Eurocasting

Mechanizm wyboru naszej euroreprezentacji jest zniechęcający. Jak więc głosować, by nie stracić wiary w jego sens?

11.03.2009

Czyta się kilka minut

W partiach wrą przygotowania do wyborów europejskich. Czy skład list wyborczych jest tylko i wyłącznie wewnętrzną sprawą ugrupowań i kibicujących im dziennikarzy, czy też ma znaczenie dla wyborców? Czy naprawdę wpływa na to, jak będą głosować?

Trzy kroki

Podczas wyborów dostaniemy listy z kandydatami z poszczególnych partii, przy jednym z nazwisk jednej z list postawimy krzyżyk. Jednak podział mandatów między partie nie będzie odbywał się w okręgu. Najpierw w całym kraju zlicza się głosy, by przydzielić partiom mandaty z puli 50 przypadających na Polskę. Kiedy mandaty są już podzielone między partie, to następuje ich podział w obrębie partii, czyli rozdział pomiędzy poszczególne okręgi wyborcze. Okręgi dostają mandaty dla każdej z partii osobno, zależnie od tego, jak wiele głosów padło na daną listę. Dopiero w trzecim kroku mandaty przydzielane są poszczególnym kandydatom, tak jak w wyborach sejmowych.

Tak skomplikowany system jest próbą pogodzenia trzech wymiarów wyborów. Po pierwsze: ma odzwierciedlać podziały polityczne, które także w wyborach europejskich są pochodną podziałów na partie występujące w kraju. Nawet jeśli europosłowie PO i PSL trafią do tego samego klubu w Parlamencie Europejskim, to nie do wyobrażenia jest, by stworzyli wspólną listę. Taka lista mogłaby zniechęcić część wyborców, dla których samo głosowanie jest ekspresją poglądów politycznych w sprawach krajowych. Potrzeba odzwierciedlenia podziałów politycznych skłoniła ustawodawców do podziału mandatów w skali całego kraju. Gdyby mandaty były dzielone w każdym z okręgów z osobna (opcja dyskutowana w zeszłym roku), oznaczałoby to wprowadzenie realnego progu wyborczego dla mniejszych partii. Mówiąc wprost: nawet gdyby Polacy zagłosowali identycznie jak w wyborach sejmowych w 2007 r., to przy podziale pomiędzy partie w każdym z okręgów osobno, listy lewicy i PSL zdobyłyby o połowę mniej mandatów. Nic dziwnego, że takie rozwiązanie spotkało się z ostrym sprzeciwem PSL i zostało zablokowane.

Okręgi wyborcze były potrzebne, bo w każdych wyborach ogromną rolę odgrywają terytorialne tożsamości i więzi. Dla większości wyborców poza faktem, jakie dana osoba ma poglądy, ma znaczenie także to, skąd pochodzi. Kandydat z Pomorza nie będzie wiarygodny dla wyborców z Małopolski i odwrotnie. Przeciwko takiemu rozwiązaniu podnoszono argument, że prowadzi do partykularyzmu, że posłowie nie są wtedy reprezentantami narodu, ale okręgu wyborczego. Niemniej, nacisk polityków z poszczególnych regionów był tak duży, że centrale partyjne (chociaż dla nich wygodniej byłoby nie przejmować się regionalną grą interesów) musiały zrezygnować z planów wyborów bez podziałów na okręgi.

Indywidualny głos jest wreszcie próbą weryfikacji wiarygodności poszczególnych kandydatów. Tutaj również pojawiła się propozycja, by zamknąć listy wyborcze i odebrać wyborcom prawo do postawienia krzyżyka przy konkretnym nazwisku. Jednak niezależnie od tego, jak w praktyce ten krzyżyk działa, wyborcy w Polsce są zdecydowanie przywiązani do głosowania na osobę. Zresztą doświadczenia krajów, w których są zamknięte listy wyborcze, pokazują, że posłowie z nich wybrani są jeszcze mniej skłonni do kontaktów z wyborcami niż nasi posłowie.

Turniej miast

Jak jednak pokazały wybory w 2004 r., ten mechanizm ma bardzo kontrowersyjne skutki.

Po pierwsze: o tym, kto dostaje mandat w poszczególnej partii, decyduje w znacznym stopniu wielkość okręgu. Może tu dojść do sytuacji paradoksalnych. Gdyby Polacy zagłosowali tak jak w 2007 r., mandat dla PSL zdobyłby kandydat ze Śląska, nie zdobyłby go zaś żaden z kandydatów z Lubelszczyzny, matecznika tej partii. Tymczasem w wyborach sejmowych w żadnym z sześciu śląskich okręgów PSL nie było w stanie zdobyć choć jednego mandatu, na Lubelszczyźnie zdobywał zaś po dwa mandaty w każdym z okręgów. Jednak okręg śląski w eurowyborach jest największym w kraju: łączna liczba głosów oddanych tu na PSL jest większa niż liczba głosów z Lubelszczyzny. Podobnie przedstawia się sytuacja lewicy w województwie kujawsko-pomorskim czy okręgu obejmującym Podlasie, Warmię i Mazury. Gdyby Polacy zagłosowali tak jak w 2007 r., Włodzimierz Cimoszewicz, mający wedle pierwotnych planów otwierać w tym ostatnim okręgu listę lewicy, nie zdobyłby mandatu. Rzecz po części w tym, że tak naprawdę wybierając w całej Polsce tylko 51 posłów, mamy do czynienia z nowym zjawiskiem. PSL czy SLD mogą liczyć na nie więcej niż kilka mandatów.

Dwie największe partie PO i PiS zdobędą mandaty w każdym okręgu. Trzeba się jednak spodziewać, że tylko w niektórych okręgach będą to trzy mandaty, w części dwa, a w większości okręgów będzie to jeden mandat. Oznacza to, że w obrębie list toczyć się będzie ostra rywalizacja o krzyżyk przy nazwisku.

Ta rywalizacja nie toczy się jednak między osobowościami, jak wyobrażali to sobie autorzy ordynacji. Kluczem jest rywalizacja terytorialna - pomiędzy reprezentantami województw połączonych w jeden okręg lub też poszczególnych sejmowych okręgów wyborczych. Takie okręgi odzwierciedlają polityczne tożsamości Polaków. Jeśli Jacek Protasiewicz, lider listy PO w okręgu dolnośląsko-opolskim, zdobywał olbrzymią część głosów oddanych na tę partię we Wrocławiu i okolicy, to poparcie dla niego gwałtownie załamywało się na granicy z województwem opolskim. Opolszczyzna głosowała już na swojego kandydata z tej samej listy. Podobnie Marcin Libicki zdobywał przytłaczającą część głosów oddawanych na PiS w Poznaniu i okolicach, ale już nie w Koninie.

W tej walce są przegrani i wygrani. Rzecz nie dotyczy jednak tylko poszczególnych kandydatów, ale też całych społeczności. Niektóre mogą mieć poczucie, że nie są reprezentowane w Parlamencie Europejskim. O ile w ostatnich wyborach na Śląsku czy w Krakowie ponad 2/3 wyborców oddało głos na kandydatów, którzy następnie zostali europosłami, o tyle w Toruniu czy Włocławku takich osób było tylko 4 proc. - kandydaci 96 proc. wyborców przegrali w tym swoistym "turnieju miast".

Znane twarze

Dla części wyborców znaczenie ma sama osobowość kandydata - większą niż sama nazwa listy, z której startuje. Najlepiej pokazują to wyniki Unii Wolności, która w wyborach w 2004 r. ostatni raz przekroczyła próg wyborczy. Ten sukces zawdzięcza czwórce kandydatów, którzy następnie zostali europosłami: Bronisławowi Geremkowi, Janowi Kułakowskiemu, Januszowi Onyszkiewiczowi i Grażynie Staniszewskiej. Na nich padła olbrzymia część głosów oddanych na tę partię. W okręgach, w których startowali, partia zdobywała o połowę więcej głosów niż w wyborach parlamentarnych w 2001 r. Natomiast fiaskiem skończyła się strategia wystawiania w części okręgów "nowych twarzy" - młodych, nieznanych szerzej. W takich okręgach liczba głosów w porównaniu z poprzednimi wyborami parlamentarnymi nie rosła o połowę, ale o połowę spadała.

Partie stanęły przed dylematem: czy wystawiać w wyborach do Parlamentu Europejskiego obecnych posłów czy ministrów? Czy wykorzystać ich popularność i siłę oddziaływania? Najbardziej znanym przykładem jest kwestia kandydowania Zbigniewa Ziobry. Wyborcy chętniej na takie osoby głosują, chociaż potrafią też wyrażać swoje wątpliwości. Warto pamiętać, że w 2004 r. w całym okręgu warszawskim wybory wygrał PiS, choć wybory w całym kraju wygrała PO. Jednak PO zdecydowała się na wystawienie w Warszawie Pawła Piskorskiego - polityka o dość kontrowersyjnej reputacji. Nie był on w stanie zdobyć takiego poparcia, jakie zdobyła PO chociażby na Pomorzu Zachodnim, a dodatkowo musiał się zmierzyć z osobą Bronisława Geremka z UW. W wyniku podwójnego osłabienia PO pierwsze miejsce przypadło liście PiS prowadzonej przez Mariusza Kamińskiego.

Wpisanie dużej liczby znanych osób na listę jest jednak mamieniem wyborców. Nawet jeżeli partia wystawi dziesięciu wspaniałych kandydatów w okręgu wyborczym, to przynajmniej siedmiu z nich nie zdobędzie mandatu. Partia ich kandydatów wygra, ale przecież obywatele głosują na te osoby, a nie na partie, więc spotka ich zawód. To jeden z paradoksów głosowania na otwarte listy wyborcze. Partiom opłaca się łudzić wyborców, że wszyscy kandydaci mają szansę, po to, by na osobistej sympatii budować swą popularność. Popularność, którą czasem skonsumuje ktoś na drugim końcu Polski, ktoś, kto wyborcom z innego okręgu jest zupełnie nieznany. I co gorsza - ktoś, kto nimi na pewno się nie zainteresuje.

***

Mechanizm wyboru naszej euroreprezentacji jest zniechęcający. Pomimo tego nie powinniśmy się zrażać. Nie chodzi o to, by koniecznie głosować na znane twarze, bo tylko one mają szansę na zdobycie mandatu. Nie chodzi też o to, by głosować tylko na "swoich", włączając się do "turnieju miast". Głosujmy tak, by politycy żyli w przekonaniu, że wyborcy potrafią nagradzać aktywność i zdolność komunikowania się.

Im bardziej politycy są przekonani, że wyborcy są wrażliwi, tym bardziej sami stają się empatyczni w stosunku do swoich wyborców.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, publicysta, komentator polityczny, bloger („Zygzaki władzy”). Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w zakresie socjologii polityki,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2009