Czarodziejska Chmura

Joanna Bator przetopiła swe doktoraty i dyplomy na czystą literaturę bez skazy, tętniącą życiem, olśniewającą plastycznością języka i podporządkowaną bez reszty jednej, podwójnej idei: zrozumieć i odczuć. Oto próba dowodu w dwunastu niby-sonetach.

08.04.2013

Czyta się kilka minut

 /
/

1. Łzy szczęścia

„Ich hatte viel Bekümmernis” (W smutku głębokim pogrążony) – jedna z najpiękniejszych kantat Bacha towarzyszy mi przy lekturze ostatnich stron „Chmurdalii”. Zapewne rozmyślnie wybrałem sobie tę rozkoszną pokutę. Nie ma wyborów całkiem przypadkowych, zupełnie bezinteresownych. Lubimy świadomość, że na coś mamy wpływ.

Czułem z góry, przeczuwając koniec rękodzieła, że w epopei Jadzi, Dominiki czy Grażynki nadeszła chwila ukojenia, pogodzenia się z losem, złapania swego pana boga za nogi, przez co każdy, zwłaszcza jeśli jest odmieńcem, rozumie co innego. Gdyż każdy ma takiego pana boga, jaki mu się zmajstrował lub nie.

Joannie Bator nie zmajstrował się żaden bóg, nakazujący najprzód siebie czcić i wierzyć w coś na ślepo. Nic jej nie mówią przykazania wymyślone przez boga wymyślonego interesownie przez ludzi. Wszystkie gotowa jest zastąpić dwoma: „Będziesz starać się zapobiegać okrucieństwu i dasz z siebie wszystko, co możesz”.

Każde zdanie, pogłaskane z włosem ambiwalentnych uczuć – kicz to czy nie kicz, idealizacja antropologa pobożnych życzeń czy entomologa interesów ludzkiej mrówki? – wyciska łzę lub dwie. W każdej kropli słonej wody ściekającej po policzkach jest smak szczęścia.

Potem krople spadają i znikają bezpowrotnie. Tylko ślad na policzku zostanie, jeśli fotograf Dominika Chmura zdąży go utrwalić, choć równie dobrze złapać może łzę w kąciku ust, pstryk-klik, zanim spadnie tam, gdzie poza Bator nikt już jej nigdy nie pochwyci.


2. Bulion pierwotny

Nie sposób rozstać się z tą wieloksiążką, trzecią, pierwszą, drugą i wreszcie czwartą, na pozór niepodobną. Mimochodem dostarczam wam topologii lektur, gdyż w tej kolejności czytam Bator, od końca wstecz, potem po kolei, „jakpanbógprzykazał”, a teraz coś inaczej i pomiędzy, gdyż „Japoński wachlarz” to nie literatura, „tylko” antropologia.

„Ja też płakałam, kiedy ją pisałam” – mówi Joanna Bator o „Ciemno, prawie noc”. Naprawdę jej wierzę. Są rzeczy, o których bez łez i trwogi nie sposób pomyśleć. Gdy pisała tę gotycko--barokową makabreskę, dała się wciągnąć spirali zła, uwierzyła w nieposkromioną siłę zła, zwątpiła w ewolucyjną siłę dobra. To se vrati.

Rozdzierające sceny rozstania przeżywamy w życiu kilkakrotnie. Im bardziej są rozdzierające, tym mniej się rozstajemy. Z Joanną Bator żyć odtąd będę do śmierci, jak Dominika z nienarodzoną bliźniaczką lub jak Alicja z Ewą, piękniejszą i nadrealną siostrą. Cokolwiek bym pomyślał lub odczuł, wystawię się na Jej osąd.

Niektórzy się skarżą, że Bator jadzi. Przeciwnie: koi, jedna, uśmierza, gdyż dociera, chyłkiem wnika, włamuje się do tylu dusz i zamieszkuje tyle jaźni jednocześnie, że zanurza nas w jakiejś zupie pierwotnej ludzkości, smakującej jak pyszny rosół.

Jadzia i Dominika, wuj Kazimierz i ciocia Basia, obrzydliwy fryzjer Kruk i Grażynka, kurwa o złotym sercu, Sara, Ivo, Dawid, Martin, Ciocie Herbatki i tylu innych, przegryzając się nawzajem, przetapiają się stopniowo na jeden współ-czujący strumień narracji.


3. Antropologia dyskretna

W roku 2179 cyberkrytyk Ying-Yang, jeden z ostatnich archeologów XXI-wiecznej literatury, pisał tak: „Nikt zapewne ani przed, ani po Bator nie zdołał przetopić antropologii na literaturę tak niepostrzeżenie”. Jest bowiem wszechnarratorem, spoglądającym przez każde oko, słuchającym każdym uchem, sięgającym wyobraźnią dalej niż sen.

Zacząłem tę przygodę od końca i nawet nie żałuję. „Ciemno, prawie noc” jest zejściem do mrocznych podziemi, wycieczką za kulisy ludzkości i zarazem przewodnikiem „Jak przeżyć na Księżycu”, gdyż nawet tam, gdzie brak tlenu i ludzkich uczuć, są Kociary ocalające esencję życia. Jeśli nie wiecie, co to Kociary, wyobraźcie sobie świat w ręku Kotojadów.

Po najczystszym z arcydzieł, wolnym od wszelkiej eseistyki i metajęzyka, jakim jest „Piaskowa Góra”, koniec „Chmurdalii” wydać się może z lekka hollywoodzkokiczowaty: Jadzia Chmura, symbol pseudomatriarchatu, po raz pierwszy znajduje kontakt z córką na wyspie Karpathos, gdzie przetrwał skansen prawdziwego matriarchatu.

Ale pierwsze zdania „Piaskowej Góry” odsyłają do przedostatnich słów „Chmurdalii”, będącej jej przedłużeniem. Wpisane jest w nie pragnienie wolności, które będzie szukać ujścia i zrozumienia „co srebrnego dzieje się w chmur dali” przez następnych tysiąc stron.

Wiele czasu upłynie, zanim bohaterowie zmęczeni znajdą względny spokój duszy; zanim Jadzia i Dominika złapią się za rękę, na greckiej plaży, wpatrując się w horyzont szczęścia, dla obu różny, gdyż jedna zostanie, a druga znów ruszy w świat. „Jak spokojnie”.


4. Symfonia i polifonia

Zapewne tylko Bacha można słuchać czytając Bator. Jakoś tajemniczo oba te doświadczenia wywołują we mnie podobne uczucia, wpadając w rezonans. Wielowątkowość, polifonia, melodia nieskończona, jak u Wagnera, lecz dużo bardziej elastyczna, gdyż nieskażona najmniejszym z uprzedzeń. Rzeka wchłaniająca wszystkie dopływy.

„Bach” to po niemiecku strumień. Strumień świadomości, polifonicznej narracji, opowieści wypływających z opowieści, z których wypływają opowieści, a każda z kontrapunktem będącym zalążkiem nowej opowieści lub reminiscencją starej. Strumień, rzeka, dorzecze, delta, morze, ocean narracji, skąd historyjki jak węgorze z morza Sargassa wracają do źródeł.

„Chciałabym, żeby moje książki były jak nowoczesne symfonie” – mówi Bator, dając za przykład III Symfonię Góreckiego. Ma rację, gdy przeciwstawia to literaturze typu rap lub slam, jak „Paw królowej” Doroty Masłowskiej, genialnie swingujący i rapujący, lecz mało frapujący treścią. Lecz trochę przecenia tę symfonię, ubożuchną tematycznie.

Wszechświat swój widzi zbyt małym, mogłaby już prędzej porównać swą prozę z projektem „Symfonii Tysiąca” Mahlera, któremu śniła się ona jako żywioł nieprzeparty, pieśń totalna, która pragnie zmienić świat. Bator chce wierzyć, że „opowieści mają siłę zmieniania świata”.

Jej książki to symfonia tysiąca wątków i dygresji, leitmotivów i kontrapunktów. Sieć pajęcza opowieści, zaplatających się ludzkich losów, w którą łapie nas Topielica-Pajęczyca. Opowiada nie ku pokrzepieniu serc, lecz ku zrozumieniu i współ-czuciu. Zmienia świat.


5. Współ-czujący narrator

Kocham nade wszystko u Bator jej obsesję zrozumienia. Pośród dziesiątek postaci nie ma jednej, której by nie starała się zrozumieć, ukazując każdą tyleż od środka (jak sama siebie widzi), co od zewnątrz (jak inni ją widzą). Nie było do tej pory wielu tak wszechobecnych, wszechwiedzących i wszechczujących narratorów.

Bator nie ma pióra, lecz pędzel i smyczek, obiektyw w oku i mikrofon w uchu, a nawet lepiej: skanuje mózgi metodą rezonansu magnetycznego. Jest wszędzie, gdzie coś się dzieje albo myśli. Zna każde marzenie, wspomnienie, cierpienie lub życzenie każdej z postaci. Oczywiście udaje, że zna, ale czy to nie wychodzi na jedno?

Wielu pisarzy chce się brać za Demiurga i deus ex machina, ale udaje się to nielicznym. Proust może poszedł najdalej, ale czy zaszedł, nie wiadomo. Céline umiał przejrzeć na wylot najmarniejszą z dusz, lecz nigdy nie dawał jej szans na rezurekcję. Był wszechrozumiejący, lecz nigdy ciepły. Czuł, ale nie współ-czuł. Przynajmniej tak udawał.

W „Oblubienicy Pana” Alberta Cohena, niedoskonałej, najpiękniejszej powieści XX wieku, Mme Deume to alter ego Jadzi Chmury w świecie genewskiej, protestanckiej burżuazji. Ariane to ucieleśnienie odmieńca, tęsknoty za czymś, co świat może dać tylko na chwilę.

Solal to samiec piękny i błyskotliwy, w odróżnieniu od Stefana Chmury i dowolnej męskiej postaci z książek Bator, lecz równie beznadziejny jak inni, choć zniewalający trzeźwością i ostrą świadomością tego, że jedyną perspektywą miłości – jak wszystkiego – jest jej koniec.


6. Złość, miłość, ciekawość

Metafory typu rzeka, dorzecze czy ocean nie odsyłają li tylko do drzewa genealogicznego. Postacie nie są skamielinami, wciąż ewoluują. W każdej z nich od pierwszej chwili jest coś pociągającego, obok tego, co ewidentnie odpychające. Bator dokonuje cudu, każąc mi polubić większość z nich. Skąd w niej tyle miłości, złości, ciekawości?

Jak Ivo, cukiernik homoniewiadomo, karmi mnie nowymi wciąż słodyczami, komponując gorzko-słodko-kwaśne smaki. Każda postać cuchnie-pachnie, błyszczy lub gasi blask, rozwibrowuje wokół siebie powietrze lub umartwia je w bezruchu. Jej bohaterowie naprawdę żyją, nie możemy się doczekać ich powrotu.

Z większością postaci „Piaskowej Góry” nie miałem nigdy szans się zetknąć, wyjąwszy chuliganerię uliczną z lat PRL-u, która w moim mieszczańsko-artystycznym świecie mogła być czasem dla lekkoduchów, kuszącą alternatywą. Jeśli od razu pokochałem Dominikę czy Grażynkę, to dlatego, że wydają się niezniszczalne. Wszystkich nas przeżyją, uciekając.

Joanna Bator stara się nam dowieść, na przestrzeni tysiąca pięciuset stron, że lepiej być dobrym niż złym. Dlaczego więc uparła się pod koniec tymczasowy swej literackiej odysei, by człowieka ujrzeć złym z natury, jak Rousseau chciał go widzieć dobrym?

Nie pojęła jeszcze, jak oboje się mylą, w tę i we w tę, gdyż natura nie zna takich pojęć jak Dobro i Zło? Zna tysiące ich deklinacji praktycznych, egoizm i altruizm, agresję i empatię, przemoc i pomoc, ale wszystkim rządzi statystyka.


7. Czarodziejka, dobra wróżka, czarownica

W pierwszej odsłonie jest czarodziejką: odsłania przeszłość, nadając postaciom ich tymczasową tożsamość; w drugiej jest dobrą wróżką, stawiającą na siłę perswazji odmieńców, zdolnych dać przykład zmartwiałemu światu: Dominika się wymyka, Grażynka nie da się przyszpilić, itd.; w trzeciej jest czarownicą, pragnącą odczarować świat z gruntu zły.

Jadzia Chmura de domo Maślak jest pod tym względem najpiękniejszym przykładem ewolucji. Trzeba nam blisko tysiąca stron, by w końcu ją polubić. Jej samej tyle trzeba, by się od-Jadzić. Jej córka Dominika załatwiłaby to dużo szybciej, ale Jadzia była ostatnią osobą, zdolną usłyszeć taki dysonans. Będący tak naprawdę konsonansem.

„Mnie po prostu interesuje to, co pod spodem” – mówi Joanna Bator, odsyłając do metafory ruskich matrioszek. W matce jest córka, w niej wnuczka i tak dalej. Coś w tym jest. To jest historia po kądzieli, idąca głównie tropem mitochondrialnego DNA, przekazywanego przez matki córkom. Czy zresztą kogokolwiek interesują ojcowie?

Najwyższy czas dowiedzieć się czegoś od kobiet. To one snują pajęczą nić narracji, nić życia. Tylko one wiedzą coś o życiu. Znają praktyczne rady i recepty, co się z czym żeni, a co nie, jak leczyć, jak koić. Czasem coś przesolą, ale z roztargnienia, nie z niewiedzy.

Kobiety w powieściach Bator nie są wyjątkowo mądre, ale mają więcej życiowej energii niż mężczyźni. Historia dalej się toczy i świat dalej trwa głównie dzięki nim. „Leniwemu chłopu i Salomon nie naleje” – mawiała prababka Jadwiga Maślak, trafiając na skos w męską słabiznę.


8. Przekleństwo arche-tekstu

Przyjęcie w świecie dziecka, pisze Nancy Houston, polega na opowiedzeniu mu historyjek, które wymoszczą mu miejsce w środku wielu koncentrycznych kręgów: rodziny, grupy etnicznej, Kościoła, klanu, plemienia, kraju... Aby nastało ja, musi wpierw zaistnieć pośród wielu my, z nieodzownym kontrapunktem zagrożenia, jakim są oni.

Nie idzie bowiem o to, by zdemaskować i wyeliminować fikcję jako taką: bez niej by nas nie było, to podstawowy budulec naszej rzeczywistości, ulepionej z chimer i umownych znaków. Nie ma żadnej z góry danej prawdy, wszystkie prawdy są skonstruowane. Ci, którzy sądzą, że żyją w wymiarze rzeczywistym, są ignorantami, a ta ignorancja jest potencjalnie zabójcza.

Dyrdymały (czyli bajki o tożsamości, mity, religie i poglądy polityczne) są cenne i cudowne. Pozwalają przezwyciężyć wszelkie przeciwności losu. Dyrdymały są zgubne i przerażające. Pozwalają nam, z oczyma wlepionymi w Ideał, otworzyć kurek od gazu, w celu eksterminacji nam podobnych. Dobro i Zło z jednego płyną źródła – narracji prymitywnej.

Tylko literatura – mówi interesownie Nancy Houston, pisarka nierówna, eseistka niezrównana – pozwala nam wznieść się ponad przekleństwo Arche-tekstu, dzielącego świat na nas i onych. Jesteś nasz. Inni to wróg. To proste jak miecz, jak dzida, jak wzwód.

Oto (per analogiam do archetypu) Arche-tekst ludzkiego gatunku, archaiczny i arcypotężny. Podstawowa struktura wszelkich prymitywnych narracji, od Biblii lub „Wojny o ogień” po „Wojny gwiezdne” czy „Rambo”. Spoiwo raczkującej ludzkości i zwiastun jej zguby.


9. Nędza i siła fikcji

Wedle Kundery to powieść – znacząca nastanie myślącej i czującej jednostki – najskuteczniej burzy dotychczasowe fikcje. Konfrontuje lepsze z gorszymi, przeciwstawia niuanse „kilku myślom jak cepy” – jak pięknie pisał Herbert, zanim na starość się pogubił i stracił trzeźwość sądu, jak tylu innych – Kołakowski, Miłosz i jeszcze paru trochę mniejszych.

Powieść otwiera nieskończoną przestrzeń wolności, rozszerza horyzont wyobraźni, zachęca do wybrania fikcji bogatych, złożonych, najpiękniejszych – na antypodach archetekstowej łatwizny, wszechobecnej w kulturze popularnej, mediach, polityce – nasączonej wyssanym z mlekiem ojców manicheizmem, dobre–złe, polskie–antypolskie, takie i owakie.

Powieść zwraca się do mózgu, by mu przypomnieć delikatnie, acz stanowczo, żonglując między Scyllą uprzedzeń a Charybdą marzeń, że tak naprawdę jego zadanie polega na tym, by jak najprędzej poszedł po rozum do głowy i zdystansował się radykalnie od wszystkiego, co kojarzyć się może z wojowniczym marszem kiszek.

Skazani na fikcję, wybrać możemy jedynie jak najbogatszą i jak najpiękniejszą fikcję. Tę, która nikim nie chce zawładnąć, nikogo nie chce posiąść na własność. By uciec się do muzycznej metafory, raczej Mozart niż Beethoven, i prędzej już Mendelssohn niż Wagner.

Unikajcie fikcji prymitywnych i potencjalnie śmiercionośnych. Choć bliższa mi idea odczarowania, prześwietlenia na wylot aż do bólu każdej, choćby i pięknej fikcji, nie jestem radiologiem i nie jestem z kamienia, by nie dać się porwać dowolnej pięknej fikcji.


10. Stream of consciousness

Są u Joanny Bator mistrzostwo narracji i węch językowy, czucie rytmu i czasów, giętkość pióra i otwartość myśli rzadko spotykane. Są pastisze świadome i zapewne nieświadome. Makabreski czy groteski z tej trylogii odsyłają do „Ferdydurke” lub „Trans-Atlantyku”. Pojedynek Matek Polek z „Chmurdalii” nawiązuje do Pojedynku na Grymasy.

„Chmurdalia” jest „Odyseją” z odwróconym znakiem; „Piaskowa Góra” ma wiele z „Podróży do kresu nocy”, lecz koniec końców zmierza ku światłu; „Ciemno, prawie noc” światło gasi, lecz na końcu każdej, nawet najczarniejszej wizji zapala się światełko nadziei na dalsze, podtrzymujące sens życia lub wręcz ratujące życie opowieści.

Jedynie Kuczok na kilku stronach, jak kiedyś Hrabal w poetyckich odlotach, umiał tak sugestywnie oddać przepływ strumienia świadomości (lub nieświadomości), w czym wcześniej poprzeczkę umieścili najwyżej Joyce w monologu Molly z „Ulissesa”, Céline gdziekolwiek, a Cohen w paradzie Solala lub słowotoku Ariadny z „Belle du Seigneur”.

Joanna Bator zdaje się jeszcze swobodniej poruszać w wielu wymiarach czasu, przypisanych do postaci, z których każda jest tu, przedtem i potem, scalając mozolnie jak Jadzia, lub radośnie jak Grażynka, swą wieloczasową, wielowymiarową, wielotorową politożsamość.

Mistrzostwo tej narracji polega na wirtuozowskim żonglowaniu czasem, przetwarzanym przez świadomość lub podświadomość. Nielinearnie, na skos, na skróty, gdzieś pod łukiem tęczy, rozpiętej między urazami lub olśnieniami z dzieciństwa a marzeniami o przyszłości.


11. Zaczarowanie czasu

Dla Jadzi na przykład sposobem radzenia sobie z czasem było jego zapuszkowanie. „Jadzia czas kisiła i konserwowała, przysmażała z cukrem, pasteryzowała; zamykała czas hermetycznie w słoikach z napisem ogórki 1991, czarna porzeczka 1992, papryka 1993, buraczki z papryką 1994, truskawki w miodzie 1995, kapusta z kminkiem 1996”.

Ale z czasem docierało do niej w końcu, że ten czas zakonserwowany nie jest wiecznie i że zawartość słoików nadgryziona będzie rychło jego zębem; że truskawka z kompotu różni się od surowej, nawet jeśli jest to cena za zachowanie przeszłości w słoikach. Mówiła sobie wówczas nie mówiąc, gdyż tak jej się tylko podświadomie myślało, że lepsze to niż nic.

Jadzia Chmura zamyka przeszłość w słoikach, a w czasie teraźniejszym gapi się na „Niewolnicę Isaurę”, snując marzenia o różanej przyszłości. „Jesteśmy tym, co pamiętamy” – powtarza Eulalia Barron, która poświęciła życie odtwarzaniu ergo ocalaniu przeszłości. „Trwa wojna, wojna na opowieści” – mówi Bator i opowiada dalej w wieloczasie.

W „Japońskim wachlarzu” stara się zdefiniować melancholię „nie jako kliniczną depresję, lecz egzystencjalne poczucie, że wszystko mija, a słońce czasem świeci czarno”. Zrozumiała, żyjąc przez lata w Japonii, że na tym można zbudować całą kulturę.

Mono-no-aware, wszystko przemija, to fundament japońskości, oznaczający „piękne słodko-gorzkie uczucie, jakie budzi w ludzkim sercu przepływający świat, płatki opadające z drzewa wiśni”. Sakura. Cały smak piękna w jego efemeryczności, ujrzał to już Camus.


12. Nie popaść w nihilizm

Na czym więc polega cud tej narracji nieskończonej, której nie sposób się oprzeć, jak śpiewowi Syren, wabiących zbłąkanych żeglarzy czymś piękniejszym niż życie, jak Schopenhauer widział sztukę? Pewnie na tym, że Bator wciąż trzyma się życia. W każdej z żywych istot dostrzega jej żałosny background i promyk słońca, rozświetlający jej horyzont.

Ileż w tym ciepła, mimo gryzącej ironii. Ile głębokiej mądrości, tej która nie tylko nieomylnie odróżnia dobro od zła, co jeszcze nietrudne, lecz również ukazać potrafi, okiem antropologa i psychologa, symptomy i narodziny zła; dostrzec najmniejsze zagięcie lub skrzywienie, które sprawi, że zło rozkwitnie, gdy tylko natrafi na sprzyjające warunki.

Poniekąd delektuje się tą wiedzą, zwłaszcza w „Ciemno, prawie noc”. Lecz nie jest tą wiedzą zachwycona. Wyciąga z niej rozpaczliwe, nazbyt pesymistyczne wnioski. Szuka dalej i kopie niezmordowanie, by w końcu, z najohydniej skażonej gleby, wyłuskać ziarno prawdy, kokon empatii, zalążek dobra. Perłę księżnej Daisy.

Joanna Bator mówi („GW”, 1 XI 2012), że „walka o to, by nie popaść w nihilizm, jest (dla niej) codziennym zmaganiem”. „Żyję w głębokim przekonaniu, że jesteśmy na świecie sami. Niebo jest puste, piekło zdarza się tylko na ziemi”. Ale raj także tylko tu, na chwilkę.

Chce być zarazem kustoszem i siewcą. Zapamiętać i dawać ludziom „dobre historie”, jak jeden z jej ulubieńców, Haruki Murakami. Zachować, co tego warte, ośmieszyć, co haniebne, posiać jak najszerzej ziarno zrozumienia, wolności i mądrości. Dzięki jej za to.


STEFAN RIEGER jest dziennikarzem i krytykiem muzycznym. Od 1981 r. mieszka we Francji, pracuje w Radio France Internationale. Wielokrotnie publikował na łamach „Tygodnika Powszechnego”. Autor nominowanej do nagrody Nike książki „Glenn Gould, czyli Sztuka Fugi”.


JOANNA BATOR (ur. w 1968 r. w Wałbrzychu) jest pisarką, eseistką, absolwentką kulturoznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim oraz Szkoły Nauk Społecznych przy PAN. Autorka pracy doktorskiej na temat związków i dyskusji między feminizmem a psychoanalizą i postmodernizmem, do roku 2008 adiunkt w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN, badaczka kultury japońskiej, której poświęciła antropologiczny esej-reportaż „Japoński wachlarz” (2004).

W powieści „Piaskowa Góra” (2009) ukazała losy rodziny zamieszkującej tytułowe wałbrzyskie osiedle – przesiedleńców, usiłujących odnaleźć się w poniemieckiej rzeczywistości. „Opowieść brzmi niezwykle świeżo, ponieważ autorka skoncentrowała się na życiu codziennym swoich bohaterów oraz ich mentalności. Dała wiarygodny i przenikliwy opis obyczajów – zarówno minionych, zahaczających o czasy przedwojenne, jak i aktualnych – pisał Dariusz Nowacki. – Najważniejsze są tu postaci kobiece (...) Bator zrekonstruowała pragnienia, tęsknoty i lęki kobiet należących do trzech pokoleń”.

Kontynuacją „Piaskowej Góry” jest „Chmurdalia” (2010), rozszerzająca perspektywę czasową i geograficzną, portretująca bolesne relacje matek i córek, poddanych archetypowi Matki Polki, ale też zastanawiająca się nad współczesną tożsamością nomadyczną, portretującą bohaterki zmuszone do ciągłego ruchu, zmiany miejsca zamieszkania, często przy tym zmagające się z ksenofobiczną niechęcią kolejnych osiadłych wspólnot.

„Ciemno, prawie noc” (2012) to książka, której akcja znów osadzona jest w Wałbrzychu, utwór stylistycznie brawurowy, przekraczający umowne granice gatunków. Elementy kryminału i groteskowego, makabrycznego horroru łączą się tu z diagnozami socjologicznymi (społeczeństwo podzielone na grupy niemogące nawiązać z sobą porozumienia, język wszechobecnej nienawiści, patriotyczna i religijna „nekrofilia”) oraz z przypowieścią o mocy zła, którego dramatyczną figurą jest los dzieci – porzucanych, wykorzystywanych seksualnie, zabijanych.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2013