Trzy hektary udręki

77 lat temu komuniści uchwalili dekret o reformie rolnej: na jego mocy rozdzielono ponad dwa miliony hektarów ziemi. Jak ta reforma wyglądała w oczach samych chłopów?

30.08.2021

Czyta się kilka minut

Reforma rolna nie była pomysłem komunistów. Przed wojną miały ją w swoich programach wszystkie partie chłopskie i lewicowe, mowa była o niej też w deklaracjach programowych Polskiego Państwa Podziemnego. Na zdjęciu: mierniczy w polu, lata 50. / KONSTANTY JAROCHOWSKI / FORUM
Reforma rolna nie była pomysłem komunistów. Przed wojną miały ją w swoich programach wszystkie partie chłopskie i lewicowe, mowa była o niej też w deklaracjach programowych Polskiego Państwa Podziemnego. Na zdjęciu: mierniczy w polu, lata 50. / KONSTANTY JAROCHOWSKI / FORUM

Przecież my dostali pole golutkie. Nie było nic. A jeszcze ja dostałem ziemię taką, co była koniczyna, sam perz. Ani uorać, ani nic. O Jezu! Siem namordowoł!” – gdy 75 lat po tym, jak 6 września 1944 r. komuniści, przejmujący władzę na ziemiach zajętych przez Armię Czerwoną, uchwalili dekret o reformie rolnej, rozmawiam o niej z panem Władysławem (rocznik 1933), jego głos drży z emocji.

Siedzimy w jego domu w Pławowicach, niewielkiej wsi w powiecie proszowickim. Jednak to nie w tym domu pan Władysław się urodził. Dorastał w czworakach, na folwarku należącym do Ludwika Hieronima Morstina, właściciela liczącego 220 hektarów majątku Pławowice; jego ojciec był fornalem. Władysław miał 12 lat, gdy w 1945 r. jego matka z parcelacji pławowickiego majątku dostała 3,5 hektara pola, wysłużonego konia i chomąto.

Rok wcześniej ojciec umarł na zapalenie płuc i matka została sama z czwórką dzieci. Najstarszy syn wyjechał na ziemie poniemieckie, po krótkim czasie ściągając do pomocy brata bliźniaka Władysława, a najmłodszy oddany został do szkoły z internatem. Na gospodarstwie została samotna kobieta z nastoletnim Władkiem. Dopiero w 1954 r. postawili na swoim polu niewielki drewniany domek.

Praktyczne narzędzie

Rodzina pana Władysława była jedną z ok. 600 tys. chłopskich rodzin, które otrzymały ziemię w wyniku przeprowadzenia w powojennej Polsce reformy rolnej – i jedną z wielu, dla których „droga na swoje” była bardzo wyboista. Na mocy dekretu z 1944 r. upaństwowieniu podlegały majątki ziemskie będące własnością zdrajców narodu, obywateli III Rzeszy i obywateli polskich narodowości niemieckiej, a także majątki przekraczające bądź 100 ha powierzchni ogólnej, bądź 50 ha użytków rolnych.

Reforma rolna nie była bynajmniej pomysłem komunistów – miały ją w swoich przedwojennych programach wszystkie partie chłopskie i lewicowe, mowa była o niej także w deklaracjach programowych Polskiego Państwa Podziemnego (np. z marca 1944 r. i lipca 1945 r.). Niewątpliwie była ona potrzebna przeludnionej i głodnej ziemi polskiej wsi.

Komunistyczny dekret stał się – w sferze politycznej – swego rodzaju mitem założycielskim pojałtańskiej Polski. Natomiast w praktyce był przede wszystkim narzędziem, które umożliwiło przejęcie majątku klasy ziemiańskiej, niewygodnej dla komunistów, i jej polityczną marginalizację.

Państwo przejmowało ziemię bez odszkodowania, ale nie oddawało jej za darmo: uprawnieni do jej otrzymania pracownicy folwarczni, chłopi bezrolni, małorolni i średniorolni musieli ją spłacać, pod postacią oddawanych państwu dostaw zboża, w ratach rozłożonych na 10 lub 20 lat. Pan Władysław dobrze pamięta dzień, w którym spłacił ostatnią ratę należności.

Czym robić w tym polu?

Choć więc 77 lat temu chłopi bardzo pragną ziemi, początki gospodarowania na niej są trudne. Przydzielane działki są małe, bo chętnych jest wielu, a ziemia rozparcelowana zostaje tylko częściowo (znaczna jej część stanie się podstawą do stworzenia gospodarstw państwowych, z których z czasem powstaną PGR-y).

W stosunkowo dobrej sytuacji są chłopi małorolni, którzy z reformy dostają po hektarze czy półtora, by powiększyć swoje gospodarstwa. Gorzej mają ci, którzy ziemi wcześniej nie mieli wcale – chłopi bezrolni i robotnicy folwarczni. Często dostają nieobsiane pole, nie mają inwentarza, środków na inwestycje, nie są w stanie postawić zabudowań gospodarczych.

Gdy w 20-lecie reformy ogłoszono konkurs na pamiętniki parcelantów, w jednej z nadesłanych prac przeczytać można było wspomnienia pełne paniki: „Ale jak tu gospodarzyć? Nie ma konia, wozu, żadnego narzędzia do uprawy pola. Nie ma nawet kawałka kołka czy deski, żeby płot w oborze poprawić”. Inny pamiętnikarz, z Hrubieszowskiego, wspomina, że jego działka okazała się zachwaszczonym ugorem, który trzeba było po kawałku obrabiać wynajętymi końmi, i że gdy ją zobaczył, płakał z rozpaczy.

W niektórych majątkach między służbę folwarczną rozdziela się resztki inwentarza żywego, ale większość parcelantów nie może na to liczyć. Ludzie latami najmują u sąsiadów konie do prac polowych, a wypożyczenie odpracowuje cała rodzina łącznie z dziećmi.

Gdy przez kilka ostatnich lat nagrywam wywiady z dziećmi chłopów nadzielonych ziemią, słyszę powtarzające się historie o chłodzie i głodzie. Pani Stanisława (ur. 1933), córka fornala z Kowali (byłego majątku Walewskich w powiecie radomskim), pamięta, że ojciec kupił konia dopiero, gdy był na emeryturze. Wcześniej ona sama każdego lata chodziła do sąsiada „na odrobek”, by odpracować wypożyczenie konia.

We wsi położonej kilkanaście kilometrów od Kowali rozmawiam z urodzoną w 1930 r. córką kowala, który dostał ziemię z parcelacji Konar, należących wcześniej do Józefa Helbicha. Kobieta patrzy na mnie z zadumą i mówi: „Pani kochana, tylko dziesięć palców się miało, nic więcej, i te trzy hektary, czym to było cholera robić w tym polu? Pazurami?”.

Zanim parcelanci zaczną cieszyć się pierwszymi plonami, zagląda im w oczy głód. Nie ma już dziedzica wypłacającego ordynarię. Marian Assynger spod Ropczycy, przed wojną chłop bezrolny, z parcelacji dostaje 0,84 ha. W pamiętniku nadesłanym na konkurs zorganizowany w 1955 r. pisze, że bardzo się z niej cieszył, ale również, że zimą 1945 r. jego rodzina głodowała: dzieci zbierały zmarznięte zeszłoroczne ziemniaki, z których pieczono placki. Pierwsze lata na swoim bywają więc niewiele lepsze niż niemiecka okupacja.

Nic za darmo

Panu Władysławowi z Pławowic udaje się ziemię spłacić, ale średnia ściągalność takich należności nie przekracza 50 proc. W fatalnej sytuacji są grupy już na starcie mające mniejsze możliwości gospodarowania: ludzie starsi, pogorzelcy (tych po wojnie nie brak), ci, którzy stracili dobytek podczas przejścia frontu, samotne kobiety z (licznym) potomstwem, jak matka Władysława.

Archiwa różnych urzędów z tego okresu pełne są ludzkich dramatów. Zofia Langdo ze Sprowy (niewielkiej wsi w powiecie jędrzejowskim), której mąż zginął w czasie wojny, ma dziecko i znikąd pomocy. Z reformy dostaje 2,65 ha, ale nie udaje jej się działki zagospodarować i jedzie do pracy na Dolny Śląsk. W maju 1946 r. pisze rozpaczliwą prośbę do Banku Rolnego o umorzenie spłaty za ziemię: „Ja z dzieckiem nie mam z czego żyć”. Wojewódzki Urząd Ziemski w Kielcach odpisuje, że do umorzenia nie ma podstaw. Zofia Langdo nie wraca już do Sprowy.

W sprawie działek z majątku Sprowa piszą też do wojewody liczni robotnicy rolni z pobliskiej Wywły, spalonej przez Niemców. Jak Kazimierz Sikora, który przed wojną nie miał ziemi ani zabudowań, a w trakcie pacyfikacji stracił cały majątek ruchomy: Niemcy zabrali mu krowę. Teraz Sikora chce się wybudować, dostał 2 ha ziemi, ale twierdzi, że jeśli będzie musiał ją spłacać, nie da rady. Prosi o obniżenie opłaty o połowę. Sikorze i pozostałym proszącym z Wywły Urząd Wojewódzki odpisuje, że umorzenie nie jest możliwe, ale można spłaty odroczyć. Nie wszystkim to pomaga.

Lepiej zachować kwity

Parcelanci płacą też za inwentarz, jeśli taki dostali. W Paśmiechach (pow. kazimierski) Wincenty Makola – przed wojną ogrodnik w majątku – ma dostarczyć państwu w ramach zapłaty za konia i krowę odpowiednio 10 i 6 kwintali żyta. Płaci, a jego syn do dziś pamięta, jakim kosztem. Państwo ściga dłużników. W Paśmiechach jeszcze w 1951 r. Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej z Kielc poszukuje (bezskutecznie) Stanisława Markiewicza, który w 1945 r., podobnie jak Makola, dostał krowę, ale nie zapłacił, zabrał krowę i zniknął.

Nabywcy ziemi z reformy dobrze pamiętają, że ją kupili, a nie dostali. Pani Kazimiera z Młódnic w powiecie radomskim ma 10 lat, gdy jej ojciec staje się właścicielem 2 ha z podzielonego majątku Konary. Gdy podczas nagranego w 2018 r. wywiadu pytam ją, czy ojciec dostał działkę z majątku Helbicha, obrusza się: „Tak, ale to nie dostał, tylko to było… Spłacał!”.

O płaceniu za ziemię, a nie jej otrzymaniu, mówią też młodsi ludzie, którzy reformy nie mogą pamiętać – to pokazuje, jak ważna była to sprawa. Wnuk nabywców ziemi z Planty (pow. opatowski) stwierdza z rozgoryczeniem, że wszędzie mówiono, że chłopi ziemię dostali, podczas gdy jego dziadkowie ją przecież kupili. Do dziś pamięta przechowywane pieczołowicie w pudełku na szafie „kwity za ziemię”. Mówi, że dziadkowie nie pozwalali ich wyrzucić: do końca nie byli pewni, czy ktoś nie każe im oddać działki z majątku Morawskich.

Dziedzic wróci i odbierze

Strach o ziemię był bowiem drugim – obok trudności materialnych – hamulcowym chłopskiego wybijania się na swoje. Realizacja dekretu o reformie rolnej spotkała się na wsi z ogromnym entuzjazmem, ale też – zwłaszcza na początku – z dużą nieufnością. Chłopi nie byli pewni intencji władz i słusznie podejrzewali, że komunistom chodzi nie tylko o chłopskie dobro, ale też o kupienie politycznego poparcia.

Bali się dwóch rzeczy: że dziedzic wróci i odbierze ziemię oraz że w ślad za rozdzieleniem ziemi wkrótce nastąpi jej kolektywizacja. 90-letni mieszkaniec Sprowy, gdy rozmawiam z nim w 2018 r., nastroje kwituje tak: „Po wyzwoleniu jakiś czas to panowało przekonanie, że to niepewna jest reforma”.

Strach przed powrotem dziedzica wiązał się z ogólną niepewnością co do sytuacji politycznej, na wsi być może jeszcze większą niż w mieście. Co będzie, jeśli ziemię się weźmie i zaorze, a po roku jej dawny właściciel wróci i rozliczy byłych pracowników, czy pole od nowej władzy przyjęli, czy nie?

Bywało też, że ziemi nie chciano brać, bo dziedzic miał ze służbą folwarczną i ze wsią szczególnie dobre relacje. Ziemia odebrana dobroczyńcy (a nie krwiopijcy) uwierała sumienie. Czasem próbowano temu zaradzić, prosząc dziedzica o zgodę. W Zalesiu koło Rzeszowa kilku pracowników Romana Gumińskiego przyszło do niego z pytaniem, czy mają przyjąć nadziały, czy zbojkotować parcelację. Właściciel kazał im ziemię wziąć, bo w przeciwnym razie mogłaby dostać się osobom zupełnie z majątkiem niezwiązanym.

Będzie jak u Sowietów?

Czasem, gdy ziemia zostanie już rozdzielona, a dziedzic nie pojawia się z powrotem, przychodzi kolejny strach: czy za gospodarowanie „na pańskim” nie spotkają parcelantów represje ze strony podziemia niepodległościowego.

Wprawdzie większość członków powojennej konspiracji stanowią chłopi – „wojną chłopską” nazwie jeden z historyków działania partyzantów po 1945 r. – ale zdarza się, że rozrzucają oni ulotki nawołujące do bojkotu reformy ogłoszonej przez komunistów, wyrywają paliki wyznaczające granice nowych działek czy rozpuszczają wieści o karze, która spotka gospodarujących na rozparcelowanej ziemi. Parcelanci zwlekają wtedy z obsiewaniem otrzymanych pól. W pamiętniku nadesłanym z okolic Przeworska na pierwszy powojenny konkurs pamiętnikarski czytamy: „Wyczekiwanie, obawy, na parcelacyjnych polach nikt nie rusza. Straszą, kto pierwszy pojedzie – kula w łeb”.

Wreszcie, chłopi boją się, że w pojałtańskiej Polsce będzie jak w Związku Sowieckim: ziemię najpierw odbierze się panom, a potem chłopom. Strach jest tak wielki, że Stronnictwo Ludowe wydaje w 1946 r. specjalną ulotkę przekonującą, że władze nie planują przeprowadzenia kolektywizacji na wzór sowiecki.

Kolektywizacji boją się nie tylko ci, którzy z komunistami nie sympatyzują. W protokołach z zebrań założycielskich komórek komunistycznej Polskiej Partii Robotniczej z wielu wsi można przeczytać, że członkowie-założyciele chcą wprawdzie wstąpić do PPR, ale „tak, żeby kołchozów nie robić”.

Ziemię porzucił i wyjechał

Utrzymanie przydzielonej ziemi wymaga więc od parcelantów wielkiego wysiłku. Podczas gdy pierwsze lata są walką o przetrwanie, kolejne przeciągają się w mozolne dorabianie się prawdziwej niezależności.

Pani Anna z Wlonic (pow. opatowski) wspomina, że jej ojciec długo imał się różnych prac dorywczych, które pozwalały zasilić domowy budżet: pracował na kolei albo w polu u zamożniejszych gospodarzy. Z podwórka, na którym rozmawiam z urodzoną w 1934 r. kobietą, widzimy pole, które jej rodzina dostała z parcelacji majątku Turnauów.

Rodzinie pani Anny się udaje, ale są parcelanci, którzy przez całe życie dzielą swój czas między ziemię a pracę w mieście. Panu Mieczysławowi (ur. 1922) z parcelacji majątku Planta przypada zaledwie jeden hektar: to za mało, aby z ziemi wyżyć, ale za dużo, aby zostawić – mężczyzna uprawia ją więc, ale aż do emerytury pracuje sezonowo w pobliskiej cukrowni. Bywa, że owoce wyrzeczeń ojców zbiera dopiero następne pokolenie. Ojcowie jeżdżą do pracy w kopalni, a w soboty i niedziele pracują na parcelanckich działkach – i dopiero ich dzieci mogą sobie pozwolić na pracę tylko w rolnictwie. Wszyscy ci ludzie na moment lub trwale zasilają liczną w PRL grupę osób, które posiadając ziemię, nie mogą się z niej utrzymać ze względu na nierentowność gospodarstw.

Mimo determinacji nie wszystkim parcelantom udaje się zostać pełnoprawnymi gospodarzami. Podczas gdy część chłopów nadzielonych ziemią pracuje w mieście czasowo – aby zarobić na konia czy budowę domu – innych trudne warunki wypychają ze wsi na stałe. Gdy w 1951 r. Julia Brystygierowa, dyrektorka Departamentu V Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, wysyła 30 swoich podwładnych do ich rodzinnych wiosek z poleceniem zbierania informacji o nastrojach, w raportach składanych po powrocie powtarzają się doniesienia o porzucaniu działek przez parcelantów i ich wyjazdach do miasta.

Jeśli nie do fabryki albo huty, wyjechać można też na ziemie poniemieckie. Wyjazdy z centralnej Polski w tym kierunku mają po wojnie charakter masowy: do 1948 r. z Kieleckiego wyjeżdża ponad 280 tys. osób, głównie chłopów [o dramatycznej sytuacji w Świętokrzyskiem, zniszczonym w 1944 r. podczas działań wojennych, pisaliśmy w „TP” nr 20/2021 – red.].

Kwestia (także) godności

Własna ziemia jest ciężkim kawałkiem chleba, ale dla tych, którzy na niej zostają, jest też powodem do dumy i radości. Chodzi nie tyle o poprawę warunków materialnych – bo ta następuje dopiero z czasem, a na początku jest gorzej niż w czworakach. Już w źródłach z epoki, powstających w pierwszych latach po podziale ziemi, widać, że dla wielu parcelantów reforma ma głównie wymiar emancypacji klasowej.

W pamiętnikach nadsyłanych na pierwszy powojenny konkurs na wspomnienia, ogłoszony w 1948 r., świeżo upieczeni właściciele ziemi, zarówno ci popierający nowe władze, jak i bardziej powściągliwi, piszą o dumie z bycia gospodarzem i satysfakcji z pracy na swoim. Parcelant z powiatu chrzanowskiego tak pisze o doświadczeniu swoim i innych: „Jest im ciężko (...) a jednak się cieszą, że pracują na swoim gruncie i dla siebie, nie są pod batem dziedzica, i nikt im nie udziela kawałka chleba, tylko się cieszą swoim”.

Gdy o ocenę reformy – lepiej było za dziedzica czy potem? – pytam dziś na wsi, od ludzi urodzonych w latach 20., którzy zdążyli popracować „na pańskim”, słyszę, że za dziedzica było dobrze, ale potem lepiej. W argumentach, które padają, słychać względy ekonomiczne – że po przetrwaniu najgorszego okresu parcelantom wiodło się przyzwoicie – ale przede wszystkim takie, które można określić jako godnościowe i tożsamościowe.

We wspomnianej już Sprowie moimi pierwszymi rozmówcami są nie osoby starsze, lecz dwaj mężczyźni w średnim wieku, stojący na dawnym podwórzu folwarcznym, a także miejscowy radny – wszyscy z rodzin, które dostały ziemię. Gdy pytam, czy parcelacja wyszła wsi na dobre, radny mówi z wahaniem: „Raczej tak”. Drugi poprawia go: „Na pewno, bo przecież jak?! Jak by nie podzielili, no to by dalej służącymi byli. Dalej gnębieni we dworze ludzie. A tak to mieli, każdy na swoim pracował”. Trzeci potakuje: „Jaką bidę miał, to miał, ale swoją. To zawsze sobie coś uchował. A tak, no to zawsze pod batem”.

Nie wstawał na dzwonek

Pan Władysław z Pławowic, który po wojnie został jako nastolatek z matką-wdową na przydzielonym gospodarstwie, dodaje: „Nie mieli my krzywdy, za hrabiego. Ale lepiej się tak człowiek czuł, jak już jest na swoim. I to zawsze było pod batem. Bo dzwonek zadzwonił, trzeba było się stawić”. On utrzymał ziemię, powiększył gospodarstwo i przez wiele lat był sołtysem. Dziś jest nim jego syn.

Makroekonomiczne skutki reformy rolnej są dziś oceniane przez historyków w różny sposób. Jednak pan Władysław nie ma wątpliwości, że 3,5 ha ziemi należącej wcześniej do hrabiego Morstina zmieniły radykalnie życie jego rodziny. Gdy kończymy rozmowę, mówi z satysfakcją: „Widzi pani, teraz to my są prawdziwe gospodarze”.©

Autorka jest socjolożką, pracuje w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN. W listopadzie w wydawnictwie Czarne ukaże się jej książka pt. „Był dwór, nie ma dworu. Reforma rolna w Polsce”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 36/2021