Ej! ty na szybkim koniu

Indianinem zostawało się dosyć szybko, w wieku ośmiu-dziewięciu lat, gdy Koziołek Matołek przestał wyrażać całość naszego jestestwa. Maciek nie został, wolał być Old Shatterhandem. Podział wydawał się naturalny; Maciek był wyższy, silniejszy ode mnie, bardziej oczywisty, pięść miał istotnie nielichą. Tyle że bał się widoku własnej krwi; do przymierza - opisanego w pierwszym tomie - dość długo nie dochodziło...

13.02.2007

Czyta się kilka minut

Pierre Brice jako Winnetou /
Pierre Brice jako Winnetou /

Wreszcie któregoś dnia przyleciał tryumfalnie z rozciętym przy grze w pikuty palcem; szybko naciąłem swój, krew zmieszała się niehigienicznie i na wieki: przyjaźń trwała do końca szkoły. Kilka miesięcy później napisałem powieść o przyjaźni bardzo młodego Indianina z bardzo młodym Białym; Maciek, dobry w rysunkach, ilustrował ją kredkami. Pamiętam, że pierwsze zdanie miało wybuchową siłę. Było krótkie: "Świtało".

---ramka 484442|lewo|1---Kazałem siebie nazywać Winnetou, dziewczyny nie mogły tego wymówić, nie bardzo znały faceta. Kolejny przydomek, parę lat później, też się nie przyjął; są ludzie, do których nic się nie przykleja. Chciałem być "Sewerynem"; dzisiaj wiem, że Krajewski i Winnetou pozostają w jednym, melancholijnym paradygmacie i że w fantazmatach byłem konsekwentny. Rozumiał to chyba ojciec; na dziesiąte urodziny przysłał mi nad morze, gdzie spędzałem wakacje, kompletny strój indiański, łącznie z peruką, kupiony w domach Centrum. Czołgałem się po wydmach, paradowałem po uliczkach; któregoś dnia zatrzymał się przy mnie samochód, kierowca zapytał: - Jako tubylec wiesz zapewne, którędy dojechać na kemping? - Zdanie jak z powieści Woroszylskiego, ludzie mieli jeszcze literackie poczucie humoru. Na dwunaste urodziny ojciec umówił się na kawę z Sewerynem Krajewskim (po prostu: zadzwonił z głupia frant do hotelu); wrócił do domu z podpisanym fotosem i listem z życzeniami. To było apogeum moich nielicznych inkarnacji; koledzy przeszli później na piłkarzy (Gadocha), na poetów (Norwid, Baczyński), ja zacząłem już powoli wracać do siebie; właściwie nie bardzo miałem kim Winnetou zastąpić.

***

Najbardziej oczywiste kryterium, które narzucał nam wizerunek Winnetou, było wprost etyczne. Nie chodziło o zwinność, spryt, waleczność czy sokoli wzrok (tak, umiał dostrzeć z kilkuset metrów włócznię zawieszoną na drzewie). Winnetou przekazywał wartości podstawowe: wierność, szczerość, prawość, sprawiedliwość, szlachetność. May pisał swe powieści w chwili, gdy z jednej strony mocno rozwijała się literatura humanistyczno-patetyczna, najpełniej zwieńczona przez Romain Rollanda i jego skrajnie nieznośne książki typu "Jan Krzysztof" (1905, dziesięć lat po ostatnim tomie "Winnetou"), a z drugiej podróżniczo-poznawcza, spływająca z takich piór jak

Jules Verne. Amerykańskie dzieło Maya łączy obie w przyzwoitej równowadze. W przeciwieństwie do Verne'a, pisarza kompletnie bez języka, z samymi nagimi pomysłami, May miał nieco stylu; w przeciwieństwie do "humanistów" miał dobre tło oraz konkretne historie do opowiedzenia. Swego ulubionego Coopera transponował na płytko, metafizyczne głębie natury i ludzi, ich szekspirowskie dzieje, zastępował atrakcyjną jednoznacznością; ludzie byli jeszcze bardziej dobrzy lub jeszcze bardziej źli, przyroda bogata, lecz nie samoistna.

Czytaliśmy "Winnetou" jako lekcję moralności; na świecie toczyła się walka, źli dybali na dobrych, dobrzy mieli jasne dusze i ustalone zasady. Racja była (w naszym odczuciu) po stronie Indian; biały okazywał się szlachetny - jak Old Shatterhand - tylko wówczas, gdy przystawał do nich lub uznawał ich prawa, gdy miał odwagę podważać przywileje swego stanu. Co prawda w posłaniu przedśmiertnym Winnetou głosi braterstwo wszystkich ludzi (czyniąc aluzję do Chrystusa i obwieszczając się chrześcijaninem); May kroi świat wzdłuż, nie w poprzek ras: zło i dobro zdarzały się po obu stronach, przeklętych Komanczów czy Ogellalajów na zawsze naznaczył stygmat zbrodni, lecz proindiańskie sympatie wydawały się oczywiste. Zakończenie "Winnetou" jest swoistym remakiem "Ostatniego Mohikanina"; końcowe zdanie brzmi: "A gdy kiedyś szczątki ostatniego z Indian zgniją w zaroślach i w wodzie, wtedy szlachetnie myślące i czujące pokolenie stanie przed sawannami i górami Zachodu, i zawoła: »Tu spoczywa czerwona rasa; nie stała się ona wielką, gdyż nie dane jej było osiągnąć wielkości«". Karola Maya wspierał tu i dopowiadał Arkady Fiedler ze swym "Małym Bizonem", drugą ważną lekturą. Westerny przedstawiające białą wersję historii i - póki nie przyszła ich nowa fala po 1968 r. - tryumfalnie wyścielające ekran trupami Indian odbieraliśmy jako policzek; my znaliśmy moralną prawdę i byliśmy jej strażnikami. Gdy na koloniach pozwalano nam obejrzeć "Dyliżans", ku zdziwieniu sali dopingowaliśmy szarżujących dziko i okrutnie Indian, byliśmy gorzcy, dumni i samotni; świadomi renegaci. Pytanie o preferencje tworzyło podstawowe kryterium oceny. Pytaliśmy nowo poznanych: jesteście za Indianami czy za kowbojami? Odpowiedź była decydująca; dawała początek przyjaźni lub kres znajomości. Dzisiaj zdarza się ludziom pytać podobnie: na kogo głosowałeś w ostatnich wyborach?

Pamiętam, jak odtrąciliśmy Włodka, gdy w szkołach i na podwórkach zaczęła się moda na formowanie załóg "Czterech pancernych i psa". Trzeba było zebrać ekipę, wysłać zgłoszenie do telewizji. Któregoś dnia narozrabialiśmy wszyscy na przerwie. Profesor grzmiał i groził; przyznaliśmy się dumnie do winy, Włodek nie. Nie mógł zostać pancernym; "zdradziłeś Apaczów, zdradziłeś Winnetou", usłyszał. Był to zapewne najuczciwszy okres w naszym życiu. Kodeks Winnetou obowiązywał wszędzie, przyznawaliśmy się w trakcie meczu do zagrań ręką, do fauli popełnionych na boiskach, oddawaliśmy pomyłkowo wydaną resztę. Grzeczność Winnetou ("Czerwonoskóry dżentelmen", brzmiał podtytuł przedwojennego wydania), jego ludzkość (zrezygnował nawet z brania skalpów) przemieniała się w etos prawa i w pochwałę postawy obronnej ("co zaczynasz?", mawiało się wtedy; otóż my nigdy nie "zaczynaliśmy"), a nawet w pacyfizm; moja dość cherlawa budowa i kiepska postawa na ubitej ziemi znalazły w Winnetou ideał ubezpieczający niechęć do bójki i niejakie tchórzostwo.

***

Ale też lektura Maya naznaczona była polskim traumatyzmem wojennym, który w naszych domach, dwadzieścia lat po zakończeniu wojny, był nadal niewidocznym wiecznym gościem. Wiadomo, że pokolenie kolejne traumy wyostrza; wojna najeźdźcza zdawała nam się esencją zła i cierpienia. Nie wiedziałem wówczas, że "Winnetou" był jedną z ulubionych lektur Hitlera (na szczęście pacyfisty Hermanna Hesse również), że, przeczytany pierwszy raz w Wiedniu w 1912 r., pozostawał książką, do której długo jeszcze wracał, regularnie przypominając ją sobie - jak miał wyznać Martinowi Bormannowi - nocami przy świecy; że w pierwszych latach drugiej wojny światowej wydrukowano powieść dla żołnierzy niemieckich w nakładzie trzystu tysięcy egzemplarzy. Czego führer u Maya szukał? Dzielności żołnierskiego bytu, przykładu nieustraszenia i waleczności? Wielkiej przygody, którą on musiał ubrać w skomplikowane idee, lecz do której mógł wracać jak do źródła? Nic mu nie przeszkadzało, ani ta Ameryka, ani niearyjski bohater. Wedle Speera, Hitler miał zwyczaj powtarzać, że zawsze pozostawał pod głębokim wrażeniem "taktycznej finezji i przezorności", jakimi May obdarzył Winnetou. Chodziło ostatecznie chyba o sztukę wojenną; May dozbrajał mu wyobraźnię, łączył przykładnie hart ducha z taktyką, pokazywał, jak się zachowywać, jak kluczyć w skażonym świecie, podczas gdy przed nami trzydzieści lat później odkrywał przede wszystkim wartości niepragmatyczne.

Winnetou przybrać musiał rysy Pierre'a Brice'a; na to zostaliśmy skazani. Film na szczęście pamiętam dość słabo, ucieleśnienie powieści potraktowałem po gnostycku, jako niedoskonałe i redukcyjne, ale sama twarz nie była źle dobrana. Gdy wracało się do książki (dziesiąty? piętnasty raz?), już nam towarzyszyła; dobrze wysyłała prawe spojrzenia i obnosiła swój lekki smutek. Powieściowa śmierć Winnetou przy pierwszej lekturze była ciosem zabójczym. Matka do dzisiaj pamięta tamten płacz, nie wiedziała, o co chodzi, chciała wezwać lekarza. Nie poszedłem do szkoły, żałoba przemogła obowiązek. To była bodaj pierwsza w naszym życiu scena literacka, która mówiła, czym jest fatum, nieuchronność. Przeczucie śmierci i zarazem jej akceptacja przez Winnetou odmawiającego ucieczki tworzyły niepojętą, wzniosłą parę, wysoki styl egzystencji; parę lat później, już na spokojnie, motyw powrócił do nas w "Zabójcach" Hemingwaya.

***

Winnetou przed śmiercią mówi chwilami o sobie samym - jak to ma zwyczaj, lecz tym razem jeszcze dobitniej - w trzeciej osobie. "Winnetou czuje... Winnetou wie...". Ta pierwotna figura dyskursu przez całą powieść ustawia go poza przeciętnym językiem ludzi, wzmaga jego odrębność i wyjątkowość; Winnetou jest narratorem siebie, opowieść o nim samym należy przede wszystkim do niego. Gdy Winnetou nie ma - a więcej go nie ma, niż jest - istnieje w powieści domyślnie jako czysta idealność. Choć pozostaje tytułowym bohaterem, nie w pełni do niej należy, czy też należałoby raczej powiedzieć, że wypełnia ją swą nieobecnością. Pojawia się w niej dość rzadko, po czym znika, wzbudzając w czytelniku tęsknotę i oczekiwanie na kolejne zejście wśród ludzi. Jest chodzącą elipsą, pars pro toto, daje do myślenia; zdaje się nie z tego świata, podczas gdy stale obecny Old Shatterhand jest zwykłym ziemskim narratorem jego nieuchwytności.

Dlatego Winnetou był także nauczycielem pragnienia, dał jego pierwszą szkołę (nie uczuć, właśnie pragnienia), ukazywał (Hitlerowi niestety też) jego dwoistą, paradoksalną, tragiczną strukturę, łączącą obecność i nieobecność, pełnię i brak w jedną niemożliwą całość. Winnetou był z pewnością pierwszym, lecz też chyba jedynym bohaterem książki, którego kochałem (czy: którego kochało się). Siostra Winnetou (w małym stopniu) i przede wszystkim Sally, narzeczona Tomka Wilmowskiego, albo inne jeszcze postaci kobiece wyzwalały fantazje erotyczne, on - otchłań tęsknoty. Uczył elipsy jako figury egzystencji; później, po latach, stanie się ona także - muszę tu całkiem wejść w moją prywatną historię - ulubioną figurą stylu.

"Czy zdołasz odpędzić kładące się cienie?", pytał Old Shatterhanda w ostatniej przed śmiercią rozmowie. Zagłada wisząca nad Winnetou i jego rasą orientowała nieubłaganie lekturę w stronę melancholii. Wiedzieliśmy z historii, że strata już nastąpiła, że tamtego świata już nie ma, i lektury książek indiańskich, Maya i innych, doprowadzały nas za każdym razem do kresu życia, odgrywały raz jeszcze utratę. Paradoks tych lektur polegał na tym, że ciesząc się akcją, przeżywaliśmy zarazem stratę, która jeszcze nie nastąpiła (co jest samą istotą melancholii); największe wyczyny bohaterów, najwspanialsze przygody podkrążone były cieniem, robak lęgł się i w bujnym kwiecie. Przestrzeń między słowami bohaterów, ich gestami a przyszłością była zduszona. Żyli po coś i zarazem na nic, odjeżdżające, pyszne cienie, które później oglądaliśmy z pobożnym namaszczeniem na starych fotografiach albumów przywożonych przez Amerykanów na Targi Książki, zatytułowanych "Vanishing Tribe" i podobnie; w zamglonych sepiowych barwach ostatni wódz w ogromnym, zbędnym pióropuszu stąpa na gniadoszu w nicość...

***

W może rok po naszym przymierzu przeczytałem w "Ekspresie Wieczornym", który cierpliwie wystałem przed kioskiem dla ojca, sensacyjną wiadomość wypisaną czerwonymi wołami na pierwszej stronie: w rezerwacie Apaczów wybuchł bunt; wojownicy zdobyli broń i przejęli panowanie na całym terytorium. Poleciałem natychmiast do Maćka; do późnych, na ile się dało, godzin, rozmawialiśmy podekscytowani o wydarzeniu, "zaczęło się!", mówiliśmy z nadzieją. Nazajutrz czekaliśmy niecierpliwie na kolejny numer "Ekspresu"; ani na pierwszej, ani na ostatniej stronie o powstaniu Apaczów nie było ani słowa. Minęło jeszcze trochę czasu, mistyczna noc dzieciństwa zaczęła się rozrzedzać. Nauczyliśmy się kłamać i zwodzić. Świtało.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2007