Gwałt – narzędzie wojny

Odwaga muzułmanki Iman al-Obejdi, która opowiedziała całemu światu o tym, jak została zgwałcona przez żołnierzy Kaddafiego, może stać się przełomem. Nie tylko w Libii, ale także w innych krajach Afryki, gdzie wojenne gwałty stały się normą.

05.04.2011

Czyta się kilka minut

Libijskim powstańcom brakuje nie tylko broni i wojskowych umiejętności. Do niedawna brakowało im też "twarzy". Bo rewolucje potrzebują symbolu lub przywódcy. Ta w Libii zaczęła się spontanicznie i do dziś nie wiadomo, kto nią kieruje, albo z kim - z jaką postacią - ją kojarzyć. Niby są powstańcze władze, nawet uznane już przez niektóre państwa - np. Francję, choć niestety nie przez Polskę (co przypomina nasze spóźnialstwo w uznaniu Litwy 20 lat wcześniej). Ciężko jednak wymienić choć jedno znane nazwisko wśród powstańców.

Ale symbolem rewolucji nie musi być jej przywódca. Może też być nią ofiara reżimu - jak niedawno w Tunezji, gdzie ikoną stał się 26-letni handlarz warzywami Mohamed Bouazizi, który w proteście przeciw korupcji władz dokonał samospalenia. To jego śmierć stała się katalizatorem rewolucji, a on sam - jej ikoną.

Iman al-Obejdi oskarża

Wygląda na to, że również symbolem libijskiej rewolucji - i do tej pory jedyną rozpoznawalną na świecie osobą z nią związaną - może stać się, nieoczekiwanie, osoba wcześniej nikomu nieznana. A do tego kobieta.

26 marca Iman al-Obejdi przedostała się do hotelu Rixos, w kontrolowanym przez siły Kaddafiego Trypolisie (sama pochodzi z zajmowanej przez rebeliantów wschodniej części kraju). Mimo służbowej czujności "obsługi" hotelu, w którym zazwyczaj gości wielu zagranicznych dziennikarzy, kobieta zdołała opowiedzieć dziennikarzom o tym, jak została porwana przez żołnierzy Muammara Kaddafiego i zgwałcona, kolejno przez kilkunastu z nich.

Jej swoista konferencja prasowa trwała kilka minut, ale zobaczył ją cały świat. Kraj i świat zobaczył też, jak tajniacy dyktatora rozpychają dziennikarzy i porywają ją w świetle kamer, a następnie wywożą w nieznanym kierunku. I nagle mówią o niej wszyscy i wszędzie, mimo ogólnej niewiedzy, a często wręcz niechęci do wiedzy na temat ofiar Kaddafiego. Jak choćby na temat bułgarskich pielęgniarek i palestyńskiego lekarza, więzionych przez 10 lat pod fikcyjnymi zarzutami, dopóki Bułgaria nie zapłaciła za nie okupu.

Dramatyczne wystąpienie Iman al-Obejdi, nagrane przez zachodnich dziennikarzy, trafiło do internetu. Dziś każdy, kto chce, może je obejrzeć np. w serwisie YouTube - w ostatnich kilku miesiącach szczególnie popularnym w krajach Bliskiego Wschodu i Północnej Afryki.

Przełamane tabu

Historia Iman al-Obejdi pozornie niczym się nie wyróżnia z dziesiątków tysięcy innych podobnych dramatów, do których dochodzi nieustannie na afrykańskim kontynencie. Ale opowiedzenie tej historii w świetle kamer - i powtórne porwanie opowiadającej, na oczach milionów widzów - spowodowały, że nie jest ona kolejną ofiarą anonimową. Ma twarz, imię, nazwisko. Staje się bliska odbiorcom. I przełamuje tabu własnego środowiska kulturowego. Czy zmieni myślenie rodaków i szerzej: muzułmanów?

Bowiem w wielu krajach arabskich - również w wielu innych krajach, gdzie kultura i życie codzienne zdominowane są przez islam - o gwałtach nie wolno mówić. Tam, gdzie rządzą skrajni islamiści, ofiarę gwałtu traktuje się gorzej niż sprawcę. Jakiś czas temu świat obiegła informacja o somalijskiej nastolatce, zgwałconej przez żołnierzy, która poskarżyła się rządzącemu w regionie skrajnemu ugrupowaniu Al-Shebaab (Lud). Skutek był taki, że dziewczynę oskarżono o cudzołóstwo i skazano na śmierć przez ukamienowanie.

Podobnych historii jest więcej. W większości krajów muzułmańskich ofiara nie tylko nie może liczyć na pomoc instytucji państwa, ale również własnej rodziny. Więcej: często jest wyrzucana z domu za "zhańbienie rodziny". W niektórych krajach może zostać zabita przez najbliższych w ramach tzw. "zabójstwa honorowego". Ów szczególnie pojęty honor to plaga choćby w Pakistanie, gdzie - wedle oficjalnych statystyk - rocznie jest w ten sposób mordowanych około stu kobiet.

Demonstracja w Bengazi

Libia to nie Pakistan czy Somalia. Ale również tu ofiary gwałtów, jeśli tylko mogą, wolą zachować swój dramat w tajemnicy. Bo liczyć mogą na wszystko, z wyjątkiem współczucia. W Bengazi - obecnej stolicy powstańców - i w innych miastach znajdują się "instytucje poprawcze" dla kobiet i dziewczyn. Trafić tam mogą za "niemoralne zachowanie". Większość pensjonariuszek to ofiary napaści seksualnych, często przyprowadzone przez własnych ojców. "Instytucje poprawcze" to rodzaj więzienia, do którego trafia się bez sądu, a wychodzi z nich... nie wiadomo kiedy. Jednej z kobiet w Bengazi powiedziano, że wyjdzie dopiero, gdy zgodzi się oddać dziecko poczęte w wyniku gwałtu i poślubi mężczyznę, którego wybrał dlań ojciec.

W tym samym Bengazi kilka dni temu doszło do ogromnej manifestacji poparcia dla Iman al-Obejdi. Kobiety (także te ubrane wedle nakazów islamskich) i mężczyźni skandowali, że jest ona bohaterką. Mężczyźni deklarowali, że zaszczytem dla każdego z nich byłoby poślubienie al-Obejdi. Czy to tylko chwilowe uniesienie w tradycyjnym arabskim społeczeństwie, czy przełom w myśleniu o ofiarach gwałtów i o sprawcach? Czy za Iman Al-Obejdi pójdą inne kobiety, czy przestaną się bać mówić o tym, co je spotkało? I co będzie z pensjonariuszkami "instytucji poprawczych", jeśli rewolucjoniści wygrają wojnę?

Bierność, czyli współsprawstwo

Przełom ma też wymiar międzynarodowy. Bo coraz trudniej mówić o "pozostawieniu rozwiązania konfliktu Libijczykom" - jak prezydent Ugandy Yoweri Museveni zatytułował swój pełen hipokryzji artykuł, zamieszczony parę dni temu w kenijskim "Daily Nation".

Iman al-Obejdi ukazała światu całkowity brak moralnej symetrii w libijskim konflikcie. Konflikcie, gdzie bierność oznacza współsprawstwo. Tak jak w przypadku ludobójstwa w bośniackiej Srebrenicy w 1995 r., tak jak w przypadku ludobójstwa w Ruandzie rok wcześniej - gdzie bezczynność tych, którzy mieli możliwość udzielenia pomocy, ale nie zrobili nic, obarczyła ich współwiną za dokonane tam zbrodnie.

Jest jeszcze jeden aspekt tego przełomu, może najważniejszy - i niepewny, choć bardziej już prawdopodobny. To początek końca bezkarności. Oczywiście, rzecz zależy od tego, co stanie się ze sprawcami zbrodni, jakie Kaddafi i jego ludzie popełniali kiedyś i popełniają dziś. Także - gwałty, gdyż przypadek Iman al-Obejdi nie jest odosobniony: np. lekarz z miasta Adżdabija, o które długo toczyły się walki, mówił w telewizji Al-Dżazira, że najemnicy Kaddafiego masowo gwałcą kobiety, traktując gwałt jako narzędzie zastraszania, narzędzie wojny.

Oczywiście, początek końca bezkarności będzie możliwy przy założeniu, że libijska rewolucja wygra. A to, czy wygra, zależy od wojsk międzynarodowych, które chyba po raz pierwszy w historii zareagowały niemal na czas.

Gwałt: bezkarna zbrodnia wojenna

Gwałt jako broń - rzecz w Afryce powszechna - jest zbrodnią, ściganą na podstawie prawa międzynarodowego. Właściwy rzeczowo jest tu Międzynarodowy Trybunał Karny w Hadze. Wszelako można mieć nadzieję, że owo "pozostawienie rozwiązania konfliktu Libijczykom" - czym tak frasują się Museveni oraz znani ze skrajnego pacyfizmu Putin i jego chińscy koledzy - zostanie poważnie potraktowane właśnie wtedy, gdy Kaddafi przegra. Widziałem w Afryce wiele - nie chciałbym teraz oglądać ciągnącego się latami groteskowego procesu Kaddafiego i może kilku generałów czy ministrów w haskich salonach. Nie chciałbym, jako europejski podatnik, płacić latami za luksusowe apartamenty haskich więzień.

Chciałbym natomiast, aby osądzenie zbrodniarzy pozostawiono samym Libijczykom. Bo tylko wtedy będzie szansa, że zostaną skazani, że kara będzie dotkliwa, być może wręcz drastycznie. I że sądzeni będą również wykonawcy - tacy jak wzięci do niewoli żołnierze Kaddafiego, w których kieszeniach znajdowano ponoć viagrę i prezerwatywy.

Chciałbym tego, gdyż jestem przekonany, że jedynie proces bezpośrednich wykonawców - transmitowany z Libii przez telewizję do krajów Afryki - może spowodować przełom w myśleniu tych, którzy postępują podobnie - w Darfurze, Kongo itd. Przełom polegający na uświadomieniu sobie, że dokonując zbrodni, ryzykują wiele, może wszystko.

Darfur: "wojna zastępcza" Kaddafiego

Brzmi brutalnie? A porywanie kobiet i dziewcząt, gwałcenie ich, zbiorowe, wielokrotne, nie jest brutalne?

Czas skończyć urzędnicze bajdurzenia, skryte za "monitorowaniem praw człowieka" i chowanie się za humanitaryzmem prawa karnego. Bo w praktyce oznacza to przyzwolenie na okrucieństwo wobec milionów afrykańskich kobiet, padających ofiarami gwałcicieli, którzy dziś mogą być pewni właściwie tylko jednego: bezkarności.

W afrykańskich konfliktach gwałt nie jest dziś bowiem "tylko" ich skutkiem ubocznym. Nie jest zjawiskiem "tylko" im towarzyszącym. W Afryce gwałt stał się immanentnym składnikiem prowadzenia działań wojennych. Nie czymś nadzwyczajnym, ale normą.

W niektórych z tych konfliktów Kaddafi miał swój udział. Jak w konflikcie w Darfurze, gdzie zjawiskiem towarzyszącym "czystkom etnicznym" prowadzonym przeciw "granatowym" (to obraźliwe określenie czarnej ludności, używane przez sudańskich Arabów) były masowe gwałty osób w każdym wieku, często kończące się zabójstwami. Innym masowym tam zjawiskiem były porwania kobiet, które traktowano następnie jako seksualne niewolnice.

Prezydent Sudanu Al-Baszir - obecnie poszukiwany międzynarodowym listem gończym - rozpoczął darfurską "czystkę" podjudzony właśnie przez Kaddafiego, który w ten sposób rozgrywał własne zaangażowanie w wojnę domową w sąsiednim Czadzie.

W Darfurze ataki zaczynały się od bombardowania wiosek, na które następnie napadały oddziały "Janjaweedów" - paramilitarne grupy bandytów, kontrolowanych przez sudańską armię. Mężczyźni ginęli od razu - kobiety zazwyczaj nie od razu. Ci sami "Janjaweedzi" przez lata działali też w Sudanie Południowym podczas wojny domowej z Północą. Schemat wyglądał podobnie. Z tym tylko, że do masowych zabójstw i gwałtów dochodziły łapanki na dzieci, sprzedawane potem w Chartumie.

Kongo: światowa stolica gwałcicieli

Gwałt jako "prawo" uzbrojonego bojownika był czymś notorycznym także w konfliktach na zachodzie afrykańskiego kontynentu: w Sierra Leone i Liberii. Dziś to samo dzieje się w powyborczym konflikcie na Wybrzeżu Kości Słoniowej - zwłaszcza tam, gdzie są liberyjscy najemnicy. Wygląda na to, że nikt ich nie zapraszał. Anarchia pozwoliła na zwykłą wyprawę łupieżczą tam, gdzie się akurat da.

Najemnicy z głębi Afryki walczą natomiast w Libii, na zaproszenie Kaddafiego. Czy jest jakiś powód, żeby w Libii zachowywali się inaczej? Ich mentalność, ukształtowana przez okrutne wojny bez zasad, pogłębiana jest przez kontekst kulturowy: w niektórych krajach regionu status kobiety jest tak niski, a przemoc wobec nich tak nagminna, że ONZ musi prowadzić tam akcje uświadamiające, iż gwałt jest nielegalny i można go zgłosić na policję. Oczywiście tam, gdzie policja czy wojsko chociaż jako tako działają, a nie są częścią bandyckich grup zbrojnych. A tak jest choćby we wschodniej części Demokratycznej Republiki Konga, którą nazwano kiedyś światową stolicą gwałcicieli.

Konflikt w Kongo - dawnym Zairze - zaczął się od ludobójstwa w Ruandzie w 1994 r. Ludobójstwa, podczas którego gwałt był zwykłą "procedurą" w ramach eksterminacji ludności Tutsi. Gdy władzę przejęła działająca z terenu Ugandy zbrojna opozycja, ówczesne władze Zairu przyjęły jako uchodźców ludobójcze oddziały Hutu, które do dzisiaj prowadzą walkę. W 1996 r. doprowadziło to do wybuchu pierwszej, a potem drugiej wojny kongijskiej, po których podpisano pokój. Ale wojna domowa, z mniejszym lub większym zaangażowaniem sąsiadów, trwa nadal. Okrucieństwa nowej armii ruandyjskiej - mającej swego rodzaju immunitet, wynikający ze statusu ofiar i z moralnego kaca społeczności międzynarodowej po tym, jak bezczynnie przyglądała się ruandyjskiemu ludobójstwu - pozostały niemal niezauważone. A dorównywały najgorszym wzorcom. Ofiarami padali zazwyczaj kongijscy Hutu - niemający nic wspólnego z wcześniejszymi zbrodniami w Ruandzie.

I znów najbardziej cierpiały kobiety. Oficjalna skarga Konga przeciw Ruandzie wspomina między innymi o specjalnym oddziale, złożonym wyłącznie z nosicieli wirusa HIV, których zadaniem było gwałcenie miejscowej ludności.

ONZ nie interweniowało

Obecnie we wschodniej części Konga panuje kompletna anarchia, a epidemia gwałtów doprowadziła do tego, że w wielu regionach kobiety ze strachu nie wychodzą uprawiać pól.

Liczne grupy zbrojne prześcigają się tam w okrucieństwie. W lipcu 2010 r. ludzie z ugrupowania o nazwie "maiy-maiy Tsheka" (od nazwiska dowódcy), działającego w kongijskim regionie Walikale, przez cztery dni gwałcili wszystkie kobiety w czterech wioskach. W sumie ich ofiarami padło kilkaset kobiet, w wieku od 15 do 80 lat. Kongijskie wojsko nie interweniowało. Nie interweniowały też miejscowe oddziały ONZ, których mandat obejmuje ochronę ludności cywilnej. Podobno nie wiedzieli...

Żołnierze ONZ nie interweniowali również później, choć wszyscy wiedzieli, gdzie sprawcy mają obóz - i wystarczyło polecieć tam śmigłowcami, którymi dysponują błękitne hełmy. Tylko wiadomo, że nikt się nie będzie narażać.

Podstawowe pytanie brzmiało: dlaczego rebelianci napadli na wioski należące do ich własnego plemienia? Jeden z przedstawicieli plemienia Nyanga wyjaśnił mi wtedy, że bojówkarze ci postanowili zrobić coś wyjątkowo okrutnego po to, aby było o nich głośno. Potem ich straszna sława pozwoli im na podniesienie swojej ceny przy negocjacjach pokojowych z rządem i uzyskanie integracji z armią na korzystniejszych warunkach... Nikt nie pomyślał, że gwałcicielom może się to nie opłacić. Przecież bezkarność jest wszystkim znana.

Aresztant z Kigali, generał z Gomy

Niedaleko kongijskiego miasta Goma - stolicy prowincji Kivu Północne - leżą wioski niemal w całości zamieszkane przez samotne kobiety z dziećmi. Na męża nie mają szans. Na stałą pracę też - tym bardziej że porwane niegdyś z tej okolicy, niczego nie potrafią. To byłe "żony" CNDP - jednej z większych i okrutniejszych grup zbrojnych w kongijskiej wojnie domowej. Oficjalnie miała ona chronić ludność Tutsi przed brutalnością ekstremistów Hutu z równie bandyckiego ugrupowania FDLR. Tak przynajmniej tłumaczył jej dowódca Laurent Nkunda w nielicznych wywiadach (jeden z nich udało się przeprowadzić polskiemu dziennikarzowi Marcinowi Mamoniowi). A że CNDP potrzebowała "żon", porywali więc okoliczne kobiety...

W ramach normalizacji relacji między Ruandą a Kongiem, dwa lata temu Laurent Nkunda został "zatrzymany" w Kigali, stolicy sponsorującej go Ruandy. "Zatrzymany" wódz gwałcicieli mieszka tam w luksusowej willi i czasem pojawia się w nocnym klubie "Le Must". Poszukiwany jest przez Międzynarodowy Trybunał Karny, ale Ruanda nigdy go do Hagi nie przekaże - za dużo mógłby powiedzieć.

Jego zastępca Bosco Ntaganda też jest poszukiwany przez Trybunał. Wraz ze swą organizacją zintegrował się z armią kongijską, którą wcześniej zwalczał, i teraz jest kongijskim generałem. Mieszka w strzeżonej willi w Gomie, nad samą granicą ruandyjską, i zajmuje się głównie przemytem minerałów i likwidowaniem przeciwników. A "żony CNDP" - jak okoliczna ludność nazywa porwane niegdyś przez nich kobiety - są same. Bez mężów i środków do życia.

Dodajmy, że w Kongu podobnie jak grupy zbrojne zachowuje się miejscowa armia. Żołnierze, którzy uciekają na dźwięk wystrzału lub na widok bojowników wyposażonych jedynie w maczety (ale "chronionych przez czary"), odwagę wykazują wyłącznie wobec nieuzbrojonych cywilów. Zwłaszcza kobiet. Na porządku dziennym są gwałty na punktach kontrolnych. Normą jest też, że jeśli stacjonujące w danej miejscowości oddziały mają być przeniesione w inne miejsce, przed przeniesieniem zaczynają rabować i gwałcić. Obecne tam oddziały ONZ nie pomyślały dotąd, że warto by zbierać dane o dyslokacjach i według nich planować wspólne patrole, które uniemożliwiłyby takie zachowania żołnierzy kongijskich.

Początek końca bezkarności?

Takie opowieści można ciągnąć bez końca. Nie tylko o Kongu. Również o sąsiedniej Zambii, gdzie uciekające Kongijki stają się ofiarami masowych gwałtów, dokonywanych przez zambijskich pograniczników. Można też przytaczać przykłady kolejnych lokalnych konfliktów. We wszystkich jest jeden wspólny mianownik: bezkarność. I świadomość tej bezkarności.

Czy odwaga Iman al-Obejdi będzie jakimś przełomem - nie tylko w Libii? Czy w samej Libii dojdzie - jeśli nie teraz, to po wygranej rewolucji - do otwartej dyskusji na tematy stanowiące dotąd tabu? I czy za dyskusją pójdą działania? Nie oenzetowsko-urzędnicze "monitorowanie" i "wyrażanie zaniepokojenia", ani nawet "kategoryczne potępianie", uchwalone przez Radę Bezpieczeństwa ONZ, lecz sąd zakończony drakońskimi karami, które uświadomią potencjalnym naśladowcom, że to się jednak nie opłaca. Czy można liczyć na początek końca bezkarności na afrykańskim kontynencie - choćby zaczynając od jednego kraju, Libii?

Najpierw jednak trzeba dorwać Kaddafiego. Jego "panafrykańska historyczna rola", którą wymyślił sobie, kiedy obraził się na Ligę Państw Arabskich, wreszcie nabrałaby realnego wymiaru. Choć pewnie nie takiego, jaki kabotyński despota sobie wymarzył.

Pozostaje trzymać kciuki za jego rychły koniec. Wbrew ewentualnym bajdurzeniom o humanitaryzmie wobec dyktatora, wbrew prawno-dyplomatycznym sztuczkom. Humanitaryzm pozostawmy dla ofiar, którymi z reguły nikt się nie przejmuje.

PAWEŁ LESKI był policjantem, przez kilka lat pracował w organizacjach międzynarodowych na terenie Afryki, m.in. w Południowym Sudanie, Ruandzie, Kongu i Ugandzie; pracował także w Międzynarodowym Trybunale Karnym w Hadze.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2011