury pragnie się już po jej odrzuceniu, to pragnienie nie polega już na uleganiu przymusowi”.

Sądzę, że zgodziłaby się z nim moja koleżanka, znakomita naturopatka, która tuż przed pandemią próbowała zorganizować wspólne dla naszej grupy morsów chodzenie po rozżarzonych węglach. Próbuję zrozumieć, dlaczego to jest dobre, ciekawe, zdrowe, a przede wszystkim – dlaczego jest to przyjemne. Węgle mają temperaturę około siedmiuset stopni Celsjusza, czy jest to temperatura tak dla ludzkiego postrzegania absurdalna jak wysokość, z której skacze się ze spadochronem, a zatem niestanowiąca istotnej zmiennej w tym równaniu? Koleżanka wyprowadza mnie z błędu: całą przyjemność z chodzenia po węglach przeżyła w głowie, głównie dzięki tej ogromnej liczbie, dzięki świadomości, że bosą stopą przeszła przez pogorzelisko, w którym teoretycznie można by stopić aluminiowy widelec, gdyby ktoś się jeszcze takimi posługiwał. W głowie, ale i w reszcie ciała: wyrzut endorfin, wszystko jedno czym spowodowany, niesie ze sobą konkretne somatyczne efekty.

A endorfiny to m.in. odporność. Jeszcze nie tak dawno byliśmy przekonani, że z huśtawki ciągłego spadku i przyrostu odporności wyłączony jest mózg. W 2015 r. pismo „Nature” opublikowało wyniki badań neurobiologa Jonathana Kipnisa, z których wynika, że mózg ma bezpośrednie połączenie z układem odpornościowym poprzez naczynia, o których istnieniu wcześniej nie było wiadomo: „Obecność funkcjonalnego, klasycznego układu limfatycznego w ośrodkowym układzie nerwowym każe nam ponownie przyjrzeć się obowiązującym dogmatom, jeśli chodzi o odporność mózgu oraz jego immunologiczne uprzywilejowanie”.

W wywiadach naukowiec cieszył się, że w świetle jego i jego zespołu odkrycia możliwe będzie zastąpienie ezoterycznych pytań o związki między układem nerwowym a odpornościowym – mechanistycznymi. Dla naukowca musiała to być wielka ulga, poetka natomiast nie byłaby poetką, gdyby nie zadała pytania o możliwość odwrotną: czy odkrycie to daje nam prawo mechanistyczne pytania o immunologiczne aspekty choroby Alzheimera zastąpić ezoterycznymi pytaniami o to, czy mózg może sterować naszą odpornością? Taką mniej więcej nowinę głosi światu niderlandzki Iceman, zwłaszcza ze strony środowiska farmaceutycznego napotykając znaczny opór, ale przyznam, że ten rodzaj myślenia kształtującego rzeczywistość jest znacznie bardziej fascynującą możliwością niż prosta zależność między długotrwałym stresem a zespołem jelita drażliwego.

Rozpad jaźni

„Przed każdą Grozą – jest prób seria” – pisze Emily Dickinson. Opisane przyjemności w większości można by zakwalifikować jako skutkujące euforią ocieranie się o śmierć, „prób serię”, prób rozumianych zarówno jako przymiarki, jak i wyzwania, w których nagrodę stanowi fakt, że po raz kolejny była to tylko próba, w dodatku taka, z której wyszliśmy zwycięsko.

Retoryka wygrywania, pokonywania własnych ograniczeń jest zresztą nagminnie do opisywania tych przyjemności stosowana, prawdopodobnie dlatego, że gdy przyjdzie do próby ostatniej, do Grozy, sądzimy, że przegramy ją ostatecznie i bez możliwości rewanżu. A jednak dla badaczy nadal najbardziej tajemniczą przyjemnością jest ta, która nie wiąże się ani z przeczuciem nagrody, ani ze strachem przed śmiercią: czysta zabawa.


Czytaj także: Justyna Bargielska: Skok w nowy rok


Kringelbach tłumaczy, że zwyczajnie nie da się zaaranżować eksperymentów, w których można by było skanować mózg w stanie zabawy i dzięki temu dowiedzieć się, które jego obszary są odpowiedzialne za jej kontrolę. Zabawa, w której zapominamy o bożym świecie, stan przepływu, czy inaczej – absorpcji, „rozpad jaźni, który następuje w trakcie podstawowych przyjemności, bez oczekiwania na nagrodę z zewnątrz”.

Dorosłym niewiele pozostaje sposobów na osiągnięcie tego stanu, można zjeżdżać z góry na nartach albo uprawiać seks, ale uciążliwości dorosłości polegają m.in. na tym, że nie zawsze da się bezinteresownie zjeżdżać na nartach, już nie wspominając o seksie. O redefiniowaniu przyjemności, które opisuję, w kierunku, jaki nakreślam, myślę zatem jako o jedynej dla siebie drodze, która pozwoli mi nie popaść w robotyczne odrętwienie, stan zawieszenia między logiką a okrojoną etyką Asimovowskiego kodeksu, jako o drodze, na której możliwy jest rozwój. Z drugiej strony bardzo życzyłabym sobie zachować na tej drodze ów rodzaj czujności, który umożliwi mi, gdy znienacka dopadnie mnie zabawa, przepływ, absorpcja, radosny rozpad jaźni, poddać im się bez wymówek i bez reszty.

 

Bo, wracając do Emily Dickinson, myślę czasem, że „ów giętki Konkurent, / który zdobywa nas w końcu”, po tych wszystkich „ukradkowych zalotach” epizodów prawie-że-hipotermii, „insynuacji mętnych” swobodnego spadania z prędkością dwustu kilometrów na godzinę, zanim otworzy się spadochron, „niejasnych aluzji” chodzenia po rozżarzonych węglach o temperaturze tylko trochę niższej niż ta w krematoryjnym piecu, może mieć dla mnie na sam koniec czystą, bezinteresowną zabawę. Tak jest, sądzę, że śmierć może być ogromnie przyjemna. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 16/2020