Nasza klasa

No to mamy nowego zbiorowego faworyta. W gorączkowych harcach wokół ludu chodzi o to, by stanąć po właściwej stronie historii.

28.12.2020

Czyta się kilka minut

Darcie pierza. Dożynki gminne w Konarzynach, 7 września 2019 r. / DANIEL FRYMARK / FORUM
Darcie pierza. Dożynki gminne w Konarzynach, 7 września 2019 r. / DANIEL FRYMARK / FORUM

Pod koniec roku doszłam do wniosku, że aplikacje do wideokonferencji, takie jak MS Teams, Zoom czy ­Skype, to bardzo przewrotne narzędzia, za pomocą których ziemiaństwo oraz burżuazja I i II Rzeczypospolitej kontaktują się z zaświatów z potomnymi. Dzięki technologii elity intelektualne mogą mimo turbulentnych czasów pandemii nieprzerwanie, komfortowo i bezpiecznie dla zdrowia rozprawiać o historii ucisku ludu, pochylać się nad włościanami i robotnikami, nawet uronić łzę.

Przy okazji wracają obrazy Polski szlacheckiej i fabrykanckiej, głosy okrutnych i oświeconych panów, ich nazwiska, herby, tytuły, nazwy dworów i manufaktur. Lud, który miał być protagonistą obrachunkowej narracji, jest nie tylko anonimowy. Przede wszystkim jego człowieczeństwo zostaje zredukowane do wymiaru nagiego życia. Bieda, głód, wyczerpanie, gwałt, cielesne kary, przedwczesna śmierć – oto główny katalog krzywd. Wizja totalnej ofiary ludu budzi gniew, litość i sprzeciw, ale czy rodzi współczucie? Z bohaterem zbiorowym, który nie ma osobowości, trudno się identyfikować. Bardzo możliwe, że rozprawa historyków i socjologów z dziejami polskiego ucisku nie może wyglądać inaczej. Podporządkowani rzadko mówią tu własnym głosem.

Pierwszy krok do tego, by lustro zostało odwrócone, został już zrobiony. Można powiedzieć, za sławnym esejem Gayatri Chakravorty Spivak o uprawianiu myśli krytycznej, pt. „Czy podporządkowani inni mogą przemówić?”, że i w Polsce lud „został rozpoznany jako potencjalny obiekt uwodzenia dla reprezentującego podmiot intelektualisty”. Od paru lat można przebierać w książkach historycznych i dziennikarskich o dawnych robotnicach i robotnikach, chłopach pańszczyźnianych i służących. To wyraźny odwrót od utożsamiania historii Polski ze zmieniającą właścicieli koroną i zdjęcie z cokołu postaci magnata, a w jej miejsce postawienie kamerdynera.

Apogeum tej fali nadeszło jesienią. Sezon na lud otworzył w wielkim stylu Radek Rak, odbierając Nagrodę Nike za „Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli”. Zaraz potem rozsypał się worek z fantami. Międzynarodowe Centrum Kultury wydało wyczekiwany polski przekład „Wynalezienia Europy Wschodniej. Mapy cywilizacji w dobie Oświecenia” Larry’ego Wolffa (wyd. ang. 1994, przeł. Tomasz Bieroń) oraz pierwszą „polską” książkę tego amerykańskiego historyka, pt. „Idea Galicji. Historia i fantazja w habsburskiej kulturze politycznej”. Niemal równocześnie do księgarń trafiły „Bękarty pańszczyzny. Historia buntów chłopskich” Michała Rauszera (Wydawnictwo RM), a kilka tygodni później „Śladami Szeli, czyli diabły polskie. Wymazana historia Polski” Piotra Korczyńskiego (Wydawnictwo RM) i „Ludowa historia Polski” Adama Leszczyńskiego (W.A.B.). A gdyby komu było mało, może sięgnąć po „Złoty róg” Maryli Szymiczkowej (czyli Jacka Dehnela i Piotra Tarczyńskiego), który przeniesie nas w szczytowy okres młodopolskiej chłopomanii.

Gorszy sort

I zaczęło się. Łatwość, z jaką można zorganizować w sieci dyskusję panelową, sprawiła, że doszło do cudownego rozmnożenia spotkań wokół wspomnianych książek historycznych. Oczywiście w internetowych dyskusjach gadających głów (w czasach zdalnej akademii frazeologizm „gadające głowy” szalenie się udosłownił) szlachta, fabrykanci i inne uprzywilejowane grupy odgrywają najczęściej rolę czarnych bohaterów. Ale to o nich głównie się mówi albo mówi się o ludzie ich słowami, przechowanymi w diariuszach, dekretach i pismach sądowych.

Wyjątkiem potwierdzającym regułę jest książka Rauszera. Zebranymi przez niego przykładami pieśni i zawołań chłopskich można się fascynować równie mocno jak dzisiejszymi hasłami z protestów kobiet. Zazwyczaj jednak opowieść o ludzie toczy się według znanych zasad. Elity ubolewają nad losem maluczkich we własnym, ekskluzywnym towarzystwie wzajemnej adoracji. Kiedy ogląda się te niezliczone transmisje rozmów nadawane w mediach społecznościowych, przed oczyma staje słynna scena z „Casablanki”, kiedy Ilsa zwraca się swym czarującym głosem do czarnego i nieposiadającego w filmie nazwiska Sama, by zagrał jej ulubioną miłosną piosenkę. Niedługo potem zagrać jeszcze raz to samo każe mu Rick, tym razem tonem nieznoszącym sprzeciwu. Sam gra i jest doskonałym tłem dla popisów głównych bohaterów widowiska.

Najgłośniejsza z nowo wydanych książek, „Ludowa historia Polski” Leszczyńskiego, nosi nieco mylący tytuł. Otrzymujemy nie tyle dzieje ludu, co konsekwentną narrację o stosunku szlachty, duchowieństwa i piśmiennego ­mieszczaństwa do chłopstwa i biedoty. Treść tomu dobrze oddaje jego podtytuł: „Historia wyzysku i oporu. Mitologia panowania”. Wiele miejsca autor poświęca quasi-intelektualnym próbom wywodzenia chłopstwa od biblijnego Chama, syna Noego, oraz teoriom podboju Słowian przez Sarmatów, które miały uzasadniać rzekomym etnicznym zróżnicowaniem Polaków „przyrodzoną” różnicę społeczną między nimi. Leszczyński rekonstruuje także proces krystalizacji i zwiększania zakresu pańszczyzny oraz jego naturalizacji w kulturze szlacheckiej. Był to „dyskurs represji i pogardy, polski rasizm bez koloru” – nie stosuje wobec ówczesnych elit żadnej taryfy ulgowej. Te rozważania, choć ciekawe, więcej mówią o rządzących niż o rządzonych.

Książkę otwierają obszerne cytaty z epistolarnego dziennika Kajetana Węgierskiego, wówczas dwudziestosiedmioletniego szlachcica, wykształconego i oczytanego, z ambicjami literackimi, który w 1783 r. wybrał się w rejs do kolonii francuskich. Towarzyszył mu lokaj, którego krnąbrność tak męczyła pana, aż ten zakuł go dla nauki w kajdany. Na Karaibach szczególnie zainteresowało Węgierskiego położenie czarnych niewolników. Trzeźwo zapisywał, że ich los niewiele różni się od sytuacji chłopów pańszczyźnianych: „Nie ma chłopa, który by pracował mniej od murzyna, a są z pewnością tacy, którzy umierają z głodu lub się oddają najstraszniejszej rozpaczy, widząc swoje mienie porwane przez urzędników podatkowych albo swoje domy zniszczone przez jakąś naturalną plagę. Czy są oni zresztą wolniejszymi niż murzyni? Ci ostatni zależą od jednego pana, tamci są igraszką tysięcy tyranów”.

Na figurach retorycznych jednak krytycyzm szlachcica się kończy. Zmienić nic się nie da, gdyż chłopstwo w wizji elit nie jest podmiotem politycznym. Leszczyński podaje szereg przykładów wylewania krokodylich łez nad dolą chłopów przez ziemian, pisarzy, a także intelektualistów doby oświecenia i pozytywizmu. Obronną ręką nie wychodzą z tego rozliczenia nawet zwolennicy reform: Andrzej Frycz Modrzewski, król Stanisław Leszczyński, Stanisław Staszic czy Tadeusz Kościuszko. Wiosny nie czyni kilkoro sprawiedliwych, jak inspektorka pracy Halina Krahelska, dzięki której wiemy dziś wiele o skali wyzysku, mobbingu i molestowania seksualnego w międzywojennych zakładach przemysłowych. Autor podejmuje zresztą uczciwą refleksję na temat ograniczeń pisania historii ludowych: pierwsze zapisy perspektywy chłopskiej pochodzą z XV w., z ksiąg sądowych i wiejskich, a więc też są relacją z drugiej ręki, najstarszy zachowany pamiętnik chłopski pochodzi dopiero z lat 30. XIX w. (jego autorem był Kazimierz Deczyński ze wsi Brodnia). Podobny dylemat metodologiczny był także udziałem Howarda Zinna, ikony historiografii podporządkowanych, autora „Historii ludowej Stanów Zjednoczonych” (wyd. ang. 1980), który mimo skąpych źródeł dociążył szalę krytycznej interpretacji dyskursu elit.

Leszczyński nie odkrywa nieznanych faktów i nie eksploruje nowatorskich tez. Jego praca jest uczciwą i krytyczną summą dorobku historyków, opartą głównie na znanych wcześniej źródłach. Autor skrupulatnie odnotowuje małe i duże bunty. Tropi polityczne gry chłopską kartą, np. „obracanie w chłopów” zbuntowanych przeciwko ukraińskim magnatom Kozaków czy straszenie przez konfederatów barskich, że Stanisław August zniesie poddaństwo. Za jeden z nielicznych triumfów chłopskiego oporu uznaje zatrzymanie przez Władysława Gomułkę kolektywizacji wsi. Mniej go zajmuje codzienna chłopska samoorganizacja czy wewnętrzne rozwarstwienia tej grupy społecznej.

Po dwóch trzecich wywodu, kiedy wkraczamy w okres nowoczesnej modernizacji, także opowieść Leszczyńskiego ulega nagłemu przyspieszeniu. Na dłużej zatrzymuje go rewolucja 1905 r., następnie pospiesznie prowadzi czytelników przez II Rzeczpospolitą i PRL (którego obrazu wszakże nie wygładza ani nie idealizuje, akcentując dążenia partii komunistycznej do absolutnej i niepodzielnej władzy w fabrykach i zakładach pracy). Okresu transformacji „Ludowa historia Polski” nie obejmuje – co wydaje się błędnym wyborem. Opowieść urywa się przed kluczowym rozdziałem najnowszych dziejów polskiej klasy ludowej.

W świetle świadectw o czasach transformacji, zebranych w ważnych publikacjach z ostatnich lat Marty Madejskiej, Aleksandry Leyk i Joanny Wawrzyniak, Aleksandry Boćkowskiej, Michała Matysa i Piotra Lipińskiego czy Rafała Wosia, mało przekonująco brzmi konkluzja Leszczyńskiego, iż jego książka „niesie budujące przesłanie”. Oczywiście, pańszczyzny już nie ma – ale, jak sam autor przyznaje, wyobrażenia elit o ludzie nie zmieniły się w jakiś dramatyczny sposób.

Klasa ludowa

Dopiero na ostatnich stronach „Ludowej historii Polski” dowiadujemy się, kto jest podmiotem tej opowieści. Lud według Leszczyńskiego składa się z „dolnych 90 proc. społeczeństwa – ludzi rządzonych, a nie rządzących; biednych, a nie bogatych; zwykle niewykształconych i zawsze podporządkowanych władzy”. Uwaga historyka koncentruje się jednak na chłopstwie, dzieje rozwarstwionego mieszczaństwa stanowią margines narracji, nieco więcej miejsca otrzymuje społeczność żydowska (antysemityzm to zresztą najpoważniejsza skaza na malowanym przez Leszczyńskiego portrecie zbiorowym chłopów). Ten wybór uzasadnia cezurą ekonomiczną. Jeszcze „pod koniec lat 30. [XX wieku] licząca 20 mln populacja wsi otrzymywała tylko 14 proc. dochodów pieniężnych kraju” – dodaje.

Także w „Bękartach pańszczyzny”, ­inaugurujących serię wydawniczą pod nazwą „Ludowa historia Polski”, Michał Rauszer jasno deklaruje, że interesuje go perspektywa chłopska. Jego motywacja jest po części osobista. „Moja babcia pokazywała mi wielorodzinny dom, w którym się wychowała, opowiadała o przedwojennym głodzie i ciężkiej pracy. Tymczasem na lekcjach historii i na języku polskim dowiadywałem się o wspaniałościach dworów królewskich i magnackich, o przebiegłych politykach, oddanych dyplomatach, o kulturze szlacheckiej, kulturze spokojnego dworku na wsi, w którym toczy się sielankowe życie upływające pod dyktando uczt, obcowania ze sztuką, polowań i plotek. (…) Nigdzie w tych miejscach nie było moich przodków” – pisze.

Wprowadzanie biograficznych emocji do warsztatu naukowego bywa ślepą uliczką. Głos Rauszera, fana filmów ­Quentina Tarantino, wychowanego na „Świecie według Kiepskich”, nie wydaje się jednak zafałszowany. Od „Bękartów pańszczyzny” warto zacząć przygodę z historią ludową – zwłaszcza jeśli w szkole temat poddaństwa chłopów był marginalizowany. Autor drobiazgowo tłumaczy genezę i mechanizm pańszczyzny. Tak, obiema stopami, bez najmniejszego zawahania, staje po jednej, nie-pańskiej stronie historii, ale co najważniejsze, jego interpretacja nie jest w tej opowieści głosem jedynym. Wybrzmiewają tu wiejskie pieśni, poezja, lamenty i przepowiednie. Choć książka ma charakter zdecydowanie bardziej popularny niż praca Leszczyńskiego, to tutaj chłopi zyskują większą imienną reprezentację, dostają biografię i psychikę. Osobne rozdziały Rauszer poświęca powstaniom chłopskim, w tym najsławniejszemu z nich, rabacji galicyjskiej, lecz w równym stopniu interesuje go opór codzienny – niespektakularne, lecz notoryczne uprzykrzanie ­życia ­panom.

Dyskusje nad książkami o ludzie w jakiejś mierze przekładają się na kształt i język debaty publicznej. Po pierwsze, trudno dziś znaleźć szanującego się polityka, dziennikarza lub publicystkę, którzy nie upominaliby się o perspektywę ludu w gorących sprawach politycznych i gospodarczych, w kwestii szczepionek, prawa do aborcji czy Unii Europejskiej. Medialne dyskusje coraz częściej przypominają oratorskie pojedynki trybunów ludu – ale bez udziału samego ludu. Po drugie, osoby publiczne, o ile nie mają skłonności autodestrukcyjnych, dwa razy się zastanowią, zanim wypowiedzą słowa „masa”, „motłoch” czy „ciemnogród”. Wybiorą raczej swojski, choć paternalistyczny zwrot „zwykli Polacy” albo brzmiące fachowo określenie „klasa ludowa”. To ostatnie nawiązuje do teorii reprodukcji Pierre’a Bourdieu i Jeana-Claude’a Passerona. Klasą ludową są ci, którzy dysponują niskim kapitałem kulturowym i ekonomicznym. Nie mają szerokiej wiedzy intelektualnej, nie są obyci, nie prowadzą „jakościowego” życia. Deficyt jednego kapitału przekłada się na braki drugiego i na odwrót – ale to położenie społeczne, klasowe, sprawia, że tak trudno wyrwać się z tego koła i stać kimś innym niż rodzice i dziadkowie.

Etykieta klasy ludowej jest więc szalenie ambiwalentna. Z pozoru nie dyskryminuje, traktując niższe warstwy jako podmiot społeczny i ekonomiczny. Jednak w gruncie rzeczy odbija na skórze jej nosicieli niewidzialne piętno fatalizmu. Być z klasy ludowej to znaczy całe życie aspirować do wyrównania kapitałów z minimalną szansą na powodzenie. A rozmawiać o klasie ludowej to wciąż zbyt często tylko gest pochylania się nad kimś, kogo nie bierze się na poważnie jako konkurenta na rynku idei.

Słowiański przykuc

Jest jeszcze jeden bohater ludowej historii Polski. Zanim go przedstawię, przytoczę krótką anegdotę. W lepszych czasach, kiedy jeszcze chodziło się na koncerty bez strachu i bez maseczek, widziałam w Łodzi występ zespołu jazzowego Cykada. Zastanawiałam się, jak to możliwe, że obiecująca formacja z Londynu wybrała nagrywanie płyt w małej wytwórni założonej przez Polaka – tak silne było u mnie myślenie, że mariaż Zachodu ze Wschodem musi być związkiem morganatycznym. Latem 2020 r. Cykada promując swój drugi album, zrobiła polskim fanom niespodziankę (a może raczej psikus) – zapozowała w słowiańskim przykucu. Tyle starań, żeby zrzucić łatkę Orientu Europy, a tu nieszczęsny przykuc przypomina o pozycji, z której Polska zapisuje swoją kartę w Europie (ale niech nikt nie ośmieli się twierdzić, że Rosjanie lepiej przykucają…).

Także w naszej historii ludowej to trzecie oko zachodniego obserwatora odgrywa niepoślednią rolę. Aż do czasów nowoczesnych nie jest to spojrzenie obrońcy polskiego ludu przed okrucieństwem panów, ale kolekcjonera osobliwości, tropiciela maszkar i samozwańczego antropologa egzotycznej (czytaj: prymitywnej) kultury Słowian. Bieda i poddaństwo chłopów, niebędące wszak czymś nietypowym dla ówczesnego kontynentu, stają się w tych relacjach przesłanką do patrzenia z góry na zacofaną kulturę, gdzie szlachta nie potrafi zarządzać swoimi ludźmi inaczej niż za pomocą bata.

Dopiero u schyłku XX w. te relacje przestały być traktowane przez zachodnich historyków jako wiarygodne źródło wiedzy, a przede wszystkim jako uprzedzeniowa konstrukcja. Fundamentalną pracą dla rewizji stereotypów Europy Wschodniej jako barbarii była książka Larry’ego Wolffa. Wydane w 1994 r. „Wynalezienie Europy Wschodniej” zostało powitane przez polskich historyków i socjologów jako długo wyczekiwana korekta dyskursu o naszym regionie. Nieprzypadkowo porównywano jego doniosłość do krytycznej roli, jaką odegrał „Orientalizm” Edwarda W. Saida wobec dyskursu o Bliskim Wschodzie. Wolff nie umniejsza zbrodni niewolnictwa w I Rzeczypospolitej, ale akcentuje nierówność miar, jakie oświeceniowi zachodni intelektualiści i podróżnicy przykładali do oceny pańszczyzny i do kolonializmu praktykowanego przez ich własne imperia. Wskazuje nie tylko na ich pogardę, lecz także na hipokryzję, podając liczne przykłady czerpania przez cudzoziemców korzyści osobistych z polskiego feudalizmu. Kilkanaście lat później, kiedy do księgarń trafia przekład rozprawy Amerykanina, intelektualny klimat w Polsce jest zupełnie inny. To, co w pierwszej dekadzie transformacji uchodziło za lewicujący samokrytyczny głos Zachodu, dzisiaj może zostać dość instrumentalnie potraktowane jako konserwatywny argument na rzecz wybielania Polski szlacheckiej. Dlatego dzieło Wolffa okazuje się kłopotliwe dla postępowej historiografii ludu.

Od Wolffa dystansuje się nawet Leszczyński, mimo że obaj uprawiają zbliżony nurt historiografii krytycznej. W swej polemice autor „Historii ludowej Polski” przekonuje, że cudzoziemcy trafiający do I Rzeczypospolitej „opisywali jednak to, co widzieli na własne oczy”. Nie powstrzymywali panów szlachty przed barbarzyństwem, ale byli autentycznie nim zadziwieni. Podkreśla też, że jeden z nielicznych epizodów poprawy stosunków na wsi i dobrobytu włościan przyniosła kolonizacja niemiecka w wiekach od XII do XIV. Wobec Zachodu ­narracja Leszczyńskiego pozostaje więc w pewnym rozkroku (żeby nie powiedzieć – w przykucu).

Problem tkwi jednak w czym innym. Leszczyński nie proponuje żadnej świeżej, prowokującej do dyskusji tezy albo ramy pojęciowej, w której umieściłby historię wyzysku. Zamiast tego de facto imituje coś, co już powiedziano w zachodniej myśli krytycznej o poddaństwie. Sięga do ojców historiografii krytycznej: Fryderyka Nietzschego, Haydena White’a i Michela Foucaulta, ale nie wyciąga z ich słownika niczego, co pozwoliłoby podporządkowanym przemówić. Nie komponuje też słownika własnego – odpowiadającego polskiej sprawie. Bardziej inspirujące są pod tym względem książki mniej medialnych autorów, jak Wiktor Marzec, Agata Zysiak czy właśnie Rauszer, piszący o krystalizacji etyki ludowej sprawiedliwości. Ich publikacje zajmują się tylko niewielkim wycinkiem historii, ale proponują lokalną genealogię wyzysku, zamiast poprzestawać na poprawnej politycznie archiwizacji jej świadectw.

Co nam, często potomkom chłopów, po tym obrachunku z dawną Polską? Niektórzy będą historię ludową czytać jako uniwersalną opowieść o panowaniu i doszukiwać się aluzji do współczesności, np. w dziejach ewolucji władzy sądowniczej i stopniowego przekazywania przez Piastów i Jagiellonów jurysdykcji nad chłopami w ręce dowolnie dysponujących ich losem magnatów, którzy sądząc poddanych, sądzili we własnej sprawie. Inni, za Rauszerem, skupią się na anatomii buntu, tropiąc moment, w którym protest ekonomiczny przeradza się w polityczny – jak wielokrotnie bywało także w czasach najnowszych. Takie analogie są uprawnione, o ile przyjmiemy, że historia oznacza długie trwanie i powolne przemiany struktur społecznych.

Jednak zamiast wyłuskiwać niepewne podobieństwa między dziś a wtedy, warto spojrzeć w siebie. Czy słowo „lud” jest też moim słowem, etykietą, której się nie powstydzę? Czy fascynuje mnie tylko przemoc historycznie z ludem powiązana? Po której stronie historii stanę bez wstrętu i nie dlatego, że tak wypada? ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1-2/2021