Europejski sen

Jeszcze nigdy w historii Unii Europejskiej samo stowarzyszenie z nią nie wywoływało takich emocji. To dowód, że Unia wciąż jest atrakcyjna i wciąż ma siłę przyciągania. Europejskie elity muszą sobie to uświadomić.

02.12.2013

Czyta się kilka minut

Protesty pod pałacem prezydenckim, Kijów, 1 grudnia 2013 r. / Fot. Shuvayev Vladimir / TAR-TASS / FORUM
Protesty pod pałacem prezydenckim, Kijów, 1 grudnia 2013 r. / Fot. Shuvayev Vladimir / TAR-TASS / FORUM

Masowe demonstracje w Kijowie i w innych miastach Ukrainy dowiodły tego, co od dawna pokazywały sondaże opinii: jeśli nie większość, to największa i najbardziej aktywna grupa ukraińskiego społeczeństwa opowiada się za zbliżeniem z Unią Europejską i jest zdecydowana o to zbliżenie walczyć. Umowa stowarzyszeniowa to dokument obszerny i pełen skomplikowanych zapisów – jednak w oczach znacznej części społeczeństwa ukraińskiego symbolizował on europejskie aspiracje ich kraju i marzenia o lepszym życiu. To dlatego odmowa jego podpisania przez Wiktora Janukowycza wywołała taką reakcję.

Obrazki z Majdanu Niezależności w Kijowie przypominają pomarańczową rewolucję sprzed dziewięciu lat. Podobno jedno pokolenie nie jest w stanie wykrzesać z siebie siły na dwie rewolucje – jeśli tak, to znaczy, że do głosu doszło już kolejne pokolenie Ukraińców, jeszcze bardziej otwarte na świat i jeszcze bardziej gotowe do walki o lepsze jutro.

W chwili oddawania tego numeru „Tygodnika” do druku – w poniedziałek 2 grudnia przed południem – nie było jeszcze wiadomo, do czego doprowadzą demonstracje w Kijowie. Ale fakt, że euromajdan przetrwał noc z niedzieli na poniedziałek, świadczy, iż demonstranci są zdeterminowani.

POGRZEBANE SZANSE JANUKOWYCZA

Są jednak też różnice, dzielące euromajdan od pomarańczowej rewolucji – tym razem w Kijowie pojawiła się przemoc, i to zarówno ze strony milicji i jednostek specjalnych, jak i ze strony demonstrujących (nawet jeśli większość incydentów to dzieło prowokatorów). Życie polityczne na Ukrainie bardzo się zbrutalizowało: hordy wysportowanych młodzieńców gotowych do bójki – nazywanych „tituszkami” – to od jakiegoś czasu stały element życia politycznego w tym kraju.

Jest jeden człowiek na Ukrainie, któremu euromajdan musi kojarzyć się z „koszmarem pomarańczowej rewolucji”: to Wiktor Janukowycz. Dokładnie dziewięć lat temu takie demonstracje odebrały mu zwycięstwo w wyborach. Janukowycz musiał teraz poczuć strach. Czy jest w stanie podejmować racjonalne decyzje? Podobno dziewięć lat temu był zwolennikiem użycia siły. Czy tym razem też jedyny ratunek widzi w pałce milicyjnej i gazie łzawiącym?

Prezydent Ukrainy obarczył Brukselę winą za niepodpisanie umowy stowarzyszeniowej. Argumentował, że Rosja „przelicytowała” Europę, to znaczy zaproponowała Ukrainie więcej gotówki, podczas gdy kraj jest w kryzysie. Co zdumiewające, niektórzy polscy politycy podzielają tę opinię, mówiąc: „Europa powinna była wyłożyć więcej pieniędzy, stać nas”. Rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej. Przede wszystkim, negocjując umowę stowarzyszeniową, Janukowycz zdawał sobie sprawę, jakie zawiera zapisy – wtenczas podane kwoty nie wzbudzały protestu.

Jednak nie chodzi o to, kto da więcej. Kluczowe jest, czy Ukraina zechce przystosować energochłonną i w dużej mierze wciąż poradziecką gospodarkę do europejskich norm. Tu potrzebne są pieniądze, ale oprócz nich potrzebny jest także plan reform politycznych i gospodarczych oraz wola ukraińskich elit politycznych do ich realizowania – a tej ostatniej brak.

Z pewnością jeśli Janukowycz miał jakiekolwiek szanse być wybrany w 2015 r. na prezydenta, to właśnie je pogrzebał. Proeuropejski elektorat, przynajmniej w części, widząc całkiem niedawne starania prezydenta o stowarzyszenie z Unią, mógł zachować wobec niego neutralność. Teraz obrócił się przeciw niemu na dobre.

Sytuacja Janukowycza do niedawna przypominała błędne koło – podpisanie umowy z Unią mogłoby mu dać zwycięstwo w 2015 r., ale z drugiej strony wprowadzane reformy kazałyby mu powoli likwidować system, który stworzył w ostatnich trzech latach swych rządów, a który miał mu właśnie zapewnić reelekcję. Tymczasem rezygnując z podpisania umowy, zagwarantował autorytarnemu systemowi przetrwanie, ale tym samym wywołał protesty i wezwania do obalenia władzy.

Jeśli jego sytuacja przypominała błędne koło, to teraz jeszcze bardziej się skomplikowała.

NIE MA ALTERNATYWY

Niewykluczone, że teraz Unia Europejska rzeczywiście zdecyduje się wesprzeć Ukrainę większymi środkami. Nie może bowiem pozostawać głucha i ślepa na akcje zwolenników zbliżenia Ukrainy z Europą. Jeszcze nigdy w historii Unii samo stowarzyszenie z nią nie wywoływało takich emocji. To dowód, że Unia – mimo kryzysu – wciąż jest atrakcyjna i wciąż ma siłę przyciągania.

Europejskie elity muszą sobie to uświadomić i wyciągnąć z tego odpowiednie wnioski. W jakimś sensie są one odpowiedzialne za sytuację na Ukrainie. To europejscy politycy, wśród których nie brakowało Polaków, jeździli na Ukrainę i rozbudzali nadzieje jej mieszkańców. Teraz powinni zrobić wszystko, by ukraińskie władze (jeśli przetrzymają obecną próbę sił) wróciły do stołu negocjacyjnego i znów pochyliły się nad umową stowarzyszeniową. Będzie to niezwykle trudne, bo powrót do negocjacji dla ukraińskich władz musi oznaczać przyznanie się do porażki – co psychologicznie nie ułatwia sprawy.

Jaka jest alternatywa? Właściwie jej nie ma. Ewentualny sojusz Ukrainy z Rosją (w ramach Unii Euroazjatyckiej, którą budują niby wspólnie Rosja, Kazachstan, Białoruś, a Armenia deklaruje chęć przystąpienia) to fikcja. Przyszła Unia Euroazjatycka już dziś jest tworem o znaczeniu propagandowym – zapisy zawarte w dokumentach definiujących ten twór nie dają de facto preferencji gospodarczych krajom stowarzyszonym. Moskwa zadbała tu o zabezpieczenie przede wszystkim swojego interesu. Poza tym związki gospodarcze z czasów ZSRR są już zerwane: co może łączyć Kazachstan i Ukrainę? Charakterystyczne zresztą, że gdy mowa o negocjacjach Kijów–Bruksela, to padają słowa „szansa”, „propozycja”, „zachęta” itp. – gdy zaś mowa o rozmowach Janukowycza z Władimirem Putinem, najczęściej używanym słowem jest „szantaż”. Sam Janukowycz musi to chyba dostrzegać.

Rosja nie jest w stanie dać Ukrainie impulsu modernizacyjnego, jaki może jej dać Unia. Ale może dać Janukowyczowi to, czego nie da mu Europa: obietnice tańszego gazu i wsparcie w oglądanych na Ukrainie rosyjskich mediach. I tu wracamy do punktu wyjścia, czyli do pytania, co dla Janukowycza jest ważniejsze: lepsza przyszłość jego narodu czy miraż wygranej w wyborach 2015 r.?

TO NIE IMPREZA

Myśląc o 2015 roku, Janukowycz dawno już poczynił odpowiednie kroki: inwestował w siły specjalne, ale przede wszystkim rozprawił się z opozycją i wolnymi mediami. Symbolem tej rozprawy są: siedząca w charkowskim więzieniu Julia Tymoszenko oraz los Jurija Łucenki (byłego szefa MSW). Łucenko co prawda wyszedł już na wolność, ale pozbawiono go biernych praw wyborczych. Władza wzięła też pod kontrolę opozycyjne ugrupowania w regionach: przejęła struktury partii, zlikwidowała część organizacji pozarządowych.

Z wyżej wymienionych powodów dzisiejsze protesty w Kijowie nie mają lidera. Tłumem starają się zarządzać: Witalij Kliczko, Arsen Jaceniuk, Oleh Tiahnybok i wspomniany Łucenko, który ma doświadczenia w organizacji protestów – podczas pomarańczowej rewolucji pilnował, by tłum nie poddał się prowokacjom. Ale żaden z tych polityków nie jest „twarzą Majdanu”, jak dziewięć lat temu mogliśmy powiedzieć o Juszczence i Tymoszenko. A każda zmiana elit politycznych (to jeden z postulatów protestujących) potrzebuje lidera: tak było w Gruzji, kiedy Eduarda Szewardnadze zastąpił Micheil Saakaszwili, czy w odległym Kirgistanie, gdzie miejsce Askara Akajewa zajął Kurmanbek Bakijew.

Wzywając do ustąpienia Janukowycza i premiera Mykoły Azarowa, protestujący nie wykrzykują nazwiska lidera, którego widzieliby na fotelu prezydenta – jak kiedyś krzyczeli „Juszczenko tak!”. Ale też taka sytuacja – gdy brakuje lidera protestów i planu działań – pokazuje siłę i społeczny wymiar protestów. To ludzie wyszli na ulicę, bo chcą dla siebie innego państwa i przyszłości. Dziewięć lat temu za protestującymi była cała PR-owska machina: na Majdanie grały najlepsze rockowe zespoły z Ukrainy, Kijów tonął w kolorze pomarańczy. Wszystkie pomarańczowe gadżety – chustki, trąbki, wstążki, flagi – tworzyły nastrój zabawy, całą akcję przygotowywano na długo przed wybuchem rewolucji (wystarczy wspomnieć o działalności organizacji młodzieżowej Pora).

O ile więc tamten Majdan szybko zaczął przypominać imprezę, o tyle na dzisiejszym Majdanie czuje się i ducha walki, i niepewność, i siłę ludzi. Taka postawa Ukraińców pokazuje, że łatwe porównania Ukrainy z Białorusią nie mają żadnego uzasadnienia. W większych i inteligenckich miastach Ukrainy (jak Kijów, Lwów) mieszka dojrzałe społeczeństwo, które nie ogląda państwowej telewizji i jest otwarte na Zachód.

SILNI LUDZIE, MARNI POLITYCY

Ukraińcy są silnym społeczeństwem. Żeby walczyć „o swoje”, są gotowi rozpocząć falę strajków, przejąć budynki administracji, nawet bić się. Niestety, za tą energią i społeczną chęcią zmian nie podążają elity polityczne: Ukraina nie ma takiego szczęścia do polityków – takich, którzy wiedzą, że reformy są bolesne, ale konieczne – jakie miała Polska czy kraje nadbałtyckie.

Wtedy, po pomarańczowej rewolucji, praktycznie natychmiast rozpoczęła się wojna na górze: walka o stanowisko premiera, podział wpływów w elitach władzy, afery finansowe w poszczególnych partiach. „Zmarnowane szanse pomarańczowej rewolucji” – te słowa stały się oczywistością, powtarzaną we wszystkich tekstach publicystycznych.

Wśród dzisiejszych ukraińskich polityków młodszego pokolenia także nie widać ekipy, która chciałaby przeprowadzić w kraju reformy i ponieść koszty transformacji. Takimi politykami nie są (i nie staną się) rządzący, wywodzący się z Partii Regionów.

Tymczasem Ukraina reform potrzebuje natychmiast: gospodarka ledwie zipie, lukratywne przedsiębiorstwa zostały przejęte przez ludzi z elit władzy za bezcen, władza otoczyła się oligarchami, którzy pilnują jej kroków, chcąc zabezpieczyć swój stan posiadania. Żeby wyprowadzić kraj z takiej zapaści (obalając dziś Janukowycza albo w 2015 r. przejmując władzę w wyborach prezydenckich), potrzebni są politycy myślący w kategoriach racji stanu własnego państwa. A takich na Ukrainie nie ma.

I to jest największe nieszczęście tego kraju.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, reporterka, ekspertka w tematyce wschodniej, zastępczyni redaktora naczelnego „Nowej Europy Wschodniej”. Przez wiele lat korespondentka „Tygodnika Powszechnego”, dla którego relacjonowała m.in. Pomarańczową Rewolucję na Ukrainie, za co otrzymała… więcej
Publicysta, dziennikarz, historyk, ekspert w tematyce wschodniej, redaktor naczelny „Nowej Europy Wschodniej”. Wieloletni dziennikarz „Tygodnika”. Autor i współautor książek: „Przed Bogiem” (2005), „Białoruś - kartofle i dżinsy” (2007), „Ograbiony naród ‒… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2013