Górnicza śmierć

Głównym dostawcą uranu do sowieckich bomb atomowych były górskie kopalnie we wschodnioniemieckich Rudawach. Za rabunkową eksploatację, prowadzoną pod nadzorem NKWD, KGB i Stasi, zapłaciła przyroda i ludzie.

12.04.2011

Czyta się kilka minut

Na ten dzień Ursula B. przygotowywała się starannie. Wcześniej poszła do fryzjera, by uczesać siwiejące włosy. Ugotowała świąteczny obiad. Gdy w sobotnie przedpołudnie pod dom zajechał samochód z córką i zięciem, chwilę posiedzieli, zjedli, a potem poszli razem do Kurta - na cmentarz. Bo w tamtą sobotę, 24 sierpnia 1996 roku, mijał rok, od kiedy umarł Kurt B., mąż Ursuli.

Można powiedzieć, że Kurt B. i tak miał szczęście - choć zmarł na raka płuc. Ale umarł w wieku 69 lat. Być mężczyzną i dożyć tu, w Johanngeorgenstadt, 69 lat to jakby gdzie indziej przekroczyć dziewięćdziesiątkę. Kurta B. zabił bowiem uran. A dokładniej, zabiła go, a także tysiące innych, rabunkowa gospodarka - w sowieckiej strefie okupacyjnej i potem w NRD.

Miasto z pogranicza

Johanngeorgenstadt. Miasteczko na rubieżach byłej NRD, ponad 40 km na południe od autostrady łączącej Saksonię z Bawarią. Schowane w górskim masywie Rudaw, nad granicą czeską.

Przez wieki głównym zajęciem mieszkańców Rudaw było górnictwo. Dawało chleb: dzięki wydobyciu srebra w XIV i XV w. powstawały tu miasta, jak Schneeberg czy Annaberg-Buchholtz. O ich dawnej świetności świadczą ogromne gotyckie kościoły. Ale gdy wyczerpywały się złoża, nastawała bieda. Znikała, gdy człowiek odkrywał użyteczność kolejnego minerału - w te Rudawy obfitowały.

Johanngeorgenstadt było jednym z takich miejsc. Nie, nigdy nie było miastem znacznym. Ale miało tradycję. Założyli je ewangelicy, którzy uciekli z Czech przed kontrreformacją. Był rok 1651, gdy na bezludne wzgórze, tuż za grzbietem rozdzielającym Czechy od ewangelickiego księstwa Saksonii, przywędrowało pierwszych osiem rodzin. Potem następne. Gdy liczba uchodźców urosła do kilkuset, zwrócili się do saskiego księcia Johanna Georga I, by przyjął ich jako poddanych. 23 lutego 1654 r. książę wyraził zgodę. Dwa miesiące później pod kierunkiem Zachariasa Georgi, majstra ze Schwarzenbergu, na wzgórzu wytyczono ulice i działki. Grunty przydzielano sprawiedliwie, drogą losowania. Na cześć księcia miejsce nazwano Johanngeorgenstadt: Miasto Johanna Georga.

Emigranci byli pracowici. Trzy lata później poświęcili kościół, a wkrótce miasto liczyło kilka tysięcy mieszkańców. Rozwój zawdzięczało, jak to w Rudawach, górnictwu. W 1700 r. pracowało tu już 350 szybów (w 85 z nich wydobywano srebro). I jak wszędzie, także tu lata tłuste przeplatały się z latami głodu: podczas najstraszniejszego, w 1769 r., umarło aż sześciuset mieszkańców.

W 1945 r. złoża srebra, cyny i kobaltu były na wyczerpaniu. Wśród 6 tys. obywateli zapomnianego przez Boga i ludzi Johanngeorgenstadt górników było już niewielu.

Komendant z Workuty

Kurt B. miał szczęście. Nie znalazł się wśród 548 mężczyzn z Johanngeorgenstadt, którzy polegli na frontach II wojny, a z alianckiej niewoli zwolniono go już jesienią 1945 r. Ale gdy w 1946 r. w Johanngeorgenstadt zaczęto wydobywać uran, Kurt B. dostał nakaz pracy - w górnictwie.

Uran - pierwiastek odkryty właśnie w Rudawach w 1789 r. - wydobywano już w XIX w., ale w niewielkich ilościach. Dopiero po 1945 r. tutejszy uran stał się pilnie potrzebny: potrzebował go Stalin, do bomb atomowych. Bo po roku 1945 aż 97 proc. światowych złóż rud uranu znalazło się pod kontrolą państw zachodnich lub krajów neutralnych w konflikcie Wschód-Zachód. Dlatego już wiosną 1945 r., tuż za frontem, w Rudawy przybyły sowieckie ekipy w poszukiwaniu surowca.

Złoża na południu sowieckiej strefy okupacyjnej (po 1949 r. - NRD) stały się dla Moskwy kluczowym źródłem tego surowca: tutejsze zakłady dostarczały 80 proc. uranu w skali całego "bloku wschodniego" (w mniejszym stopniu kopalnie w Czechosłowacji, Bułgarii, PRL i na Węgrzech). A najważniejsze były kopalnie w Rudawach: w 1950 r. dawały ponad połowę uranu wykorzystywanego przez sowiecki przemysł atomowy.

Przez pierwsze lata, do 1953 r., całe przedsięwzięcie było własnością sowiecką. ZSRR traktował je jako rodzaj reparacji wojennych. Pierwszym dyrektorem "Wismutu" (tak nazwano kompleks wydobywczy) został w 1946 r. generał NKWD Michaił Malcew (wcześniej komendant łagrów Workuty). Także w Niemczech dał się poznać jako człowiek okrutny. On i jego "państwo w państwie" podlegały bezpośrednio Moskwie, a pośrednikiem był gen. Iwan Sierow, szef sowieckich tajnych służb w Niemczech Wschodnich (w 1945 r. aresztował on przywódców polskiego podziemia). Malcew działał w prawnej próżni. Liczył się tylko efekt, w końcu USA miały już bomby atomowe, a ZSRR jeszcze nie...

231 tysięcy ton

Potem, gdy Moskwa nadgoniła zaległości w wyścigu zbrojeń, rygor zelżał i Sowieci starali się zachowywać pozory równouprawnienia. Niemieckim towarzyszom pozostawiono troskę o ciągłość wydobycia. Cały urobek wywożono do ZSRR, w NRD zostawały radioaktywne odpady.

W 1954 r. Sowieci postanowili schować się za spółką "Deutsch-Sowjetische Aktiengesellschaft Wismut": odtąd państwo NRD-owskie miało formalnie 50 proc. udziałów w spółce, choć faktycznie nadal rządzili nią Rosjanie. Berlin Wschodni dokładał do wydobycia: w latach 1954-85 NRD przekazała z budżetu 17 mld marek (wschodnich) subwencji na produkcję uranu. Mylna była nazwa: firma nazywała się "Wismut", choć bizmutu (rodzaj metalu) nie wydobywała.

Uran eksploatowano tak intensywnie, że NRD stała się trzecim jego producentem na świecie, po USA i Kanadzie. W latach 1946--90 NRD opuściło 231 tys. ton uranu. "Wismut" stał się największym źródłem reparacji wojennych dla ZSRR (reparacji nieformalnych, bo ZSRR, a w ślad za nim PRL, zrzekły się w 1953 r. wszelkich świadczeń od Niemiec Wschodnich). W 1954 r. "DSAG Wismut" miał już 120 tys. pracowników w kilkudziesięciu kopalniach i zakładach przetwórczych. Pod koniec lat 80. liczba ta spadła, ale nadal była wysoka (45 tys. ludzi). Łącznie w latach 1945-90 przez "Wismut" przewinęło się 400 tys. ludzi.

Objęty "opieką" NKWD (potem KGB) i NRD-owskiej bezpieki Stasi, "Wismut" tworzył państwo w państwie. Stasi oddelegowała tu 600 funkcjonariuszy (dla porównania: w zakładach "Carl Zeiss" w Jenie 30 tys. robotników nadzorowało 53 esbeków). Regiony wydobycia ogłaszano terenami zamkniętymi, obowiązywał tu specjalny reżim. Przez pierwsze lata tajemnica była tak ścisła, że sowieckie władze - pytane przez USA - zaprzeczyły, że "Wismut" w ogóle istnieje.

Stosowne do quasi-obozowego rygoru, wzmacnianego przez atmosferę "zimnej wojny" - i wojny "gorącej" w Korei - były represje. Przykład: w 1951 r. sowiecki sąd wojskowy skazał na śmierć 27-letniego geologa i 24-letniego górnika, a na 25 lat łagru 22-letniego technika. Skazani Niemcy przekazali radiu RIAS z Berlina Zachodniego informacje o nieludzkich warunkach pracy w kopalniach. Oba wyroki śmierci wykonano; trzeci skazany zginął w łagrze w Workucie.

Potem terror zelżał, ale psychoza tajemnicy ustąpiła dopiero w połowie lat 70. Oficjalnie dlatego, że dopiero wtedy w zakładach "Wismutu" ustały dywersje i sabotaż.

Sześć miliardów euro

W grudniu 1990 r. zakończono wydobycie, a w grudniu 1991 r. - ponad rok po zjednoczeniu Niemiec - ZSRR oddał formalnie Republice Federalnej władzę nad firmą "Wismut". Oddał nieodpłatnie, a sowiecki minister ds. energetyki atomowej swoje wystąpienie na skromnej uroczystości przekazania udziałów zakończył górniczym pozdrowieniem: "Glück auf!".

Na własność Niemiec przeszło 2500 kilometrów sztolni, a także 3500 hałd z odpadami, 15 zbiorników wypełnionych radioaktywnym szlamem powstającym w procesie przetwórczym (60 mln metrów sześciennych). Tak ogromny balast ekologiczny - w czasach NRD nie tylko przemilczany, ale traktowany jak tajemnica państwowa, za której ujawnienie groziło więzienie - spowodowany był nie tylko rabunkowym wydobyciem, ale też faktem, że aby uzyskać jedną tonę uranu, trzeba było wydobyć aż 1100 ton rudy uranu i 2100 ton bezużytecznych skał. Zważywszy, że uranu pozyskano 231 tys. ton, można policzyć skalę "skutków ubocznych".

W następnych kilkunastu latach rekultywacja tego wszystkiego miała kosztować państwo niemieckie 6 miliardów euro. Gdy w 2001 r. "Wismut GmbH" (trudniąca się już tylko usuwaniem szkód ekologicznych) dokonała bilansu, okazało się, że udało się zneutralizować 97 proc. podziemnych korytarzy (głównie zatapiając je) i splantować ponad połowę hałd (ich zawartość umieszczano w likwidowanych kopalniach i zasypywano wejścia). Ale rekultywacja skażonych gruntów dopiero się zaczynała: do 2001 r. zrekultywowano tylko 29 proc. terenów.

"Czynnik ludzki"

Także w Johanngeorgenstadt kopalnię na początku nadzorowali Sowieci. Sztolnie otoczono trzymetrowym płotem z wieżyczkami, na których czuwali sowieccy żołnierze z reflektorami. Gdy w 1951 r. wyleciał w powietrze system wentylacyjny i zasilania - przypuszczalnie za sprawą zachodnich agentów - Rosjanie aresztowali kilkudziesięciu robotników i bez sądu wywieźli w głąb ZSRR.

Na początku do pracy zwożono więźniów i wracających jeńców - jak Kurt B. Budowa sowieckiego przemysłu atomowego od początku zasadzała się na pracy niewolniczej, nadzorowanej przez NKWD. Zdaniem części historyków, niemieckich i rosyjskich, można mówić o istnieniu wtedy w Niemczech Wschodnich niemieckiego GUŁ-agu.

Potem przymus zaczęła zastępować motywacja ekonomiczna. Po prostu, mnóstwo robotników uciekało na Zachód; np. w 1947 r. wydano 54 tys. nakazów pracy w górnictwie uranu, ale pod koniec tego roku liczba pracowników nie przekroczyła 20 tys. Poza tym uznano, że praca jeńców i zmuszanych nakazem wysiedleńców zza Odry jest mało efektywna. Dlatego przymus zamieniono na zachętę materialną: wyższe zarobki, mieszkania, lepsze kartki na żywność i ubrania. To skutkowało, w latach 50. chętnych było już więcej niż miejsc. Ursula B.: - Po wojnie nie było alternatywy. Innych pracodawców tu nie było, a na wszystko były kartki. Ludzie szli masowo do górnictwa.

Terror NKWD się skończył, ale warunki pozostały ciężkie. Liczyła się wydajność, "czynnik ludzki" nie miał znaczenia: pracowano na akord, bez zabezpieczeń przed radioaktywnym pyłem i radonem (gazem uwalniającym się podczas wydobycia uranu). Sowieci egzekwowali normy bez skrupułów - tylko że teraz, zamiast zsyłek na Syberię, mniej wydajnym obcinano kartki. Atmosfera w przykopalnianych miastach przypominała Dziki Zachód: w 1949 r. co drugi mężczyzna miał tu chorobę weneryczną. Szerzył się alkoholizm; górnicy dostawali tanią wódkę na kartki, produkowaną specjalnie dla nich. Nazwali ją "Kumpeltod" (Górnicza Śmierć).

- Wtedy nikt nie wiedział, że to było im potrzebne do bomby atomowej, ani że ta praca może być niebezpieczna - mówiła Ursula B. Istotnie, nie myślano o tym, że kto latami pracuje w "Wismucie", prędzej czy później może zachorować na raka bądź pylicę.

Śmierć miasta

Poniekąd dzięki uranowi Kurt B. poznał przyszłą żonę. W Johanngeorgenstadt pracował brat Ursuli, Franz (gdy w 1946 r. wrócił z alianckiej niewoli do Görlitz, nie mógł dostać pracy, miasto zapełniali wypędzeni; poszedł do urzędu i tam dostał nakaz pracy w Johanngeorgenstadt). Gdy pewnego dnia Ursula przyjechała odwiedzić brata, poznała Kurta, kolegę Franza z brygady. Pobrali się w 1952 r. Tymczasem miasto się rozwijało. Budowano nowe dzielnice, liczba mieszkańców wzrosła do 45 tys.

Kiedy okazało się, że wnętrze góry, na której protestanccy uchodźcy założyli miasto, zawiera złoża uranu, całe Johanngeorgenstadt ogłoszono "terenem przemysłowym". Góra zaczęła przypominać szwajcarski ser. Inżynierowie ostrzegli, że starówka może się zapaść. Ursula B. wspominała: - Powiedziano nam, że sytuacja staje się niebezpieczna i wszyscy muszą się wyprowadzić. W 1953 r. przenieśliśmy się do bloków w Neustadt, Nowym Mieście, które wybudowano kilka kilometrów dalej.

Kiedy Ursula i Kurt wynosili meble, na sąsiedniej ulicy pracowały już spychacze. Oszczędziły tylko kościół. Trudno dociec, czemu. Dziś kościelne sklepienie przecinają szerokie szczeliny - chodniki biegną ledwie 12 metrów pod kościelną posadzką. Reszta, całe XVII- i XVIII-wieczne miasto, zostało zrównane z ziemią.

Złoże pod - nieistniejącym już - starym Johanngeorgenstadt wyczerpało się szybko: kopalnię zamknięto w 1958 r. Najpierw umarło stare miasto, potem zaczęli umierać ludzie. - Z tych, którzy tu pracowali, prawie wszyscy umarli na raka, pylicę - mówiła Ursula B.

Kurt i Franz mieli szczęście. Gdy zamykano kopalnię, ich brygada przeszła do innych kopalń, ale oni mieli dość. Pewnie dlatego żyli tak długo. Kurt przekwalifikował się, pracował w stalowni. Przez ostatnie lata życia narzekał, że czuje się samotny. Nie miał z kim iść do knajpy. Przyjaciele już nie żyli. Ursula B.: - Spoczęli na naszym cmentarzu, całe roczniki: 1920, 1921, 1922.

Z tymi całym rocznikami to Ursula B. może trochę przesadziła. Ale tylko trochę. W Niemczech rak płuc występuje z częstotliwością ok. 50 przypadków na 100 tys. ludzi. Wśród pracowników "Wismutu" częstotliwość występowania tej odmiany raka była stukrotnie wyższa.

Jak z baśni

Johanngeorgenstadt liczy dziś 5 tys. mieszkańców - mniej niż w 1945 r. Gmina stawia na turystykę, letnią i zimową. Wzgórze, na którym protestanccy uchodźcy dzielili ziemię pod swe domy, porasta iglasty las. Spacerując po nim, można potknąć się o cegły albo prowadzące donikąd kamienne schody. Tyle zostało po starym Johanngeorgenstadt. Został też kościół. A także nazwy nieistniejących ulic. Wygląda to tak: przez las biegną drogi, proste, niekiedy brukowane. Przy nich - tabliczki. Dukt od kościoła ku stacji kolejowej to Exulantestrasse, ul. Emigrantów, ­kiedyś główna ulica miasta. Przy Martin-Luther-Strasse można wejść po schodkach w krzaki malin. - Większość domów pamiętała założenie miasta - wspominała Ursula B. - My mieszkaliśmy za tym zagajnikiem, przy Hohe Gasse, pod dziewiątym.

Co czuli, gdy przyjechał spychacz? Żałowali? - Nie, byliśmy młodzi, przyzwyczailiśmy się. Nawet byliśmy zadowoleni - zapewniała Ursula B. - Dostaliśmy nowe ładne mieszkanie. Wcześniej nie mieliśmy własnego z prawdziwego zdarzenia, na starówce panowała straszna ciasnota...

Tutaj Ursula B. przerwała. - Bo przedtem... - chwilę milczała - bo przedtem, jak zbliżało się Boże Narodzenie, szliśmy z Kurtem na Pachtabs... To góra po drugiej stronie doliny. Stąd był piękny widok. Staliśmy i patrzyliśmy, dopóki nas mróz nie przepędził. Trudno dziś sobie wyobrazić, jakie to było śliczne miasto. Starówka, kamieniczki, dachy, wszystko w śniegu... Jak z baśni braci Grimm.

Tekst jest fragmentem rozdziału o ekologii w byłej NRD, z przygotowywanej przez autora książki o rozliczeniach z komunizmem w Niemczech Wschodnich po roku 1989.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2011

Artykuł pochodzi z dodatku „Natura, człowiek, bunt (16/2011)