Harmonia narodów

Politykom nie wychodzi to, co udało się muzykom, i to już w XVII-XVIII wieku: dzięki sztuce, a nade wszystko muzyce, Europa istniała zapewne bardziej niż dzisiaj jako rodzaj "koktajlu narodów.

27.02.2006

Czyta się kilka minut

Sinfonia Varsovia /
Sinfonia Varsovia /

Symbolizuje to muzyka barokowa: była to eksplozja, która rozsadziła platońskie kanony piękna, drogie sercu kompozytorów Renesansu, wprowadzając do muzyki kontrasty, zakrzywienia, węzły i pulsacje; inaczej mówiąc, nasycając ją emocjami, czy jak wówczas mawiano: afektami. Ale to jednocześnie synteza narodowych stylów.

Na tym polega ów stymulujący paradoks: z jednej strony był to czas, gdy owe narodowe style krzepły, a jednocześnie kompozytorzy europejscy mieli świadomość, że uczestniczą w wielkiej zbiorowej przygodzie: wzajem się szpiegowali i kopiowali, telepali się dyliżansem po całej Europie, przeszczepiali na obcy grunt swoje lub cudze tradycje i maniery. Ale też mogli liczyć (inaczej niż dzisiaj) na przychylność i wsparcie władców. Królowie i książęta ściągali na swe dwory najlepszych zagranicznych muzyków. Włoch Lully rządził w Wersalu, Couperin zalecał "syntezę smaków", Niemiec Haendel zaraził Londyn włoską operą, Domenico Scarlatti uczył w Madrycie infantkę Marię Barbarę, rozsiewając włoszczyznę na Półwyspie Iberyjskim i zarazem przesiąkając duchem flamenco, Bach wreszcie zewsząd ściągał pomysły i przetapiał je w tyglu swego geniuszu. I w rezultacie mamy to, co dla wielu polityków jest do dzisiaj przedmiotem sennych marzeń: Europa jako swoista "harmonia narodów".

Takim właśnie tytułem opatrzył René Martin dwunaste wydanie Szalonych Dni Muzyki w Nantes, poświęcone dwunastu kompozytorom z sześciu krajów: Bach i Telemann z Niemiec, Włosi Vivaldi i Scarlatti, Francuzi Rameau i Couperin, Antonio Soler i Manuel Blasco de Nebra z Hiszpanii, Antonio de Almeida i Carlos de Seixas z Portugalii, wreszcie Purcell i Haendel reprezentowali Anglię, choć ten ostatni mógł-

by równie dobrze wystąpić w barwach Niemiec lub Italii.

Harmonia tłumu

Już kontroler w pociągu wjeżdżającym na stację Nantes życzy nam "miłych muzycznych wrażeń". W tramwaju z głośników leci muzyka Couperina. W olbrzymim hallu wchłania nas nieprzeliczony tłum, jedyny tłum, jaki znam, który nie wywołuje uczucia stresu: przyjaźnie pomrukując, niespiesznie przelewa się z sali do sali. Po drodze przysiada wokół estrady, by uszczknąć coś z jednego z dziesiątek darmowych koncertów. Na przykład posłuchać świetnej pianistki Anne Quefellec, która między utworami żywo dyskutuje z publicznością.

Każdego z wirtuozów można tu zaczepić, wypić z nim kawę lub zjeść spaghetti, pogadać na stoisku płytowym Leclerca, gdzie podpisuje swe płyty - a w parę dni rozchodzi się ich dobre 25 tysięcy sztuk. To jest właśnie nadzwyczajne: bezpośredni kontakt z artystami, a także ich wzajemne kontakty. Jedni drugim kibicują albo też tworzą ad hoc niekonwencjonalne zespoły, jak owych ośmioro francuskich wiolonczelistów, którzy złączyli swe smyki w transkrypcjach dzieł Monteverdiego i Bacha.

Dwunasta odsłona La Folle Journée była absolutnym sukcesem. Sprzedano 112 tysięcy biletów na 240 koncertów zorganizowanych w ciągu pięciu dni - czyli odrobinę więcej niż przed rokiem, gdy fetowano Beethovena i jego przyjaciół. Właściwie nie da się więcej, osiągnięto próg saturacji - wszystkie z ośmiu sal wypełnione są w 92 procentach. Nie wspominając o kilkudziesięciu koncertach darmowych, ponad trzydziestu prelekcjach i debatach z krytykami. I nie licząc 150 koncertów, na które tydzień wcześniej przybyło 43 tysiące ludzi, w dwunastu miastach regionu nad Loarą, od Saint-Nazaire po Wandeę.

"Wielkie dzięki, panie Martin, za sprowadzenie Mesjasza do naszego kościoła" - żartował proboszcz z parafii św. Ludwika w La Roche-sur-Yon, gdzie odegrano arcydzieło Haendla. Zasługa tym większa, że w nieogrzewanych kościołach palce grabiały i nawet Mesjasz bez rękawiczek i czapki uszatki długo by tam nie wytrzymał... Muzyków ogrzewało ciepłe przyjęcie. W Nantes to publiczność przychodzi do nich, w regionie zaś udają się pod strzechy, żyją tam przez tydzień, urządzają próby i master classes w lokalnych szkołach muzycznych, spotykają się z amatorskimi zespołami.

Frekwencja jest niebywała: w mieścinie Challans, liczącej 18 tysięcy dusz, sprzedano prawie 7 tysięcy biletów! Recepta jest prosta: koncerty krótkie i bardzo tanie - 2 do 6 euro w regionie, 6 do 15 w Nantes. To klucz do sukcesu - mówi Artur Gadzala, koncertmistrz Sinfonii Varsovii, który często grywa w Polsce i wie, jak dużą frekwencją cieszą się koncerty, gdy są tanie.

Róg obfitości

Tanio nie znaczy tandetnie. Od strony artystycznej poziom był na ogół znakomity: 1800 artystów, zawodowców i półamatorów, najbardziej renomowane kapele i chóry - nawet jeśli brakuje wciąż Minkowskiego, Gardinera, Christiego czy Goebla, których wymagania mogłyby zwichnąć budżet, jako że w Nantes nawet najsławniejsze gwiazdy muszą przystać na parokrotnie niższe stawki niż zazwyczaj. A gwiazd nie brakowało: pianiści Nicholas Angelich, Alexandre Tharaud czy Zhu Xiao Mei, klawesyniści Christophe Rousset, Pierre Hantai, Blandine Verlet czy Blandine Rannou, Barbara Hendricks o mocno już wyślizganym głosie, młody falsecista Philippe Jarousky ze świetnym Ensemble Matheus i cudowny kontratenor Carlos Mena (polecam jego nagrania Vivaldiego i Bacha dla Mirare, firmy stworzonej przez René Martina), plejada skrzypków i wiolonczelistów, Fabio Biondi i Chiara Banchini ze swymi kapelami, Tallis Scholars i Capriccio Stravagante, chóry Accentus i RIAS Kammerchor, Concerto Coeln i Ricercar Consort, Akademie fur Alte Music z Berlina i zespół Michela Corboza z Lozanny.

Miałem szczęście uczestniczyć w co najmniej tuzinie znakomitych koncertów. Dwa tysiące słuchaczy w ekstazie nie chciało wypuścić ze sceny, o pierwszej w nocy, wykonawców Haendlowskiego "Solomona" - Michaela Chance, Carolyn Sampson, Akademie fur Alte Music i chóru RIAS pod dyrekcją Daniela Reussa, który dzień później żegnał się ze swym zespołem równie poruszającą interpretacją "Mesjasza". Śledziliśmy zafascynowani wokalną choreografię zespołu La Venexiana, którego szef Claudio Cavina śpiewa falsetem jednocześnie dyrygując. Podziwialiśmy zwiewną wirtuozerię francuskiego wiolonczelisty Bruno Cocseta w sonatach Vivaldiego. Wszyscy płakali z umierającą Dydoną - Rominą Basso - w niemal idealnej interpretacji Purcellowskiego arcydzieła prowadzonego przez Philippe'a Pierlot, w którym świeżą i promieniejącą Belindą była Nuria Rial, katalońska maskotka tegorocznych Szalonych Dni.

Obśmialiśmy się wreszcie jak norki na pożegnalnym koncercie zespołu Ricercar Consort, poświęconym włoskim kantatom Haendla: panny dokleiły sobie wąsy i brody, panowie w lokach i sukienkach, szef zespołu Philippe Pierlot z długim cygarem w zębach, upudrowany flecista wjechał na scenę na rowerku, a przepyszna Nuria Rial puszczała do nas oko spod bujnej rudej peruki. To są właśnie Szalone Dni: żadnych wyfraczonych maestro, niedosiężnych gwiazd wbitych w gorset etykiety, upudrowanych hrabin obwieszonych klejnotami. Jeśli już ktoś się upudruje i obwiesi, to wyłącznie dla zabawy. Wszyscy w Nantes przyswoili definicję markiza La Rochefoucauld, który pisał, że "powaga jest obrządkiem ciała, wymyślonym dla pokrycia braków ducha". Tutaj zaś chodzi wyłącznie o ducha.

Varsovia universalis

Największym może dla mnie zaskoczeniem były tegoroczne występy Sinfonii Varsovii, która grała po trzy-cztery razy dziennie, zmieniając dyrygentów i programy. Słyszeliśmy ją w kantacie Telemanna "Die Donnerode", zadedykowanej ofiarom trzęsienia ziemi, które zniszczyło Lizbonę w 1755 roku, w "Mszy za zmarłych" Blasco de Nebry, w koncertach skrzypcowych i klawesynowych Bacha, a już prześcignęła samą siebie w Mszy A-dur Bacha i "Dixit Dominus" Haendla.

Zdumiewa uniwersalizm tej orkiestry, pozbawionej stałego szefa, a grającej z równym powodzeniem wszystko - od Haendla po Pendereckiego. W teoretycznie obcym sobie repertuarze zachwyciła barokową giętkością. Dwie godziny przed występem Sinfonii słuchałem, również w Bachu i Haen­dlu, Collegium Cartesianum pod dyrekcją Petera Neumanna, kapeli grającej rzekomo na dawnych instrumentach - czego wcale nie było słychać, do tego stopnia dźwięk był galaretowaty i bezbarwny. Otóż warszawiacy, podchodząc do baroku, wymyślili własną artykulację (jakby podpatrzyli strategię Goulda, adaptującego Bacha na fortepian): krótkie i delikatne pociągnięcia smykiem, raz staccato, raz pizzicato, raz martellato - niezliczone subtelne manewry nadające klarowności polifonicznej fakturze, pomimo braku dawnych instrumentów z ich kwaskowato-owocowym brzmieniem, ułatwiającym oddanie barokowej tęczy barw.

Szaleństwo na eksport

"Sinfonia Varsovia jest dla mnie - mówi René Martin - jedyną »oficjalną orkiestrą« Szalonych Dni. Zapraszam ich każdego roku wszędzie, gdzie odbywa się festiwal,

i powierzam im każdy repertuar - barokowy, romantyczny czy współczesny". Pojadą teraz znowu do Bilbao i Lizbony, a następnie do Tokio, gdzie druga edycja Szalonych Dni poświęcona będzie wyjątkowo Mozartowi, ze względu na rocznicę.

Martin jest zachwycony tym, co działo się w Japonii w zeszłym roku, gdy pod sztandarami Beethovena zainaugurowano tam pierwsze wydanie Folle Journée: "W Tokio można odtąd mówić o życiu muzycznym sprzed Szalonych Dni i po nich". Japończycy upierali się początkowo przy wysokich cenach biletów, lecz w końcu dali się nakłonić do przyjęcia rewolucyjnej formuły. I na pierwszy festiwal przybyło 130 tysięcy osób, z czego 70 tysięcy uczestniczyło po raz pierwszy w koncercie muzyki klasycznej, a średnia wieku wynosiła 35 lat.

Warunkiem sukcesu jest nade wszystko miejsce. Usytuowany w centrum stolicy olbrzymi kompleks o nazwie Tokyo International Forum spełniał wszystkie wymagania: sześć sal, w tym jedna na pięć tysięcy miejsc, plus wielka ocieniona esplanada, gdzie można się pożywić, poszwendać i posłuchać darmowych koncertów. W festiwalu wzięło udział półtora tysiąca muzyków, z czego połowa to Azjaci (w tym japońska śmietanka). Japończycy od dawna kręcili się po Nantes, szpiegowali, podglądali rzecz od kuchni. Sprawę wziął w swoje ręce Masahide Kazimoto, największy organizator koncertów w Japonii. "Dla mnie René Martin jest geniuszem - mówi Kazimoto. - Dzięki niemu znalazłem wreszcie odpowiedź na dręczące mnie od lat pytanie: jak odnowić publiczność na koncertach muzyki poważnej i jak wyjść z nią do mas".

René Martin myśli o dalszej ekspansji. Niewykluczone, że małe Szalone Dni odbędą się za rok w Rio de Janeiro, później może w Szanghaju lub Hongkongu, wśród projektów wymienia się też Londyn lub Petersburg. W 2007 roku w programie będą europejskie szkoły narodowe, a więc druga połowa XIX i początek XX wieku. Sinfonia Varsovia będzie miała pole do popisu. Ale Martin chce też po raz pierwszy wstrzyknąć do klasyki dawkę folkloru, na przykład Cyganów grających z zawodowcami.

Przysypianie na laurach

Potwierdziło się raz jeszcze, że najbardziej żywotną muzyką współczesną jest dziś muzyka barokowa. Barok wpycha się wszędzie: sforsował twierdze festiwali w Salzburgu, Glyndebourne, Aix-en-Provence, wcisnął się do Opery Paryskiej, Berlińskiej i do londyńskiej Covent Garden, nawet w Mozarcie ton nadają specjaliści od muzyki dawnej, jak Minkowski i Jacobs. "Nie musimy już się usprawiedliwiać, bronić desperacko idei »autentyczności« - mówi klawesynista i dyrygent Christophe Rousset. - Granie na instrumentach dawnych stało się czymś naturalnym". Nawet więcej: to dziś lokomotywa klasycznego rynku.

Barok stał się prawdziwym biznesem: zapełnia półki w sklepach płytowych, ściąga tłumy na festiwale i koncerty, lansuje swoje gwiazdy. W czasach, gdy wielkie koncerny odwróciły się plecami od klasyki, 80 procent nowych produkcji zawdzięczamy niezależnym firmom wyspecjalizowanym w muzyce dawnej. Lecz stąd do arogancji droga niedaleka. Rozbestwieni barokowcy mają skłonność do przysypiania na laurach, wpadania w rutynę, ucinania sobie drzemki w błogim przeświadczeniu, że wszystko już odkryli.

Barok długo jeszcze czekać będzie na ostatnie słowo w materii interpretacji. Haen­del stawia wykonawcom, jak Mozart, wymagania omalże niemożliwe do spełnienia. Bach jest tak trudny, że zarówno na płytach, jak i na żywo (co w Nantes znalazło potwierdzenie) wszyscy zadowalają się powtarzaniem w kółko sześciu najpopularniejszych kantat, spychając w czeluść zapomnienia dobrą setkę arcydzieł nigdzie niewybrzmianych.

Od Roku Bachowskiego 2000 niewiele się zmieniło. Prawie nikt (wyłączając jedną płytę Cantus Coeln, płytę nagraną dla Mirare przez Ricercar Consort czy "Pasję Mateuszową" McCreesha) nie podjął Rifkinowskiego wyzwania, polegającego na minimalizacji składu i powierzeniu partii chóralnych solistom. Słyszałem parokrotnie takie wersje na żywo i zaświadczam, że to ideał. Trzeba wszak bardzo ciężko pracować, aby go osiągnąć. Epoka szybkich i łatwych sukcesów nijak do tego nie zachęca. Skazani jesteśmy, być może, na barok light, który omija rafy i wdzięczy się za bezcen, licząc na tani sukces.

Cała nadzieja w tych, którzy - jak Minkowski - stawiają producentom za wysokie wymagania. Nadejdzie może dzień - jeśli wcześniej wszyscy nie ogłuchną - gdy to oni będą górą.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2006