O byciu razem

Indianie, pancerni, detektywi z Niziurskiego i dzieci kwiaty – tak to się wszystko zaczęło.

14.12.2020

Czyta się kilka minut

 / KASIA KOZAKIEWICZ DLA „TP”
/ KASIA KOZAKIEWICZ DLA „TP”

Jako chłopiec zaczytywałem się w powieściach Karola Maya. W rezultacie bliskiemu kręgowi szkolnemu narzuciłem siebie jako Winnetou; paru kumpli miało tworzyć rodzaj plemienia. Biłem się kiepsko, więc pierwszą w życiu wspólnotę musiałem oprzeć na ideach pacyfistycznych. Lecz nasza plemienność nie była jednorodna, realizowała się na kilka sposobów, etos indiański mieszał się np. z etosem pancernym. Bo najbardziej spektakularnym doświadczeniem dla ówczesnych dzieci był Klub Czterech Pancernych – telewizja, wykorzystując do pedagogicznej pracy serial z Jankiem Kosem jako głównym bohaterem, zorganizowała bojowy ciąg dalszy w postaci klubowej sieci. Utworzyliśmy komandę: załoga Rudego i czołg. Do tego powinniśmy mieć zwierzaka, najlepiej psa Szarika, lecz zastąpiliśmy go kotem, gdyż Maciek, jeden z pancernych, miał go w domu. Wysłaliśmy zgłoszenie do Klubu i zostaliśmy przyjęci. Klub się szybko rozpadł, marzenia przetrwały. A rozpadł się, bo nie było bluesa, poczucia, że się jest w kontrze do świata dorosłych, to znaczy, że się jest prześladowanym outsiderem, poza prawem – czyli nie było tego, co przynosiła w darze plemienna wspólnota indiańska.

Trwalsza okazała się odsłona wspólnoty dzielnicowej – tworzyliśmy ją we czwórkę, banda prywatnych detektywów, wszyscy z Grochowa. Nasza grupowa aktywność sprowadzała się do tego, że robiliśmy selekcję osób w dzielnicy najbardziej podejrzanych. Np. obserwowaliśmy faceta w błękitnym garniturze, który nie pracował, ale o 11. rano gdzieś szedł pewnym krokiem, co wydawało się nam bardzo dziwne. „Elegancik”, tak go nazywaliśmy. W tych naszych śledztwach ewidentnie odbijają się echa lektur Niziurskiego. Pisywaliśmy dla tych osób wyimaginowane przez nas biografie, lecz znając życie, znając Grochów, znając realia tamtych lat, powiedziałbym, że to nie były bardzo błędne interpretacje; ci śledzeni przez nas ludzie na pewno mieli coś za uszami.

Pamiętam scenę – i to w pewnym sensie był punkt przełomowy dla naszej indiańskiej wspólnoty – kiedy w trakcie przerwy doszło do jakichś gorszących ekscesów, wydarzyło się coś wbrew regulaminowi, nie pamiętam szczegółów, za wyjątkiem tego, że nabroiliśmy. Do klasy wparował nauczyciel, pyta, kto to zrobił, a my, jako Indianie, na ochotnika i honorowo wzięliśmy winę na siebie. Tyle że jeden kumpel się wycofał, przestraszył się odpowiedzialności. W ten sposób nasza wspólnota indiańska rozpadła się – zrozumieliśmy, że nie nadajemy na tych samych etycznych falach.

Potem w moim życiu przynależałem do kilku wspólnot, kolejna fundamentalna – dzieci kwiatów – była w liceum. Trudno uwierzyć, patrząc na mnie dzisiaj, że włosy miałem do łokcia (Leszek, mój przyjaciel ze szkoły, który miał włosy do pasa, dziś jest łysy). To był znak wyróżniający: hippisowska czy raczej parahippisowska otoczka była absolutnie dla nas najważniejsza – wyrażała bunt, który w sposób naturalny budził się w wieku lat 15, 16, 17. Mieliśmy poczucie, że buntując się przeciw komunie, buntowaliśmy się jeszcze bardziej przeciwko zgredom, mieszczanom, kabotynom – naturalnym wrogom naszego pokolenia; w istocie bunt antymieszczański był wtedy ważniejszy niż polityczny, choć oczywiście Grudzień '70 bardzo nas poruszył i był istotny. Zresztą muszę dodać, że w moim środowisku nastroje antykomunistyczne były czymś naturalnym i – chwała np. mojemu liceum – nie byliśmy za nie sekowani.

W tamtym czasie uwyraźniły się dwie subkultury – odrębne i wrogie – dzieci kwiatów i gitów. Podział między nimi był na tyle wyrazisty, że towarzyszył temu strach. Grochów w przeważającej części był gitowski, dlatego musiałem przemykać chyłkiem ulicami. Trochę było w tym prowokacji, a trochę potrzeby odnajdywania swoich w nieprzyjaznym otoczeniu. Pamiętam, że kiedyś poszliśmy z Leszkiem Długowłosym na dyskotekę, na której tańczyło sporo gitów.

Taniec gitów to były dwie, trzy figury, wysunięta dolna szczęka, zaciśnięte zęby i pięści. Taniec hippisów był dziki, nie miał żadnych wyznaczników, poza tym, że się potrząsało fryzurą i dążyło do upojenia, całkowitego oddania się muzyce. Konsekwencją jest to, że choć mam wyczucie rytmu dosyć dobre, do dzisiaj nie nauczyłem się tańczyć, bo tamten taniec wspólnotowy nie obejmował żadnej z technik, w każdym razie kobietom ciężko było z nami tańczyć.

Ale wracając do tej dyskoteki: pojawił się na niej pedagog, który próbował łączyć grupy. Pragnął, byśmy wszyscy tańczyli razem, jakby działał w imię hasła: polska młodzież tańczy razem. To było jednak niemożliwe, dziś byśmy powiedzieli: dwie Polski. Z Leszkiem Długowłosym wypatrzyliśmy, że tam było dwóch hippisów, parę lat starszych, co nie było bez znaczenia, bo od razu stali się naszymi duchowymi przywódcami. I tak żeśmy się z nimi trzymali, że w tej wspólnocie wymknęliśmy się coraz bardziej agresywnej grupie gitów i pojechaliśmy na Nowy Świat, kolebki warszawskiego hippisiarstwa.

Po wyglądzie rozpoznawało się ludzi, kto swój, a kto nie swój. Pamiętam późniejszą scenę: miałem 18 lat i byłem na ostatnich wspólnych wczasach z rodzicami. Grałem w brydża ze zgredami, bo nie bardzo było co robić. I tam był starszy ode mnie facet z długimi włosami. Patrzyłem na niego z pewną sympatią, a on na mnie też. I któregoś dnia, kiedy grałem w tego brydża, a miałem świetne karty na szlemika bez atu, podszedł do mnie i powiedział: „Słuchaj, stary, czy napiłbyś się ze mną wódki?”. Złożyłem karty, powiedziałem: „Przepraszam państwa” i z nim poszedłem. Odpowiedziałem na zew. I założyliśmy inną wspólnotę – on był jej guru. To była wspólnota teatralna, pod wpływem nauk Grotowskiego i Teatru Ósmego Dnia, którego aktorzy przyjeżdżali do nas na warsztaty pokazać, jak się robi teatr otwarty. Czyli kolejna wspólnota, która wypączkowała z tego samego hippisowskiego daru ideowego, tyle że już miała szersze ambicje: społeczne i artystyczne. Ta teatralno-rodzinna wspólnota w pierwotnym składzie przetrwała dwa lata, minęły jeszcze trzy i przyszła Solidarność. ©

▪ Na podstawie wywiadu przeprowadzonego w kwietniu 2020 r. przez Katarzynę Kubisiowską w ramach podkastowego cyklu „Rozmowy o byciu razem”. Opowieści Katarzyny Nosowskiej, Anny Dymnej, Jana Peszka, Adama Wajraka i Wojciecha Manna można znaleźć w „Święcie spotkania” – wydaniu specjalnym „Tygodnika Powszechnego”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 51-52/2020