Słowa zakazane, ofiary zapomniane

Prześladowanych chrześcijan jest dziś więcej niż w pierwszych wiekach po Chrystusie – mówi papież. Ostatni zamach w Kenii to ciąg dalszy trwającej od lat kampanii przemocy. Dlaczego Europa nie reaguje?

13.04.2015

Czyta się kilka minut

Ewakuacja studentów z kampusu w kenijskiej Garissie po ataku ekstremistów islamskich, w którym zginęło 147 osób, 2 kwietnia 2015 r. / Fot. Carl de Souza / AFP PHOTO / EAST NEWS
Ewakuacja studentów z kampusu w kenijskiej Garissie po ataku ekstremistów islamskich, w którym zginęło 147 osób, 2 kwietnia 2015 r. / Fot. Carl de Souza / AFP PHOTO / EAST NEWS

Wiadomości z Afryki rzadko przedostają się na czołówki zachodnich serwisów informacyjnych. Doniesienia o prześladowanych chrześcijanach docierają jeszcze rzadziej. Jeśli już, to wtedy, gdy są spektakularne. Czytaj: gdy liczba ofiar staje się newsem tak samo interesującym, jak kolejny wybryk lokalnego celebryty – czyli to, co w głównych wydaniach wiadomości uważane bywa za najbardziej godne rozpowszechniania.

2 kwietnia członkowie somalijskiej organizacji Al-Szabab, biorąc za cel chrześcijan, zabili w kenijskiej Garissie 147 osób. Ale nawet migawki z tego zamachu sprowadzały się najczęściej do krótkiego przekazu. Na kontekst brak czasu. Szkoda, bo zrozumienie przyczyn ostatniej tragedii mogłoby nam powiedzieć więcej o powodach prześladowań chrześcijan także w innych krajach.
 

Apel Franciszka
Chrześcijanie są najbardziej prześladowaną grupą religijną na świecie. Nie ma ich kto bronić. Wydaje się, że w krajach zachodnich – od których można by oczekiwać jakiejś reakcji – jest to temat wstydliwy. Tak jakby setki tysięcy ludzi mordowanych, porywanych, wypędzanych wyłącznie dlatego, że są chrześcijanami, zaburzało prosty przekaz o tym, co dobre, a co złe – co nowoczesne, a co zacofane.

Na liście państw, w których chrześcijanom grożą prześladowania, publikowanej co roku przez organizację Open Doors, Kenia znajduje się „dopiero” na 19. miejscu. Jednak kryteria decydujące o znalezieniu się na tej liście dotyczą nie tyle liczby ofiar, co polityki państwa.

W Kenii chrześcijaństwo nie tylko nie jest zakazane, ale jest wyznaniem dominującym. Łatwość przeprowadzania ataków na wyznawców Chrystusa wynika więc nie tyle z polityki państwa, co z jego słabości: w Garissie przybycie na miejsce zdarzenia zajęło wojsku siedem godzin. Podczas ataku na centrum handlowe w Nairobi w minionym roku żołnierze przez pomyłkę otworzyli ogień do policji, a po zakończeniu interwencji zajęli się rabowaniem sklepów.

Po ataku w Garissie, podczas modlitwy w Poniedziałek Wielkanocny, w imieniu prześladowanych wypowiedział się Franciszek. „Jest ich wielu – mówił o nich. – Możemy powiedzieć, że jest ich więcej niż w pierwszych wiekach chrześcijaństwa. Niech wspólnota międzynarodowa nie będzie niemym i obojętnym świadkiem w obliczu tej niedopuszczalnej zbrodni, stanowiącej niepokojące odejście od najbardziej podstawowych praw człowieka. Ogromnie pragnę, aby wspólnota międzynarodowa nie odwracała spojrzenia w inną stronę”.
 

Przypadek Kenia
Dlaczego to właśnie kenijscy chrześcijanie – stanowiący ponad 80 proc. ludności tego kraju – są coraz bardziej narażeni na prześladowania? Rzut oka na mapę tego kraju może niepokoić: na północnym wschodzie rozciąga się długa granica z Somalią. Dane demograficzne napawają niepokojem jeszcze większym – po obu stronach granicy mieszkają plemiona somalijskie. To oznacza, że część Kenijczyków to w istocie Somalijczycy, ludzie z odrębnym sposobem pojmowania prawa i odrębną tożsamością. Oznacza to także, że konflikty wewnątrzsomalijskie łatwo mogą zostać przeniesione na grunt kenijski. A Somalia, niestety, konfliktami stoi.

W okresie przedkolonialnym Somalijczycy nie stworzyli państwa, choć teoretycznie mieli na to spore szanse: jedna religia (islam), jeden język, jedna grupa etniczna. Jednak historia poszła w odwrotnym kierunku – w stronę dyktatury i konfliktu wszystkich ze wszystkimi. Wojna domowa w 10-milionowej Somalii trwa od 1991 r., czyli od upadku krwawego dyktatora Mohammeda Siada Barre’a.

Poza religią filarem somalijskiej tożsamości jest przynależność plemienno-klanowa i system prawa zwyczajowego Xeer, o korzeniach jeszcze przedislamskich. Cztery główne plemiona dzielą się na niezliczone klany i podklany, często ze sobą zantagonizowane. Nawet na emigracji, tam, gdzie społeczności somalijskie są duże, pierwszą kwestią związaną z przedstawieniem się jest przynależność klanowa. W kawiarniach w Skandynawii klany nie mieszają się. Natomiast ewentualna szkoda wyrządzona członkowi klanu przez kogoś z zewnątrz będzie pamiętana i mszczona. System prawa Xeer nie uznaje instytucji państwowych ani więzień. Podstawą jest zemsta albo „dogadanie się” przez starszyznę. Jeśli kogoś zabito – ktoś inny musi zostać zabity. Niekoniecznie ten, kto zabił – wystarczy, że śmierć pomści się na kimś z jego klanu.

W Somalii istnieje też mniejszość niesomalijska, znajdująca się poza nawiasem systemu klanowego – to potomkowie byłych niewolników z głębi Afryki. Tacy jak choćby większość społeczeństwa Kenii.
 

Al-Szabab, czyli lud
W ostatnich latach do długiej listy czynników utrudniających normalne funkcjonowanie Somalii doszedł jeszcze jeden: „wojujący” islam, sprzeczny z wcześniejszym modelem tej religii, który tu panował. Paradoksalnie, początkowo mogło się wydawać, że nawet on będzie miał swoje dobre strony – nie uznawał tradycyjnych podziałów i dawał szansę na zjednoczenie kraju i zakończenie wojny.

Ale bojownicy spod znaku „Al-Szabab” (arab. „lud”) przynieśli Somalii tylko przemoc. Okrucieństwa przekraczające ludzką wyobraźnię; absurdalne zakazy (jak choćby ten dotyczący oglądania meczów piłkarskich; za jego naruszenie grozi śmierć); specyficzne poczucie sprawiedliwości piętnujące nie sprawców, lecz ofiary; przepisy zabraniające głodującym korzystania z pomocy zagranicznej – stały się wizytówką ruchu.

Gdy po kilku latach bojownicy Al-Szabab poczuli się pewnie, zaczęły się ich rajdy przez południowo-zachodnią granicę, w stronę znajdujących się po kenijskiej stronie obozów dla uchodźców z Somalii. Problem stał się międzynarodowy. Czarę goryczy przelało w 2011 r. porwanie przez nich zachodnich turystów z kenijskiej wysepki Lamu.
Kenia żyje z turystów. Żarty się skończyły.
 

Czas terroru
Kiedy po wydarzeniach z Lamu armia kenijska wkroczyła do Somalii, dla Al-Szabab skończyła się epoka panowania. Dociskani już wcześniej przez oddziały ugandyjskie działające w ramach sił Unii Afrykańskiej, w otwartej wojnie nie mieli szans. Tym bardziej, że w międzyczasie zdążyli zrazić do siebie wielu miejscowych Somalijczyków. Z naciskiem na słowo „miejscowych” – jako że w ich szeregi w ostatnich latach zaczęli zaciągać się młodzi obywatele państw zachodnich zwabieni perspektywą dżihadu przeciw „niewiernym”. Podobnie jak wcześniej w Afganistanie, podobnie jak później w Syrii czy w Iraku.

Porażka w otwartej wojnie spowodowała zmianę taktyki. Islamiści zaczęli planować ataki za granicą. Już wcześniej Al-Szabab miał na koncie jeden „sukces” w walce z „niewiernymi”. W 2010 r., podczas transmisji meczu finałowego mistrzostw świata w piłce nożnej, w kilku miejscach w Kampali, stolicy Ugandy, eksplodowały bomby.
Następnym celem ekstremistów miała się stać Kenia. A dokładniej: kenijscy chrześcijanie oraz muzułmanie, którzy sprzeciwiają się „wojującemu” islamowi.
 

Solidarność muzułmanów
Także w Garissie nie było wątpliwości, kto jest celem zamachu. Studentom w zaatakowanym kampusie uniwersyteckim kazano cytować wersety z Koranu – kto nie umiał tego zrobić, musiał zginąć. Jednych zastrzelono, innych zadźgano nożami. Niektórym ścięto głowy.

Garissa leży w jednym z niewielu regionów Kenii, w których muzułmanie są większością. Ataki na kościoły zaczęły się w tej okolicy już w 2012 r. Wtedy straż obywatelską wokół kościołów objęli… ochotnicy muzułmańscy. Niektórzy z nich – jak kilku miejscowych imamów krytykujących w meczetach Al-Szabab – zapłacili za swoją postawę życiem. „Muzułmanie postanowili otoczyć kościoły kordonem, by upewnić się, że ktokolwiek chciałby zaatakować naszych chrześcijańskich braci i siostry, musiałby wpierw podnieść rękę na nich. Latami żyliśmy obok siebie w pokoju i zrobimy wszystko, aby obronić tę dobrą relację przed wszelkimi próbami zamachu na nią” – mówił wtedy „Tygodnikowi” Adan Wachu, sekretarz generalny Naczelnej Rady Kenijskich Muzułmanów. Warto dodać, że także w miniony wtorek ok. 2,5 tys. chrześcijan i muzułmanów przeszło w Garissie w marszu sprzeciwu wobec terroryzmu.

Ataki na kenijskich chrześcijan trwają jednak cały czas: październik 2013 – podpalony (już drugi raz) kościół, także w Mombasie. Lipiec 2014 – ekstremiści zabijają 12 chrześcijan w Hindi i atakują ich domy w dwóch innych miastach; w wyniku tych zdarzeń ucieka 3 tys. osób. Sierpień 2014 – spalony kościół w miejscowości Marsabit. Październik 2014 – dwóch pastorów zabitych w Mombasie. Przełom listopada i grudnia 2014 – 60 chrześcijan zamordowanych przez Al-Szabab w miejscowości Mandera. Również tam umiejętność cytowania Koranu decydowała o życiu bądź śmierci. A to, niestety, tylko wypis z długiej listy zamachów na chrześcijan.
 

Słowo zakazane
Apele Franciszka nie wpisują się jednak w europejski główny nurt polityki. Najwyraźniej Europa ma „ważniejsze” problemy, od których nie odwraca oczu.

Niedawno w Paryżu rozwieszono plakaty zapraszające na koncert grupy Les Prêtres. Występ złożonego z księży tercetu wokalnego reklamowano na stacjach paryskiego metra podobnie jak dziesiątki innych koncertów. Jednak pewien element spowodował detonację: na plakacie widniała informacja, że cały dochód z koncertu przeznaczony będzie na pomoc dla chrześcijan prześladowanych na Bliskim Wschodzie. Słowo „chrześcijanin” na plakacie reklamującym koncert miało zakłócić laickość publicznego metra. Jego dyrekcja nakazała zdjęcie plakatów – lub zaklejenie na nich słowa „chrześcijanie”.

Komentarz wydaje się zbyteczny. Nie wiadomo, czy bardziej śmiać się, czy płakać nad umysłowym stanem, w jakim w takich sytuacjach pogrąża się Europa. Ta sama Europa, która powinna starać się pomagać tysiącom osób prześladowanych za wiarę. Wiele z nich już teraz ma zapewne problem ze zrozumieniem, dlaczego Europy to nie obchodzi. I dlaczego samo wspomnienie o nich na zwykłym plakacie wzbudza furię ludzi, na których pomoc chcieliby liczyć. ©

Przeczytaj również edytorial ks. Adama Bonieckeigo:

Ks. Boniecki: Wszyscy jesteśmy Charlie, Garissa już nie

 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2015