Epidemii będzie więcej

Naukowcy mają nadzieję, że wirus SARS-CoV-2 nie wywoła pandemii na skalę grypy, która przed stu laty zabiła kilkadziesiąt milionów osób. Ale podobne kryzysy będą się powtarzać coraz częściej.

03.02.2020

Czyta się kilka minut

Pekin, 26 stycznia 2020 r. / KEVIN FRAYER / GETTY IMAGES
Pekin, 26 stycznia 2020 r. / KEVIN FRAYER / GETTY IMAGES

Kamery na sąsiednich budynkach w czasie rzeczywistym pokazują postępy prac na budowie dwóch szpitali, które w zaledwie 10 dni chińskie władze zamierzają postawić w Wuhan. Codziennie przeszło 40 mln internautów obserwuje ten pokaz siły państwa, które przenosi – dosłownie – góry, by zrobić miejsce kolejnym miastom-fabrykom, bez trudu może więc także usypać teraz nową. Oddany już do użytku szpital nazwano Huosheshan, co można przetłumaczyć właśnie jako „góra ognistego boga” – zapewne dla podkreślenia skuteczności kwarantanny, jaką Pekin zaordynował Wuhan i kilku innym miastom zamieszkiwanym łącznie przez blisko 60 mln osób, gdzie wykryto koronawirusa 2019-nCoV.

Niemal 15 tysięcy chorych i ponad trzystu zmarłych – epidemiolodzy uspokajają, że pod względem tempa rozprzestrzeniania ani tym bardziej śmiertelności nowy patogen nie wydaje się groźniejszy choćby od wirusa SARS. Światowa Organizacja Zdrowia również nie widzi podstaw do ogłaszania stanu pandemii i ogranicza się do ostrzeżenia, że dopiero rozwleczenie 2019-nCoV po krajach o gorszych od Chin standardach opieki medycznej może doprowadzić do stanu zagrożenia zdrowia o zasięgu między­narodowym.

Ale jeśli to prawda, to jaki sens mają bezprecedensowe środki ostrożności, na jakie zdecydował się Pekin? Czy British Airways i Lufthansa, które właśnie wstrzymały wszystkie loty rejsowe do Chin, sprytnie ograniczają straty, na jakie naraziłoby je utrzymanie tych połączeń w sytuacji, gdy liczba chętnych na podróż w tym kierunku gwałtownie topnieje? A może wiedzą coś więcej? W końcu Rosja także do odwołania zamknęła granicę lądową z Państwem Środka. Tylko dlaczego inni przewoźnicy wciąż do Chin latają?

„Szczur przyniósł zarazę”

Wuhański kryzys oglądany z kamer skierowanych na plac budowy tamtejszych szpitali może się wydać wzorowym przykładem skutecznej walki z epidemią. W europejskich i amerykańskich mediach można już znaleźć analizy, z których przebija wręcz ulga, że epidemia zaczęła się właśnie w Chinach – państwie o gigantycznych rezerwach finansowych i nowoczesnym zapleczu technologiczno-badawczym, a jednocześnie rządzonym autorytarnie i zamieszkiwanym przez społeczeństwo wychowane w duchu podporządkowania jednostki dla dobra ogółu. Ponad 8 mln mieszkańców Wuhan przyjmuje wszak przymusową izolację bez cienia protestów. Do walki z wirusem państwo rzuca środki, jakich w wojnie epidemiologicznej świat dotąd nie widział, i identyfikuje jego kod genetyczny już kilka dni po wykryciu. Jednocześnie wszystko odbywa się wciąż bez drakońskich ograniczeń praw obywatelskich i w duchu międzynarodowej współpracy.

Obrazy z kamer rządowej agencji Xinhua, która 24 godziny na dobę pokazuje światu plac budowy w Wuhan oraz pełne troski deklaracje przedstawicieli najwyższych władz, w rzeczywistości służą jednak zamaskowaniu faktu, że w pierwszej fazie tego kryzysu chińskie państwo wykazało się inercją typową dla większości dyktatur. O pojawieniu się nowego wirusa lekarze w Wuhan powiadomili przełożonych już w grudniu, ostrzeżenia jednak zignorowano, a informacje objęto embargiem. Pekin sięgnął w tym celu po uchwaloną dwa lata temu ustawę o niewinnej z pozoru nazwie „przepisy dotyczące administracji internetowych serwisów informacyjnych”, która obliguje podmioty zajmujące się ­działalnością ­informacyjną do podawania wiadomości publikowanych przez oficjalne rządowe ­źródła – i to bez reinterpretacji. O tym, co nią jest, a co nie, decyduje ­oczywiście partia, dlatego media wolą nie ryzykować polemiki z informacjami Xinhua i rządowych kanałów telewizyjnych. Na mocy tej samej ustawy ośmiu lekarzy-sygnalistów z Wuhan zatrzymano pod zarzutem rozsiewania fałszywych plotek o zagrożeniu epidemiologicznym. Dziś trudno odpowiedzieć na pytanie, czy za tą reakcją stał po prostu oportunizm lokalnych urzędników obawiających się roli herolda złych wiadomości, czy raczej cyniczna kalkulacja Pekinu, który liczył na to, że zagrożenie uda się cichaczem zażegnać lub przynajmniej ukryć do 25 stycznia, kiedy cały kraj miał obchodzić początek chińskiego nowego roku księżycowego. Roku Szczura.


CZYTAJ TAKŻE

ROZMOWA Z KRZYSZTOFEM KORZENIEWSKIM, epidemiologiem: Obecna epidemia powinna nam uzmysłowić, że brak działań prewencyjnych może prowadzić do katastrofy. Polacy nie należą do liderów profilaktyki zdrowotnej >>>


W połowie stycznia partia musiała już przyznać się do błędu. „Szczur przyniósł zarazę” – ta fraza, inteligentne nawiązanie do patrona nowego roku i średniowiecznej epidemii dżumy, błyskawicznie zrobiła karierę w chińskim internecie. Istotnie, kilkanaście dni zwłoki dało wirusowi czas na rozprzestrzenienie się po całym kraju w związku z gorączką noworocznych wyjazdów. Kolejne kroki władz mogły już tylko minimalizować szkody. W aż 14 z 22 prowincji odwołano wszystkie publiczne wydarzenia, ograniczono mieszkańcom swobodę przemieszczania, a pracownikom fabryk, urzędnikom i uczniom zaordynowano przedłużoną przerwę noworoczną. Okręgi autonomiczne Hongkong i Makau praktycznie zamroziły ruch ludności z resztą kraju.

Władze centralne bez wątpienia chciały urządzić obywatelom pokaz siły i przy okazji przekonać inne państwa, że nie popełniły z premedytacją tego samego grzechu zaniechania, z którego musiały się tłumaczyć po epidemii SARS. Znamienne jednak, że odbywa się to przy akompaniamencie dobrze znanego mieszkańcom byłego bloku wschodniego zrzucania odpowiedzialności na urzędników niższego szczebla. Pekin zapowiada rewizję wyroków wuhańskich lekarzy, zarządził też audyt innych decyzji podjętych na szczeblu prowincji Hubei. Burmistrz Wuhan Zhou Xianwang i szef lokalnych struktur partyjnych Ma Guoqiang złożyli tradycyjną samokrytykę na antenie telewizji publicznej CCTV, przyznając, że informacje o zagrożeniu nie zostały przekazane obywatelom dostatecznie szybko. Dlatego obaj gotowi są złożyć dymisję, by „uspokoić uzasadnione oburzenie”.

To musi wyglądać na błąd ludzi, nie systemu.

Zamożność za posłuszeństwo

Kryzys z Wuhan uderza bowiem także w fundamenty umowy społecznej, którą partia zawarła – a raczej wymusiła – po 1989 r. na społeczeństwie. W zamian za bezwzględne posłuszeństwo i rezygnację z aspiracji politycznych obywatele nowych postkomunistycznych Chin mogą oczekiwać od państwa poczucia bezpieczeństwa, dobrobytu i stabilizacji. W tej nowej koncepcji państwo nie jest już silne przeciwko obywatelom, jak za czasów Mao. Przeciwnie: cała jego moc ma służyć podporządkowanym mu jednostkom – a raczej społeczeństwu, bo od czasów Konfucjusza jednostka w Chinach oznacza nie tyle pojedynczą osobę, ile pojedynczego człowieka pozostającego w polu działania rozmaitych społecznych sił: rodu, lokalnej społeczności, grupy etnicznej i wreszcie władzy centralnej.

Zatuszowanie informacji o rozwoju epidemii w Wuhan falsyfikuje jednak tę teorię właściwie na każdej z płaszczyzn. Dostarcza też dowodów na to, co nawet najbardziej prawowici obywatele podejrzewają od dawna: że we współczesnych Chinach klasę nowych mandarynów tworzą elity partyjne i zblatowani z nimi oligarchowie biznesu, a partia widzi w tym problem tylko w wymiarze propagandowym. Plotki o ewakuacji z Wuhan rodzin partyjnych bonzów i właścicieli tutejszych firm tuż przed ogłoszeniem kwarantanny pomimo wysiłków cenzorów nadal krążą po chińskim internecie (sporo młodych Chińczyków sprawnie omija rządowe zabezpieczenia i mechanizmy cenzurujące).

Epidemia koronawirusa 2019-nCoV poza zagrożeniem dla zdrowia i życia niesie więc ze sobą także ryzyka polityczne. Dla nielicznej, ale wpływowej części chińskiego społeczeństwa, tej, która z racji pełnionych obowiązków lub dzięki statusowi majątkowemu utrzymuje stałe kontakty ze światem zachodniej demokracji, wydarzenia w Wuhan mogą stać się argumentem za ostatecznym porzuceniem i tak dawno nadwątlonej wiary, że demokracja i wolny rynek po chińsku to optymalne modele ustrojowe i gospodarcze. Jak zgrabnie ujął to jeden z chińskich internautów: „fajnie jest czuć dumę z kraju, który jest w stanie zbudować dwa szpitale w jeden tydzień, ale jeszcze fajniej żyć w kraju, w którym szpitali nie trzeba budować w ciągu tygodnia”.

Legitymacja partii oparta wyłącznie na cudzie gospodarczym może nie wystarczyć na długo. Od 1979 r. Pekinowi faktycznie udało się wydobyć poza próg skrajnego ubóstwa aż 700 mln mieszkańców – czyli niemal 50 proc. populacji. Efektem ubocznym pośpiesznej industrializacji i urbanizacji jest jednak gigantyczne zanieczyszczenie środowiska. Do miast przemysłowego pasa wschodniego ściągnęły za chlebem setki milionów mieszkańców ubogich prowincji centralnych i zachodnich. Na miejscu nie zapewniono im nawet minimów bytowych, koszarując w hotelach robotniczych w nierzadko kilkunastoosobowych pokojach. Shenzen, pierwsza specjalna strefa przemysłowa w Chinach, w latach 70. była osadą rybacką liczącą 30 tys. mieszkańców. Obecnie mieszka tu ponad 10 mln ludzi. Szanghaj z 10-milionowej metropolii zmienił się w ponad 24-milionowego molocha. Położone pośrodku pasa przemysłowego Wuhan w latach 1979–2018 zwiększyło liczbę mieszkańców z 2,46 do 8,3 mln osób. Za 15 lat, jeśli trendy demograficzne nie ulegną odwróceniu, będzie tam mieszkać już ponad 10 mln osób. W tych warunkach coraz łatwiej będzie o mutacje jak ta, którą przeszedł ­2019-nCoV. I to na całym świecie.

Wirus w wielkim mieście

W 2018 r., jak wynika z danych ONZ, 33 miasta miały powyżej 10 mln mieszkańców. Do 2030 r. przybędzie ich aż 10. Przyczyni się do tego nie tylko rosnąca populacja globu, ale także postępująca koncentracja ludności w ośrodkach miejskich. Jeszcze w 1950 r. na całym świecie w miastach żyło tylko 751 mln ludzi. W 2018 r. ich liczba wzrosła do 4,2 mld (co stanowiło już 55 proc. światowej populacji) – a do 2030 r. przekroczy 5,2 mld.

W samej Azji awans do rangi megamiast (od 10 mln mieszkańców) spotka tylko Bagdad i indyjski Chennai, ale te, które już dziś mają ten status, będą wciąż rosnąć w niezdrowym tempie. Pakistańskie Karaczi do 2030 r. powiększy liczbę mieszkańców o 28 proc. do ponad 31 mln, co da mu wówczas drugie – po afrykańskim Lagos – miejsce na liście największych ośrodków miejskich globu. Dhace, stolicy Bangladeszu liczącej aktualnie ok. 16 mln mieszkańców, przybędzie 20 proc. Chińskiemu Tianjin – 21 proc., co oznacza skok w okolice 16 mln mieszkańców. Z zachodnich metropolii próg 10 mln przekroczy jedynie Chicago.

W większości miast rozwój ten będzie się nadal odbywać chaotycznie, a ludności napływowej, przywykłej do wiejskich warunków, trudno będzie porzucać stare nawyki, np. wylewania nieczystości wprost do rzeki.

Jak pisze David Heymann, profesor London School of Hygiene and Tropical Medicine, warunki sanitarne w przeludnionych, biednych dzielnicach azjatyckich czy afrykańskich metropolii przerastają zdolności adaptacyjne większości Europejczyków i Amerykanów, a sytuację epidemiologiczną często zaostrza ciepły i wilgotny klimat. Obywatele Paryża, Nowego Jorku i innych wymuskanych metropolii świata zachodniego mają też skłonność do przeceniania bezpieczeństwa, jakie zapewnia dobrze rozwinięta infrastruktura sanitarna i medyczna w miejscu zamieszkania. „W rzeczywistości – pisze Heymann – nie ma to większego znaczenia w sytuacji, gdy każdą luksusową dzielnicę w USA i w Europie od azjatyckich slumsów i targowisk czy południowoamerykańskich faweli dzieli kilkanaście godzin lotu”.


CZYTAJ TAKŻE

MARTWI ALTRUIŚCI: Nie odżywiają się ani nie rozmnażają, nie mają metabolizmu i trudno w ogóle powiedzieć, że żyją. Ale potrafią się komunikować i pomagają swoim klonom. Czym właściwie są wirusy?


Zaledwie 14 godzin, z krótką przesiadką w Dubaju, potrzeba, by z centrum Warszawy przenieść się np. do slumsów Tejgaon w pobliżu głównego dworca kolejowego Dhaki. Jeśli wierzyć niepewnym statystykom, które muszą uwzględniać fakt, że do stolicy Bangladeszu co roku przenosi się ok. 430 tys. mieszkańców z biedniejszych terenów wiejskich, w ciągnących się wzdłuż torów kolejowych slumsach Tejgaon gęstość zaludnienia sięga sześciu tysięcy osób na kilometr kwadratowy. Prowizoryczne chaty, zbudowane z desek i plastikowych odpadków, a czasem nawet z czegoś w rodzaju cegieł skleconych ze śmieci wepchanych do drucianych koszyków, stoją dosłownie przy torach, którymi co kilka minut mkną pociągi. Kanalizacji rzecz jasna brak, a do kilku studni ustawiają się długie kolejki. Między torami grasują spasione szczury, a obok bawią się dzieci, miejscami grzęznąc po kostki w śmieciach i gnijących odpadach organicznych.

Napotkani w Tejgaon pracownicy Czerwonego Półksiężyca, którzy zaglądają tu niechętnie (bo lokalne gangi uzależniają mieszkańców od taniej metamfetaminy przemycanej z Tajlandii), recytują długą listę chorób, które nękają nędzarzy skazanych z braku pieniędzy na osiedlenie się na wąskim pasie urbanistycznie bezużytecznej ziemi wzdłuż torów: cholera, gruźlica, AIDS plus cała paleta znanych medycynie schorzeń układu pokarmowego. Śmiertelność wśród noworodków, jak wyjaśniał mi w 2014 r. jeden z lekarzy pracujących dla Czerwonego Półksiężyca, sięga 70 dzieci na każde tysiąc urodzeń.

Jaki wpływ gęstość zaludnienia ma na sytuację epidemiologiczną? Dr Mercedes Pascual, biolożka z Uniwersytetu Chicagowskiego specjalizująca się w tworzeniu modeli rozwoju epidemii, w 2016 r. opublikowała w piśmie „Proceedings of the National Academy of Science of the United States of America” wyniki badań, które przeprowadziła w stolicy Bangladeszu, pierwotnie z zamiarem zbadania związku pomiędzy porą roku a zachorowalnością dzieci na biegunki wywoływane przez rotawirusy. W trakcie analizy danych z lat 1990–2012 zauważyła jednak, że w rzadziej zaludnionych peryferyjnych dzielnicach Dhaki w sezonie deszczowym wzrost liczby zachorowań był w zasadzie niezauważalny. Znaczący skok występowania schorzeń wywoływanych rotawirusami notowano natomiast w centralnych dzielnicach stolicy, gdzie warunki sanitarne były lepsze niż na obrzeżach, ale na każdy kilometr kwadratowy przypadało cztery razy więcej mieszkańców.

Kto za to zapłaci?

Najprostszym środkiem do zażegnania pełzającej pandemii jest oczywiście ograniczenie swobody podróżowania. Na skalę miasta, prowincji czy nawet kraju jest to dość proste w realizacji, zwłaszcza dla władzy niepoddającej się cyklicznym testom wyborczym. Na poziomie międzynarodowym rzecz komplikuje się o wiele bardziej, zwłaszcza gdy pojawi się pytanie, kto i ile miałby za to zapłacić.

W wielu krajach, zwłaszcza rozwijających się, turystyka stanowi na tyle ważną gałąź gospodarki, by funkcjonować na uprzywilejowanych warunkach. Hongkong i Tajlandia zawdzięczają jej obecnie 11,5 proc. produktu krajowego brutto. Kambodża – blisko 18 proc. W Tajlandii armii zdarza się nawet brutalnie gasić protesty autochtonów przeciwko budowie kolejnych resortów ­wypoczynkowych. Decyzja o ewentualnym ograniczeniu swobody przemieszczania spotka się tam więc z ostrym sprzeciwem lobby turystycznego, dla którego kwarantanna oznacza milionowe straty. Zwłaszcza gdy w grę wchodzi zamrożenie ruchu turystycznego z Państwa Środka. W Korei Południowej, jak podaje agencja ratingowa Fitch, na każdych stu turystów aż 37 pochodzi z Chin. W Kambodży – 33 proc., a w Tajlandii – blisko 28 proc. Poza Sri Lanką, gdzie Chińczycy to niespełna 8 proc. gości, właściwie we wszystkich krajach Azji Południowo-Wschodniej turystyka, jako kluczowa branża tamtejszych gospodarek, żyje przede wszystkim z klientów z Chin. To, że pierwszą śmiertelną ofiarę 2019-nCoV poza Chinami odnotowano na Filipinach, nie jest więc pewnie dziełem przypadku; aż 18 proc. turystów odwiedzających ten kraj przylatuje właśnie z Państwa Środka.


CZYTAJ TAKŻE

EDYTORIAL KS. ADAMA BONIECKIEGO: Myślę o chińskich miastach odciętych od reszty świata. Jak się żyje w tych zagrożonych enklawach? Czy jest tam dość lekarzy? Żywności? >>>


Szkopuł w tym, że dylematy branży turystycznej można powielić na właściwie każdy sektor gospodarki. Kiedy w 2003 r. świat po raz pierwszy usłyszał o wirusie SARS, Chiny eksportowały rocznie towary za 438 mld dolarów. W 2018 r. Państwo Środka sprzedało do innych krajów produkty już za 2,5 biliona dolarów – czyli za niewiele mniej od rocznego produktu krajowego brutto całych Niemiec. Znaczenie tamtejszej gospodarki, drugiej największej po USA, jest nieporównywalnie większe niż przed 17 laty: chińskie PKB urosło z 1,6 do 13,6 biliona dolarów rocznie.

Kiedy więc epidemiolodzy modelują możliwe scenariusze rozwoju nowej pandemii, w zaciszach gabinetów największych banków i korporacji trwa gorączkowe przeliczanie kosztów ewentualnego zatrzymania lub poważnego zwolnienia maszyny światowego handlu, dla którego Chiny stanowią dziś faktycznie Państwo Środka. O ile poleci cena ropy? Co się stanie z dolarem i euro? O ile podrożeje żywność? No i co z giełdami? Według wstępnych obliczeń Banku Światowego rozlanie się chińskiej epidemii (w obecnym stadium zaostrzenia) na cały świat może kosztować ok. 2,5 proc. globalnego PKB. Lekko licząc – około trzech bilionów dolarów.

W gruncie rzeczy byłaby to jednak stosunkowo niska cena. Jak mówi prof. Włodzimierz Gut, wirusolog z Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego, niewielka jak dotąd śmiertelność wśród zakażonych 2019-nCoV przemawia za tym, że wirus już od pewnego czasu krążył w tamtejszej populacji. Gut podkreśla jednak, że w tej chwili siłę rażenia patogenu można szacować wyłącznie na podstawie danych o zachorowaniach w Chinach, które są jego naturalnym środowiskiem. Niestety, nie ma pewności, że poza Azją dynamika zachorowań i śmiertelność utrzymają się na dotychczasowym poziomie. ©℗

Konsultacja językowa: Gillian Wang, Tajwan.


KTO PIERWSZY POINFORMOWAŁ O WIRUSIE

6 stycznia komunikat o koronawirusie z Wuhan wydało amerykańskie Centrum Kontroli i Profilaktyki Zakażeń, 9 stycznia o szerzącej się chorobie poinformowała także Światowa Organizacja Zdrowia. Obie instytucje wyprzedziła jednak BlueDot, nieduża firma z Toronto, która komunikat z sugestią unikania Wuhanu wysłała swoim klientom już 31 grudnia.

BlueDot założył lekarz epidemiolog Kamran Khan ze Szpitala św. Michała w Toronto, wykładowca medycyny na tamtejszym uniwersytecie. Podczas wybuchu epidemii SARS w 2003 r. (w Toronto zmarły z jej powodu 44 osoby) uznał, że lekarze zbyt mało wiedzą o tym, skąd mogą nadejść zagrożenia epidemiologiczne. Założył więc firmę, której algorytm szuka w internecie danych (co ciekawe: z zasady omija media społecznościowe) pozwalających przewidzieć, gdzie rośnie zagrożenie powstania epidemii. Algorytm jest m.in. karmiony informacjami o sprzedaży biletów lotniczych na całym świecie, co pozwala także analizować drogi rozprzestrzeniania się wirusa. Informacje o prawdopodobieństwach, które podaje algorytm, są oceniane przez epidemiologów, a później rozsyłane klientom Blue­Dot – instytucjom zdrowia publicznego, liniom lotniczym i szpitalom na całym świecie.

Wcześniej algorytm poprawnie przewidział miejsca, w których pojawi się na Florydzie wirus zika i jak będzie się rozprzestrzeniał wirus ebola w zachodniej Afryce – oba przypadki Khan opisał w prestiżowym czasopiśmie naukowym „The Lancet”.

©(P) PATRYK STANIK

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 6/2020