Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Głód narracji dopadł nas w środku kulturowych wykopalisk. Mąka rozsypana, a my chcemy placka. Nie kanapek z fragmentami, domysłami, ułamkami, pragniemy czegoś pożywnego, dobrze przyprawionego. Tym czymś zdaje się chłopskie jadło. Swojska, wypiekana w pocie czoła pajda chleba posmarowana smalcem z zabijanej z miłością świnki. Ma różne wersje – literacką, akademicką, coachingową. Jest w czym wybierać, ale ponieważ narracja ma być sprawcza, nie sięgniemy po lekkostrawne smarowidło eko.
Najświeższa ze sprawczych narracji stanowi, iż wywodzimy się bardziej ze wsi niż z miasta, czym próbuje się obejść zużyte linie genealogiczne, robotnicze i inteligenckie. Przesiadka. Zmiana diety. Z robotnikami nam nie wyszło, mieli być przodującą siłą w narodzie, a wszyscy wiemy, co się stało. W dodatku praca dziś to temat niemodny, niewygodny, zwłaszcza wytwarzanie czegokolwiek siłą mięśni. Przemysł niszczy środowisko, udział wielkich zakładów w niedawnych przemianach ustrojowych wymaga ponownego przemyślenia. Tyleż im zawdzięczamy, ile zostaliśmy ograbieni. O inteligencji przez grzeczność nie wspomnę, a mieszczaństwa to my nigdy, słyszę w środowisku akademickim, nie wytworzyliśmy. Ciekawe, swoją drogą, kto mieszkał w miastach? Porządnego mieszczaństwa, nie dosłyszałam dopowiedzenia. Aha.
Pisanie o nieporządnym, wielkomiejskim, a nawet małomiasteczkowym tłumie, siadującym w modnych kawowych sieciówkach i niezatrudnionym na stałe, przestało być atrakcyjne. Teraz się pisze o włościańskiej, folwarcznej, pańszczyźnianej egzystencji i jej przetrwalnikach. Gdybyż o egzystencji! Pisze się o wsi jako esencji i zasadzie. Odfiltrowuje całą resztę, by pokazać nam nie tylko miejsca naszego pochodzenia, lecz i tkwiące w nas miazmaty. Jesteśmy uwikłani w naszą wiejskość i jeśli jej nie zrozumiemy, nie dowiemy się niczego, ani dobrego, ani złego, o sobie. Podzielam tę opinię, lecz obawiam się, że dowiedziawszy się tego, nadal nie będziemy wiedzieć niczego konkretnego (niekonkretnego również).
Niepotrzebnie wpadam w felietonową, cieniutką ironijkę, zaprzeczenie chłopskiej powagi. Przecież sama mam przodków wywodzących się z wiejskiej biedoty. Część mojej rodziny była gnębiona, przesiedlana, mamiona ziemią, a potem jej pozbawiana. Zapłaciliśmy wysoką cenę, do której należały przedwczesne zgony, depresje, dramaty osobiste. Inni natomiast wieś porzucili w podskokach. Wiem, te rodzinne doświadczenia doskonale wpisują się w bogatą, poważną, a czasem też zachwycającą intelektualnie i artystycznie wizję chłopstwa. Nie przeczą jej, lecz ją wspomagają. Pokazują jednocześnie pokłady wyparcia, dokonanego przez tych, którzy łykali gładko historię Polski szlacheckiej – potomków zginających karki i tych, którzy do zginania skłaniali batem. Uznaję potrzebę zweryfikowania naszej tożsamościowej mitologii. Nie jestem jednak pewna, czy historia włościańska pomoże nam się otrząsnąć z poczucia narracyjnego impasu.
Czytając prozy odtwarzające kolejność siewu i zbioru, karmienia inwentarza i przerabiania go na żywność, rytm źródłowej mowy i odwiecznych zasad, nie znajduję w nich lekarstwa na palącego w przełyku kaca po liberalno-kapitalistycznych zachwytach technologiami, bo te paradoksalnie pasują do nostalgicznych smaczków. Opowiadać trzeba, nie przenośmy jednak wszyscy narratorów na rolę. Kontemplując obrządek mogą nie zauważyć pozostających w miastach współobywateli.
Formułuję ten apel przesycona prozą postwiejską (bo przecież wiejska już była) i kolejnymi diagnozami społecznymi, w których porównuje się spory hipermarket z dostawami mleka w latach 70. Też czuję wilczy głód (pożywnej narracji), ale łatwo o ból brzucha, nawet po swojskim jadle opartym na dobrych recepturach. ©