Pogranicze w ogniu

Wschodnie prowincje Kongo – bogate w surowce i będące obiektem pożądania sąsiedniej Rwandy – znów są areną walk: sterowani zza rwandyjskiej granicy rebelianci mordują, gwałcą i porywają dziecięcych rekrutów. ONZ jest bezradna.

07.08.2012

Czyta się kilka minut

Sebo Pangrasa, jedna z tysięcy cywilnych ofiar wojny we wschodnim Kongo. Goma, 31 lipca 2012 r. / Fot. Phil Moore / AFP / EAS T NEWS
Sebo Pangrasa, jedna z tysięcy cywilnych ofiar wojny we wschodnim Kongo. Goma, 31 lipca 2012 r. / Fot. Phil Moore / AFP / EAS T NEWS

Na niedawnym spotkaniu przywódców państw Międzynarodowej Konferencji Regionu Wielkich Jezior – międzyrządowej organizacji zrzeszającej 11 państw środkowej Afryki – prezydent Rwandy Paul Kagame i prezydent Demokratycznej Republiki Konga Joseph Kabila zgodzili się, że konieczne jest rozmieszczenie sił międzynarodowych na granicy obu krajów, w celu przywrócenia pokoju i zwalczenia rebelianckich grup zbrojnych.

Paul Kagame w roli męża stanu, który gasi kolejny pożar we wschodnich prowincjach Kongo, przypomina strażaka, który najpierw podpala sąsiadowi stodołę, a potem w blasku reflektorów uczestniczy w akcji gaśniczej. Bo to właśnie prezydent Rwandy i jego najwyżsi oficerowie odpowiadają za to, że w tym dewastowanym od 1996 r. regionie od niedawna trwa kolejna wojna. Jakby poprzednich było mało: w ciągu minionych 15 lat w Kongu zginęło 5 milionów ludzi, ofiar wojny i anarchii w tym „upadłym państwie”.

DEZERCJA NAD JEZIOREM KIVU

Oficjalnie doszło po prostu do kolejnego buntu kongijskich żołnierzy – nie pierwszego i pewnie nie ostatniego. Jednak najnowszy raport grupy ekspertów ONZ ds. Konga nie pozostawia wątpliwości: nowa grupa rebeliancka o egzotycznej nazwie „M23” w pełni podlega rozkazom zza wschodniej – rwandyjskiej – granicy.

Zaczęło się z początkiem maja, kiedy mieszkający w luksusowej willi w przygranicznym mieście Goma kongijski pułkownik Sultani Makenga zbiegł wraz ze swoimi żołnierzami do miasteczka Gisenyi, leżącego już po drugiej stronie granicy z Rwandą. Rwandyjskie motorówki jeszcze kilka dni później przewoziły zapasy broni i amunicji z willi pułkownika przez jezioro Kivu, nad którego brzegiem położona jest rezydencja.

W Gisenyi pułkownik przyjęty został przez miejscowego dowódcę wojsk rwandyjskich, generała Edmunda Ruvuskę. W tym samym czasie z kongijskiego miasta Bukavu – położonego na przeciwległym do Gomy, południowym krańcu jeziora Kivu – watahy dezerterów w pełnym uzbrojeniu przedostawały się do Rwandy od strony południowej. Po stronie rwandyjskiej nikt im w tym nie przeszkadzał. Co więcej, kongijscy dezerterzy dostali rwandyjskie mundury i ułatwiono im transport do punktów zbornych w okolicach parku Virunga – wulkanicznego pasma górskiego na pograniczu Rwandy, Konga i Ugandy. Wtedy, zaopatrzeni w świeże zapasy sprzętu, w tym nawet broni przeciwpancernej, znów ubrali mundury kongijskie – i przekroczyli z powrotem granicę. Tam zaczęli działać oficjalnie już jako rebelianci z „M23”.

„TERMINATOR” PRZEMYCA KASYTERYT

Nazwa „M23” odnosi się do porozumienia pokojowego, które 23 marca 2009 r. podpisano w Gomie. Rebelianci twierdzą, że nie jest ono respektowane przez kongijskie władze ze stołecznej Kinszasy – i stąd obecny bunt.

Na mocy tamtego porozumienia ówcześni partyzanci Tutsi z Narodowego Kongresu Obrony Ludu (CNDP), wspierani przez Rwandę, przestali być traktowani jak rebelianci i ubrali kongijskie mundury w ramach, jak to określano, ich „integracji” ze społeczeństwem Konga. Ich dowódca Laurent Nkunda – poszukiwany przez Międzynarodowy Trybunał Karny w Hadze za zbrodnie wojenne – został formalnie „internowany” w Rwandzie, zaś jego zastępca Bosco Ntaganda (też poszukiwany przez Hagę) został kongijskim generałem.

„Internowany” Nkunda przez ostatnie lata mieszkał w luksusowej willi w Kigali, stolicy Rwandy, i udawał, że jest w niewoli. Ntaganda mieszkał w luksusowej willi w kongijskiej Gomie, na wszelki wypadek tuż przy granicy rwandyjskiej. Drugą willę miał w Gisenyi, już po rwandyjskiej stronie granicy. W pobliżu willi w Gomie, w małej uliczce dochodzącej do linii granicznej – dokładniej: w ostatnim domu przed tą linią – stacjonowała jego przyboczna kompania. Generał kontrolował przemyt do Rwandy kasyterytu – minerału rzadkiego i istotnego dla światowego przemysłu – którego Rwanda wprawdzie nie posiada, ale w jakiś magiczny sposób jest jego największym eksporterem (tak się składa, że znaczne złoża kasyterytu znajdują się w kongijskiej prowincji Kivu Północne). Kiedy nadchodziła noc, podczas której planowano przerzut partii minerałów, kompania przyboczna zamykała wjazd w ulicę pod pozorem „bezpieczeństwa” i rzeczywiście zabezpieczała, ale kontrabandę.

To zresztą tylko część nielegalnych dochodów generała, znanego pod pseudonimem „Terminator”. Na terenach swego stacjonowania dawni bojówkarze z CNDP – mimo formalnego podporządkowania armii Kongo – stworzyli para-państwo z własnym systemem podatkowym, którego głównym beneficjentem był generał Ntaganda. W wolnych chwilach zbierał też, na wszelki wypadek, broń. A także mordował swych przeciwników politycznych. Jego związki z rwandyjskimi mocodawcami stanowiły tajemnicę poliszynela.

M23: RWANDYJSKI „EKSPORT”

Obecnie obaj poszukiwani „generałowie” odgrywają wiodącą rolę w nowym konflikcie: Ntaganda siedzi w kongijskich okopach, a Nkunda, choć oficjalnie nadal przebywa w areszcie domowym w Kigali, to tajemniczym sposobem porusza się po Rwandzie. Haski Trybunał może się jedynie przyglądać. Zresztą, jak na razie, nie próbuje robić nic więcej. Tymczasem Nkunda załatwia kwestie organizacyjne.

A do organizowania jest sporo: ONZ-owscy eksperci znaleźli dowody nie tylko na pomoc logistyczno-zbrojeniową, ale również na masową rekrutację żołnierzy na terenie Rwandy wśród kongijskich uchodźców i zdemobilizowanych rebeliantów rwandyjskich. Rekrutuje się także nieletnich – to praktyka znana w tej części Afryki.

Najwyżsi dostojnicy wojskowi z Rwandy, jak choćby minister obrony gen. Kabarere czy szef sztabu gen. Kuyonga, prowadzili rozmowy z pogranicznymi politykami i biznesmenami po stronie kongijskiej, starając się nakłonić ich do poparcia rebelii. A nawet wywołać dwie kolejne: jedną na południu, w prowincji Kivu Południowe, a drugą na północy, w dystrykcie Ituri, skąd pochodził skazany niedawno przez Hagę Thomas Lubanga (jak dotąd jedyny skazany przez MTK). Skazanie Lubangi miało być wykorzystane do podburzenia jego zwolenników, niezadowolonych z wyroku.

ONZ znalazła nawet dowody na bezpośrednie zaangażowanie rwandyjskich żołnierzy, przebranych w mundury kongijskie. Raport ekspertów nie pozostawia żadnych wątpliwości: M23 to nie rebelia kongijska, ale „eksport” z zewnątrz, z Rwandy.

RWANDA: AGRESOR I SOJUSZNIK USA

Ogłoszenie ONZ-owskiego raportu wywołało zresztą dodatkową aferę – w związku z machinacjami pani ambasador USA przy ONZ, która starała się uniemożliwić jego publikację. Dopiero przeciek do prasy doprowadził do tego, że raport się ukazał. Przez chwilę Stany Zjednoczone odegrały więc rolę zbliżoną do tej, jaką w Radzie Bezpieczeństwa ONZ odgrywają Rosja i Chiny w kwestii syryjskiej. Obie sytuacje oburzają normalnego człowieka, jednak mniej dziwią w przypadku rosyjskiego prezydenta-czekisty i spadkobierców towarzysza Mao, jednego z największych zbrodniarzy naszych czasów, niż wtedy, gdy chodzi o USA – państwo aspirujące do roli „eksportera” wolności i demokracji.

Wszelako w sferze praktycznej sprawa kongijsko-rwandyjska jest dla amerykańskiej administracji skomplikowana. Rwanda od lat jest bliskim sojusznikiem USA w tym regionie. W dodatku wdzięcznym, bo jej prezydent-dyktator ma co prawda hektolitry krwi na rękach, ale przynajmniej nie kradnie, co wyróżnia go w tej części świata. Rwanda się rozwija, pomoc zagraniczna faktycznie jest inwestowana w infrastrukturę i naukę, a nie w prywatne wille oficjeli.

Historia tego kraju od 1994 r. – kiedy to wstrząsnęło nim pamiętne ludobójstwo, dokonane na rwandyjskich Tutsi przez rwandyjskich Hutu – może pod wieloma względami fascynować. Braki w demokracji przeszkadzają, ale przynajmniej kraj się rozwija, czego nie można powiedzieć o sąsiadach (też w większości rządzonych po dyktatorsku). I nawet jeśli dalekosiężnym celem Kigali jest okupacja, a następnie przyłączenie do Rwandy wschodniej części Konga, nie wszystkich musi to przerażać. Związek kongijskiego wschodu ze stołeczną Kinszasą jest iluzoryczny, a sytuacja tam na tyle straszna, że wielu może sądzić, iż taki scenariusz wyszedłby temu regionowi na dobre...

Jednak problem polega nie tylko na celu, ale i na środkach. Obecną rebelią kierują zbrodniarze. Już w pierwszych tygodniach zaczęli popełniać kolejne zbrodnie: porwania dzieci, zabójstwa, masowe gwałty. Liczba uchodźców, opuszczających w popłochu teren walk, idzie już w setki tysięcy... W tym momencie żaden cel, żadna wizja przyszłego „ładu i porządku” (na wzór tego, który panuje dziś w Rwandzie), nie może być usprawiedliwieniem...

KONGO W OBLICZU ROZBIORU

Coś jednak różni Waszyngton od Moskwy i Pekinu: zachowanie amerykańskich polityków po ukazaniu się raportu ONZ. Początkowy komunikat Departamentu Stanu z 30 czerwca (to zresztą święto niepodległości Konga!) był powściągliwy. Jednak potem, już w lipcu, Departament Stanu ogłosił wstrzymanie amerykańskiej pomocy wojskowej dla Rwandy, od której kraj ten jest w dużej mierze uzależniony. Jak zresztą od pomocy w ogóle. Tymczasem niektóre kraje europejskie wstrzymały ostatnio również pomoc cywilną. Warto przypomnieć, że zgodnie z amerykańską ustawą 109-456, dotyczącą Demokratycznej Republiki Konga, Sekretarz Stanu USA ma prawo wstrzymać każdą pomoc (z wyjątkiem humanitarnej), związaną z utrzymaniem pokoju czy walką z terroryzmem dla jakiegokolwiek państwa, jeśli podejmuje ono działania mające na celu destabilizację Kongo.

Prawdopodobne jest, że właśnie pod naciskiem USA Kagame zgodził się na interwencję międzynarodową. Ma to jednak sens pod warunkiem, że pod nazwą sił międzynarodowych nie będą kryć się wojska rwandyjskie (co można podejrzewać). W tym przypadku byłaby to otwarta już próba oderwania nasyconego minerałami Północnego Kivu od Konga.

W tym miejscu świata byłby to także niebezpieczny precedens: podobnego działania wobec Konga można się wtedy spodziewać ze strony Ugandy. Co doprowadziłoby albo do rozbioru kongijskiego wschodu, albo, co bardziej prawdopodobne, kolejnej rwandyjsko--ugandyjskiej wojny na kongijskim terytorium (co miało już miejsce w 2008 r.). Z wszystkimi tego makabrycznymi konsekwencjami dla lokalnej ludności. Trudno też sobie wyobrazić, aby miejscowe plemiona przyjęły to spokojnie. A broń mają tam wszyscy.

W sprawie pojawiają się jednak sygnały optymistyczne. Obecna rebelia jest już nie tylko przedmiotem rozmów w ramach Konferencji Wielkich Jezior, lecz również Unii Afrykańskiej. Coraz głośniej mówi się o rozmieszczeniu na kongijsko-rwandyjskiej granicy sił międzynarodowych z mandatem bojowym, a nie tylko obserwacyjnym. Oficjalnie domaga się tego Kinszasa. W dodatku gdzieniegdzie mówi się o wojskach z Europy, co mogłoby być powtórką jedynej udanej jak dotąd międzynarodowej operacji w Kongu – tej o kryptonimie „Artemida” z 2004 r. [była to misja bojowa Unii Europejskiej, głównie z udziałem wojsk francuskich; w krótkim czasie uspokoiły one region Ituri – red.]. Jeśli wypowiedzi rwandyjskiego prezydenta Kagame nie są pokerową zagrywką, to chyba rzeczywiście ma on nóż na gardle – nóż trzymany zapewne przez Waszyngton.

***

Na razie jednak rebelianci wciąż mordują. Na miejscu stacjonują co prawda liczne oddziały ONZ, ale ich mandat – krępujący ręce żołnierzy w „błękitnych hełmach” – jak dotąd nie został zmieniony. Starają się co prawda chronić cywili, ale nie do tego stopnia, żeby iść na wojnę. Maszyna Narodów Zjednoczonych miele powoli.

Albo udaje, że miele. Na razie Rada Bezpieczeństwa „potępiła” rebeliantów i „zażądała” zaprzestania udzielania im pomocy. Wyraża też „głębokie zaniepokojenie” zbrodniami popełnianymi na cywilach. Po takim akcie odwagi ze strony nowojorskich dyplomatów plądrujący wschodnie Kongo bandyci na pewno nie mogą zasnąć. 


PAWEŁ LESKI był policjantem, pracował dla organizacji międzynarodowych w Sudanie Południowym, Rwandzie, Kongu i Ugandzie, a także w Międzynarodowym Trybunale Karnym. Stale współpracuje z „Tygodnikiem”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2012