Czas porządków

Władze Ruandy prowadzą kampanię: "Krowa dla każdej rodziny". Kampania wspiera strategię państwa, w myśl której w kraju nie ma już plemion Hutu i Tutsi, lecz są tylko Ruandyjczycy. Kiedyś tradycyjnie krowy mieli Tutsi, a Hutu pola. A tak - wszyscy mają krowę.

19.04.2011

Czyta się kilka minut

Ruanda, 1994 r. / fot. Jacques Langevin, Sygma, Corbis /
Ruanda, 1994 r. / fot. Jacques Langevin, Sygma, Corbis /

Już pierwsze wrażenia po wyjściu z samolotu przeczą stereotypom: lotnisko w Kigali jest czyste i profesjonalne, a pogranicznicy uśmiechnięci, starający się pomóc. I nie należy nawet próbować im czegoś za to dawać. Oczywiście, także w Ruandzie jest korupcja. Ale jak na Afrykę jej poziom jest minimalny, a władze energicznie z nią walczą. Ruandyjczycy wydają się z tego dumni.

Dbałość o dobre imię kraju bywa zabawna. Policjant - upewniwszy się, że nie znam kynyarwanda (język ruandyjski) - zasugerował mojemu kierowcy Ruandyjczykowi, że skoro mandatu nie dostanie, mógłby się odwdzięczyć. Odpowiedź kierowcy, że nie może nic dać przy obcokrajowcu, aby ten nie pomyślał, że w Ruandzie daje się łapówki - podziałała. Policjant nalegał tylko, by kierowca zatrzymał się z "prezentem", jak będzie wracać już bez cudzoziemca.

Przerost formy nad treścią widoczny był przed "intronizacją" na drugą kadencję prezydenta Paula Kagame, który wybory wygrał w PRL-owskim stylu - osiągając ponad 90 proc. głosów, a wcześniej zamykając potencjalnych kontrkandydatów lub zmuszając ich do emigracji. Na uroczystość zjechać miało pół świata, Kigali sprzątano i remontowano, wymieniano latarnie, sadzono drzewa. Robili to chyba wszyscy, prócz żołnierzy i policjantów, których liczbę porównać można było z liczbą źdźbeł na porządkowanych śpiesznie trawnikach.

Wyjście z budynku lotniska też przyjemnie zaskakuje - zarówno jeśli chodzi o porządek, jak i klimat. Świeże powietrze, wieczorem chłód, wynikają z położenia stolicy na wysokości 1400 m n.p.m. (co łagodzi skutki bliskości równika). Porządek panuje też na drogach, co w Afryce nie jest częste: od ruandyjskich kierowców moglibyśmy uczyć się kultury jazdy. Na dodatek - niezłe drogi. Te boczne bez asfaltu, ale znośne. Główne z dobrym asfaltem, co jest tym ważniejsze, że Kigali leży na wzgórzach, więc jedzie się zwykle ostro w dół lub w górę.

W Kigali można odnieść wrażenie, że nawet slumsy są wysprzątane.

Gospodarni i bojowi

Ruandę nazywają czasem "afrykańską Szwajcarią". Gospodarność i ponadprzeciętne (w skali Afryki) trzymanie się przepisów usprawiedliwiają to porównanie. Dodać można wysoki wzrost gospodarczy. Wpływa nań bez wątpienia praktyczne podejście choćby do przepisów o zakładaniu firm: wskazówki potencjalni inwestorzy mogą przeczytać na tablicy już na lotnisku, czekając na odprawę paszportową. Działalność gospodarczą zakłada się w całości przez internet. Trwa to jeden dzień. Polscy biurokraci mogliby się uczyć od Ruandyjczyków.

Fakt, wieś jest biedna - jak wszędzie w Afryce. Ale się zmienia. W domach ludzie mają niewiele, ale mają domy - z gliny lub cegły, a nie z trawy, jak za jedną czy drugą granicą. Elektryfikację prowadzi się w szybkim tempie, kładąc też światłowody. Jak w większości krajów Afryki, niewiele jest wodociągów, ale buduje się publiczne krany w centrum wsi, aby nie trzeba było daleko chodzić po wodę. W wielu wsiach powstają publiczne ubikacje. A ruandyjskie ubikacje są czyste; czystsze niż w Polsce 20 lat temu lub dziś na niejednej stacji benzynowej.

Ruandę nazywają też "afrykańskim Izraelem". Niewielka, ale skuteczna i mobilna armia, wspomagana przez profesjonalne i rozbudowane służby wywiadowcze, powoduje, że ten malutki kraj bez trudu trzyma w szachu większe państwa regionu.

Afrykańska NRD

Ale Ruandę można też nazwać "afrykańską NRD". Jak w niegdysiejszej Niemieckiej Republice Demokratycznej, tradycyjne posłuszeństwo wobec władzy łączy się tu z przybierającą nieraz groteskowe formy szpiegomanią, a także z totalną inwigilacją społeczeństwa. Ocenia się, że średnio co dziesiąty dom spełnia funkcje inwigilacyjne. Przeciwnicy polityczni trafiają do więzień albo na emigrację. Albo zabijają ich "nieznani sprawcy". Czasem po prostu znikają z ulicy. Często też oskarżani są o "negacjonizm" czy nawet o uczestnictwo w ludobójstwie z 1994 r.

Jak w NRD, gdzie jeśli ktoś nie był z władzą, oznaczało to, że jest "faszystą".

Obecny prezydent nie znosi sprzeciwu, dbając zarazem o autentyczny rozwój kraju - oraz o to, by nie powtórzył się koszmar sprzed 17 lat. To dyktator, ale mający spore poparcie społeczne. Być może wygrałby wybory nawet gdyby ich nie fałszował. Wielu Ruandyjczyków postrzega go jako gwaranta stabilności i rozwoju. Nawet w sąsiednim Kongu - gdzie wieloletnia ingerencja Ruandy polegała na strasznych dla ludności cywilnej wojnach i masowym rabunku minerałów - można usłyszeć, że "przydałby nam się taki Kagame". Taki, czyli trzymający porządek, walczący z korupcją i pozwalający spokojnie żyć - o ile człowiek nie próbuje angażować się w politykę. W porównaniu do sąsiedniej dyktaturo-anarchii, zbierającej za miedzą krwawe żniwo, ruandyjski "absolutyzm oświecony" jest zjawiskiem interesującym.

Nieraz zastanawiałem się, czy gdybym był Ruandyjczykiem, głosowałbym na Kagame. Może tak. Gdybym tylko mógł... a nie musiał.

Kraina wzgórz

W Ruandzie nie tylko czystość - i bajkowe widoki "krainy tysiąca wzgórz" - nastrajają obcokrajowca optymistycznie. Uroku dopełniają ludzie. Bo większość jest sympatyczna. Po Kigali można spokojnie chodzić również nocą, co w wielu afrykańskich miastach graniczyłoby z samobójstwem. Nie ma problemu z pomocą, nie ma nagminnego w Afryce wyciągania od obcokrajowca pieniędzy. Dotyczy to nie tylko Kigali, lecz generalnie Ruandy.

Zatrzymałem się kiedyś w małym miasteczku. Zostawiłem auto i postanowiłem wejść na pobliską górę. Wycieczka się wydłużyła: góra była co prawda tak stroma, jak wyglądała, ale wyższa, niż się zdawało patrząc z dołu. Wycieczka potrwała kilka godzin. Po drodze spotkałem miejscowego "górala", który mówił po angielsku. Powiedział, że też idzie na górę, bo za nią mieszka jego rodzina, którą chce odwiedzić. Skorzystałem z zaproszenia i poszliśmy razem.

Okoliczne góry przypominają nasze Gorce, ale są bardziej strome. Horyzont zamykają wulkany, dochodzące do 4500 metrów. Zbocza poszatkowane są poletkami, przy których galicyjskie mikrogospodarstwa uchodziłyby za farmy. Gdzieniegdzie zza zarośli wystają dachy chat, biednych i ładnych. Gdy "muzungu" (biały) wspina się pod górę, wzbudza zainteresowanie: dzieci machają, ale boją się podejść, bo z dzikim Białym nigdy nic nie wiadomo - lepiej uważać.

Taniec krowy

Nadążałem za "góralem", wspierany wyłącznie narodową ambicją. Zeszliśmy w dolinę i dotarliśmy do gospodarstwa rodziny mojego przewodnika. Starszy pan doglądający boso swego poletka, starsza pani, dwie krowy, kozy - i nic więcej. Nie spodziewali się gościa. W domu nie było jedzenia, nie mogli mnie poczęstować. Nie chciałem jeść. Nie śmiałem nawet prosić o wodę, bo widziałem, ile wysiłku kosztuje jej przyniesienie. Ale gospodarze koniecznie chcieli sprawić mi przyjemność. Dostałem tradycyjny wyplatany koszyk, w którym nosi się prezenty.

W domu nie było niemal nic. Natomiast było czysto. I były plakaty z prezydentem i emblematy prezydenckiej partii. Gospodarz tłumaczył, że mają "good leadership" i dlatego mogę bezpiecznie chodzić po górach, co dawniej byłoby niemożliwe. I że nikt nie wyciąga ode mnie pieniędzy, bo związane jest to z ogólnonarodową akcją uświadamiającą, iż tak czynić nie należy. Dowiedziałem się też o społecznej kampanii rządu pod hasłem "krowa w każdym gospodarstwie". Jedna krowa należy się za darmo od państwa. Jak się ocieli, pierwszy przychówek należy oddać innej rodzinie, która z kolei musi oddać innym pierwszego cielaka.

Ma to skutek i gospodarczy, i społeczny, bo w kulturze ruandyjskiej krowa zajmuje miejsce istotne. "Na krowy" można przeliczać wszystko. Kiedyś "bogaty" znaczyło "mający dużo krów". Kandydat do ręki córki powinien przed ślubem podarować krowę rodzinie panny młodej. W miastach zaręczynową "krowę" przelicza się na pieniądze, ale nadal nazywane jest to "krową". Należy nawet uiścić podatek od zaręczynowej krowy. W języku potocznym "szykować krowy" znaczy: "zamierzać się ożenić". Jeden z największych komplementów, jaki można powiedzieć kobiecie, to: "masz oczy jak krowa". Lub: "chodzisz jak krowa". Choć, jak mi wytłumaczono, chodzi tu o konkretny gatunek krowy. A narodowy taniec to "taniec krowy".

Rządowa akcja "krowa dla każdej rodziny" nasunęła mi myśl, o którą nie śmiałem jednak zapytać: że kampania ta służy w istocie wspieraniu państwowej polityki, w myśl której nie ma już plemion Hutu i Tutsi, lecz są tylko Ruandyjczycy. Bo kiedyś tradycyjnie krowy mieli Tutsi, a Hutu mieli pola. A tak - wszyscy mają krowę.

Ślepa sprawiedliwość

Gdy wędruje się po Ruandzie, często powraca myśl: co działo się w 1994 r. na tych wzgórzach i ulicach? Zabić 800 tys. ludzi w parę miesięcy to wynik, którego nie powstydziliby się Hitler i Stalin. A wydarzeniami tymi Ruanda żyje nadal. Choć dziś niby nie ma problemu. Wprowadzone przez Europejczyków oznaczenia "T" i "H" zniknęły z dowodów osobistych; nie wolno nawet mówić, że jest się "Hutu" czy "Tutsi" - to tabu. Dziś wszyscy są Ruandyjczykami.

Wśród ludzi starszych i w średnim wieku nie ma chyba osoby, która w rodzinie nie miałaby zbrodniarzy albo ofiar. A czasem i jednych, i drugich. Bo rzeź, jaką Hutu urządzili swym pobratymcom Tutsi, zabrała również część tych Hutu, którzy wyglądali na Tutsi albo nie chcieli zabijać. Zgodnie z ludobójczą ideologią, głoszoną wtedy w oficjalnej prasie, jeśli Hutu poślubił Tutsi albo dał Tutsi pracę, stawał się zdrajcą zasługującym na śmierć. Fragmenty takich artykułów przeczytać można w muzeum ludobójstwa, przejmującej ekspozycji w Kigali.

Na ekspozycji próżno jednak szukać wiadomości o tych Hutu, których dotknęły represyjne czystki dokonane przez oddziały Tutsi. Niby w porównaniu z wcześniejszym ludobójstwem nie było ich dużo. Ale śmierć nie daje się sprowadzić do cyfr. Nie mówi się też o tych Hutu, którzy zginęli, gdy oddziały ruandyjskie ścigały zbrodniarzy na terenie sąsiedniego Zairu (obecnie Kongo). Często byli to kongijscy Hutu, z ludobójstwem w Ruandzie niemający nic wspólnego.

Zresztą tragedie trwają nadal: w wielu miejscach prześladowani z 1994 r. nadal się boją, spotykając dawnych oprawców. Z drugiej strony, więzienia pełne są ofiar pomyłek sądowych. Tradycyjne ludowe sądownictwo Gatchacha nie wysila się na sprawdzanie dowodów. Kto ma więcej świadków, ten wygrywa. Za rzekomy udział w ludobójstwie można zostać skazanym choćby po denuncjacji zawistnego sąsiada. Albo z przyczyn politycznych.

Rzeź na oczach ONZ

W 1994 r. rzeź Tutsi dokonywała się pod bokiem uzbrojonych po zęby oddziałów ONZ, które stacjonowały wtedy w Ruandzie. Równolegle w Nowym Jorku ONZ-owscy oficjele zastanawiali się, czy wydarzenia odpowiadają już definicji ludobójstwa i czy należy zmienić mandat sił ONZ, pozwalając "błękitnym hełmom" bronić ofiar. Tak sobie debatowano, robiąc przerwy na lunch i kawę, aż w Ruandzie zamordowano prawie milion bezbronnych ludzi.

Niezdecydowanie dyplomatów i urzędników źle skończyło się też dla niektórych żołnierzy ONZ. W byłych koszarach w Kigali stoi pomnik, obok flaga Belgii. Tam zginęli belgijscy żołnierze ONZ, którzy w 1994 r. dostali się w zasadzkę i zostali wzięci do niewoli przez oddziały morderców. Kiedy ich rozstrzeliwano, w białej budce - może 150 metrów dalej - siedział ich dowódca i negocjował z armią, jak mają się zachowywać żołnierze ONZ. Po jakimś czasie pewien Hutu wpadł w ręce Belgów, którzy znaleźli przy nim broń jednego z zabitych. Karabin oddano armii ruandyjskiej i przeproszono. Chodziło o to, by nie zadrażniać i nie dawać pretekstu do zarzutu, że siły ONZ stanęły po jednej ze stron i biorą udział w walce...

O tym, co warte były wojska ONZ, które strzelały wyłącznie do psów i nie reagowały, gdy na ich oczach mordowano ludzi, mówiło się już sporo (polecam film "Shooting dogs"). Nadal jednak szokują detale. I tak, grupa belgijskich żołnierzy usiłowała schronić się na stadionie, gdzie stacjonowało 600 ich kolegów, "błękitnych hełmów" z Pakistanu. Belgów było chyba sześciu. Na terenie stadionu byliby bezpieczni, to betonowa forteca. Ale dowództwo pakistańskie nie otworzyło bramy. Belgów otoczył pijany tłum z maczetami, który usiłował ich posiekać, jak swoich sąsiadów Tutsi. Uratowali się, strzelając do tłumu. Podobno do dziś się z tego tłumaczą w Belgii. Cóż, lepiej być zdegradowanym za życia niż awansowanym po śmierci.

Inna grupa belgijskich żołnierzy próbowała schronić się na terenie swojej ambasady. Ambasador ich nie wpuścił, twierdząc, że są pod rozkazami ONZ, więc nie ma obowiązku ich chronić. W Belgii nie został pociągnięty za to do odpowiedzialności.

Tutsi i Hutu

Obcokrajowiec ma kłopot ze zrozumieniem różnicy między Tutsi a Hutu. Podejrzewam, że problem ten mają sami Ruandyjczycy. Bo według jednych teorii jest to różnica etniczna, a wedle innych klasowa czy stanowa - jak nasz dawny podział na szlachtę i włościan.

Teorie etniczne mówią, że Tutsi to pozostałość ludności nilockiej, a Hutu - ludności z grupy Bantu. Niloci przed wiekami mieli podbijać Bantu, stąd powstanie królestw Tutsi, które przetrwały do końca XIX w. na terenie dzisiejszej Ruandy i Burundi. Europejczycy odczuwali XIX-wieczną potrzebę klasyfikacji etnicznych; wywodzili nawet Tutsi od biblijnego Noego, co miało predestynować ich do przewodzenia innym. Teorie etniczne uzasadniano różnicami w wyglądzie: wysocy Tutsi z prostymi nosami i niscy Hutu z "afrykańskimi" nosami. "Musimy ściąć wszystkie wysokie drzewa" - brzmiało hasło do ludobójstwa, nadawane w 1994 r. w radiu.

Zapewne, fragmenty mozaiki etnicznej i jej migracji mają wpływ na obecną ludność. Ale przez wieki tak się ona wymieszała, że trudno dziś stwierdzić, kto ma jakie pochodzenie. W każdym razie osoby o "wyglądzie Tutsi" można spotkać wśród Hutu i na odwrót.

Według innych teorii podział jest wyłącznie stanowy: Tutsi to dawna szlachta, z nich wywodzili się królowie, choć zgodnie z ówczesnymi koncepcjami byli odrębnym stanem. Przed wprowadzeniem chrześcijaństwa królowie byli powyżej podziałów stanowych, byli wręcz deifikowani. Choroba króla oznaczała zagrożenie dla fizycznego bytu królestwa, a potrząśnięcie ręką króla mogło grozić trzęsieniem ziemi.

Zresztą jedna teoria nie wyklucza drugiej. W dawnej Ruandzie stan można było zmieniać: w czasach królestw starczyło odebrać Tutsi krowy, aby stał się Hutu, i na odwrót. Bo rozgraniczeniem było posiadanie krów przez jednych i uprawianie ziemi przez drugich.

Aby obraz skomplikować: obok królestw Tutsi istniały ruandyjskie królestwa Hutu. Przestały istnieć dopiero w XIX w., uzależnione od centralnie położonego królestwa wspieranego przez kolonizatorów. Podbiło ono też konkurencyjne królestwa Tutsi.

Ruandyjska "rewolucja"

Europejczycy przez kilkadziesiąt lat wspierali Tutsi. Różnice, zamiast zacierać, pogłębiano. To pomagało w polityce "dziel i rządź" - i rodziło nienawiść. Wiele stanowisk administracyjnych zajmowanych dotąd przez Hutu przydzielano Tutsi. A wielu Tutsi to odpowiadało - idiotyczne poczucie wyższości może być przypadłością wszystkich ras. Jednym z propagatorów teorii etnicznych w Ruandzie był biskup Alexis Kagame. Dziś głównym propagatorem braku takich różnic jest prezydent Paul Kagame.

Pod koniec epoki kolonialnej Tutsi, dotąd sojusznicy Europejczyków, zaczęli mówić o niepodległości. Koloniści zaczęli wspierać więc Hutu; ci już wystarczająco nienawidzili Tutsi. A gdy na przełomie lat 50. i 60. Ruanda wybijała się na niepodległość i odnotowywano pierwsze oznaki przemocy wobec Tutsi, Europa fascynowała się "przewrotem społecznym" uciskanych Hutu przeciw "feudalnej arystokracji" Tutsi. Porównywano to do Rewolucji Francuskiej. Może słusznie, bo ruandyjski "przewrót" rozpoczął - jak Rewolucja Francuska - przemoc gorszą od poprzedniej, też pod szczytnymi hasłami. I podobnie jak w rewolucyjnej Francji, i tu nie liczono się z tymi, których można uznać za jej prekursorów - z młodą inteligencją Tutsi, która jeszcze przed uzyskaniem niepodległości zaczęła mówić o konieczności równouprawnienia Hutu.

Po odzyskaniu niepodległości wpisy w dokumentach pozostały. Tyle że teraz teoria o odrębności etnicznej Tutsi wykorzystywana była przez ekstremistów Hutu jako uzasadnienie do wygnania Tutsi z kraju, jako "najeźdźców". Owa narodowowyzwoleńcza frazeologia doprowadziła do eskalacji konfliktu, z apogeum w 1994 r. Ale masakry zaczęły się wraz z niepodległością - stąd masowa emigracja Tutsi. Ta emigracja, głównie jej część skupiona w sąsiedniej Ugandzie, przejęła zbrojnie władzę po ludobójstwie z 1994 r. Ale dokooptowała też Hutu, którzy nie brali udziału w ludobójstwie. I zakazała mówienia o podziałach. Udało im się to po paru latach partyzanckiej wojny, którą dowodził obecny prezydent.

Równolegle konflikt trwał w sąsiednim Burundi, gdzie naprzemiennie Hutu masakrowali Tutsi - albo rządzący Tutsi zabijali Hutu (zwłaszcza tych wykształconych).

Ruanda jak Kresy

Rok 1994 porównuje się do Holokaustu; liczba zabitych w krótkim czasie nasuwa takie analogie. Mnie ów konflikt najbardziej kojarzy się z Zachodnią Ukrainą czy też polskimi Kresami w połowie lat 40. Nie tylko jego podłoże było zbliżone i nie tylko pomieszanie dwóch grup, powodujące, że "genetycznie" mogło być więcej Polaka w ukraińskim nacjonaliście i na odwrót. To również ideologia i jej język, zbliżona do ulotek i publikacji OUN z lat 40.

A przede wszystkim - sposób działania: Holokaust to okrucieństwo "przemysłowe", tymczasem ludobójstwami w Ruandzie i na Kresach kierował masowy wybuch inspirowanego okrucieństwa, przekraczający wszystkie wyobrażenia. Z zabijaniem członków własnej rodziny, z masowym użyciem broni białej, z najokrutniejszymi torturami, masowymi gwałtami, bestialstwem wobec kobiet w ciąży i dzieci. Ze zmuszaniem do zabijania współmałżonków, w zamian za ratowanie życia dzieciom. I z powszechnym udziałem w zbrodni duchownych, zachęcających wiernych do wybicia drugiej grupy, wraz z "jej" duchownymi.

Po powrocie z Ruandy do Polski przeczytałem książkę "Nienawiść" Stanisława Srokowskiego - pozwoliła mi lepiej zrozumieć to, co się działo w Ruandzie. Przeczytana wkrótce potem książka "Victory" ruandyjskiej autorki Barassy umacnia przekonanie o porażającym podobieństwie obu szaleństw. I o tym, że zemsta często dosięga niewinnych. Obie książki są godne polecenia zwłaszcza tym, którzy sądzą, iż to, co stało się w Ruandzie, mogło się wydarzyć tylko w Afryce.

***

Dziś w Ruandzie można powiedzieć wyłącznie, że jest się Ruandyjczykiem.

Wspólna historia, ten sam język - dokładne zrozumienie różnic jest chyba niemożliwe. W końcu w sąsiednim Kongu też są Tutsi i Hutu, uważający się za odrębną grupę wśród kilkuset plemion kongijskich. Tyle że kongijskich Hutu można było spotkać we wspieranym przez obecne władze Ruandy, a kojarzonym z Tutsi zbrodniczym ugrupowaniu CNDP. Z jakichś przyczyn wybierali tę grupę, a nie równie zbrodniczą FDLR, założoną przez ruandyjskich ekstremistów Hutu, którzy uciekli do Konga po utracie władzy w Ruandzie. Co ciekawe, kongijscy Tutsi i Hutu nazywani są nieraz przez inne plemiona kongijskie "Ruandyjczykami".

Nasza potrzeba pewności domaga się jasnych klasyfikacji. Ale one wydają się niemożliwe. Pozostaje mieć nadzieję, że młodzi Tutsi, Hutu, Twa (ruandyjscy Pigmeje) i tzw. "Hutsi" (dzieci z mieszanych małżeństw) będą czuć się po prostu Ruandyjczykami. A reszta stanie się historią.

PAWEŁ LESKI był policjantem, przez kilka latpracował w organizacjach międzynarodowych m.in. na terenie Afryki: w Południowym Sudanie, Ruandzie, Kongu i Ugandzie; pracował także w Międzynarodowym Trybunale Karnym w Hadze.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 17/2011