Korona sprawdza

Bogdan de Barbaro: Kiedy to wszystko minie – a minie tak czy inaczej – będziemy zadawać sobie pytanie: „Jak to było z tobą, kiedy byłeś w sytuacji nadzwyczajnej?”. O odpowiedź możemy zadbać już dzisiaj.

23.03.2020

Czyta się kilka minut

 / ANDRZEJ BANAŚ / POLSKA PRESS / EAST NEWS
/ ANDRZEJ BANAŚ / POLSKA PRESS / EAST NEWS

Michał Okoński: Boję się.

Bogdan de Barbaro: Ale czego?

Np. tego, że spotkam kogoś, kto mnie zarazi, i że zarażę swoich bliskich. Że zachoruję, a służba zdrowia będzie w stanie zapaści i mi nie pomoże. Że zachorują rodzice. Że nie wytrzymam na kwarantannie z sobą samym albo z najbliższymi. Że nie spłacę kredytu. Że politycy zrobią coś takiego, iż przestanę być wolny. Że znany mi świat się zawali.

O jednym pan chyba nie wspomniał.

Boję się śmierci?

Wspólny mianownik widzę właśnie taki: boimy się śmierci. Zagrożone są pierwsze i drugie prawo biologiczne: przetrwania jednostki i przetrwania gatunku. Stąd ten lęk jest głęboki, niezależnie od tego, na ile realistyczny.

Przecież zawsze się tego baliśmy.

Chyba po 1945 r. poczucie zagrożenia nie było już aż tak intensywne. Łatwiej nam było o środki zaradcze. Dziś sytuacja jest szczególna: czujemy się bezradni w konfrontacji z czymś, czemu nadajemy nieomal apokaliptyczną moc. Dlatego myślę, że mówimy nie tylko o strachu przed zarażeniem, ale także o lęku.

Na czym polega różnica?

Strach dotyczy czegoś konkretnego: idę wąską ulicą, nagle nadjeżdża auto, „łapie mnie strach” i uskakuję.

Lęk to stan, w którym trudno zidentyfikować racjonalne przesłanki. Nie bardzo wiem, czego się boję. Niby wiadomo, że chodzi o koronawirusa, ale w gruncie rzeczy on jest tak nieznany, podstępny, wszędobylski i nieujarzmiony, że przy okazji rujnuje pychę człowieka XXI wieku, która mówi: „Jesteśmy panami tego świata”.

To szczególnie ważna okoliczność: dotąd żyliśmy w przeświadczeniu, że ze wszystkim damy sobie radę. Polecieliśmy na Księżyc, internet pozwala nam natychmiast dowiedzieć się wszystkiego (a właściwie: jakoby wszystkiego). Powodów, dla których staliśmy się pyszałkami, było wiele.

Kiedy za parę miesięcy będzie lekarstwo, a za paręnaście szczepionka, nasza pycha być może się odrodzi. Ale na razie takie „małe coś” pokonuje ludzkość. Zdejmuje nam koronę z głowy.

Brzmi to tak, jakby ta historia przydarzyła się po coś.

Nie ośmieliłbym się tak powiedzieć – wokół jest przecież tak wiele cierpienia, tragedii, bólu. Ale mimo wszystko warto nie uchylać pytania, czy potrafimy coś dobrego uczynić z tym dramatem. Jest przecież możliwość przyjęcia do wiadomości przestrogi: „Jak będziesz, człowieku, taki zarozumiały, to zginiesz”. Albo: „Jeśli nie będziesz empatyczny, to zginiesz”. Albo: „Jeśli będziesz przekonany, że wszystko możesz, to wcześniej czy później dopadną cię pytania, których dotąd unikałeś”. Może więc dla niektórych popłynie z tego jakaś cenna nauka? Może zrobimy dzięki koronawirusowi krok ku dojrzałości? Oby.

Powiedział Pan Profesor, że coś małego zdejmuje nam koronę. Ładna metafora, zastanawiam się jednak, na ile źródłem zagrożenia jest dla mnie coś małego i niewidocznego, a na ile drugi człowiek.

A więc chodzi o dwie, pozornie sprzeczne sprawy: na ile Inny jest zagrożeniem i na ile my jesteśmy zagrożeniem dla Innego. Ale proszę zauważyć: pytanie, na ile tzw. Inny jest dla nas zagrożeniem, to jedno z najważniejszych pytań ludzkości. To tutaj tworzy się świat relacji: albo nasycony miłością, albo nienawiścią – a najczęściej pomieszaniem jednego z drugim.

Nie wystarcza mi ta odpowiedź. Tak przecież było zawsze – a teraz czuję, że sytuacja jest nowa.

W średniowieczu, jeszcze zanim myśl oświeceniowa wpędziła nas w zarozumialstwo, gdy waliły pioruny albo ludzie umierali z powodu zarazy, to byli przekonani, że Bóg daje lekcję, jak żyć. Za grzechy sprowadzał suszę, a dzięki modlitwom dawał żyzne plony. Potem, stopniowo rozum zaczął wszystko wyjaśniać. Koronawirus zabrał nam satysfakcję płynącą z przekonania o wszechpotędze rozumu, a wyjaśnienia teologicznej natury też już nie zadowalają. Owszem, pojawił się w Polsce ksiądz, który uważał, że pandemia to kara za grzechy, i twierdził, że to wszystko przez homoseksualistów, ale, chwała Bogu, ta teza nie znalazła uznania w Episkopacie.

Czyli brakuje objaśnienia, które byłoby w stanie nas uspokoić. Co gorsza: nie wiemy, czego się spodziewać.

Ale czy to naprawdę jest sytuacja nowa? Nasze spojrzenie to spojrzenie Europejczyków żyjących od kilku dziesięcioleci w relatywnym spokoju, a może nawet dostatku. Ci, którzy pamiętają II wojnę światową, gdy wróg był namacalny, wyraźny i spersonifikowany, powiedzieliby pewnie, że olbrzymia groza była wtedy.

Dziś też jest olbrzymia.

Ale bywa wyolbrzymiana. Jeśli pan zaczął rozmowę od naszych lęków, to przydałoby się je skalibrować. Tak, by nas nadmiernie nie osłabiały. Bo zaiste: oprócz tych, którzy się nigdy niczego nie boją, ponieważ brak im wyobraźni, są ludzie, których lęk odzwierciedla konkretne dramaty. Myślę np. o tych, którzy umierają w szpitalach, są sami i boją się, bo nie mogą być odwiedzeni. To przecież straszne – być pozbawionym możliwości umierania w obecności bliskich.

No to jak mamy skalibrować lęk?

Ważne, co z lękiem robimy. On może nas nie tylko krzywdzić – bo to stan subiektywnie nieprzyjemny – lecz także prowadzić do konkluzji nieracjonalnych. Np. do wersji: „Olewam, nic mi nie grozi, pójdę zarażać albo dać się zarazić”. Albo do skurczenia się w panice. W ten sposób mój lęk może krzywdzić zarówno mnie, jak i bliźnich, mogę też ulec paraliżowi i – kiedy zabraknie magicznego czy mistycznego wytłumaczenia – pogrążyć się w trwałym cierpieniu.

Ale lęk może też pomóc zrozumieć siebie. Może wymusić refleksję i wesprzeć dotarcie do zachowań racjonalnych.

Czy ktoś, kto się lęka, może w ogóle siebie zrozumieć?

Mogę się przecież bać, a równocześnie się sobie przyglądać. Sprawdzać, czego w gruncie rzeczy się boję i co ten lęk ze mną robi. Chodziłoby o to, żeby z reakcji lękowej przejść do refleksji i namysłu. Czy miałem w życiu takie wydarzenia, które budowały moją wrażliwość – może: nadwrażliwość? – i teraz mają wpływ na to, co się ze mną dzieje? W procesie psychoterapii, kiedy ktoś przychodzi z lękiem, szukamy „przodków” jego lęku. Jak to się stało, że boi się właśnie tego czegoś?

Oczywiście mówię o sytuacji, w której lęk nas przerasta: kiedy już nie widzimy, że ma swoje uzasadnienie. Bo pamiętajmy, że lęk ma swój sens. Jest ważnym sygnałem ostrzegawczym. Dzięki lękowi żyjemy, tak jak żyjemy dzięki bólowi, który informuje, że nasz organizm jest w niebezpieczeństwie. Lęki mogą być nietrafne, uogólnione, mogą prowadzić w ślepe uliczki, ale bywają przydatne.

W przypadku koronawirusa chyba nie bardzo.

Trudno mówić, że to coś dobrego. Ale możemy np. racjonalnie wykorzystać nasz lęk i zachowywać się zgodnie z instrukcją ludzi, którzy się lepiej znają na walce z wirusem: przestrzegać ich wskazań jako najlepszych z możliwych, żebyśmy wszyscy mogli łatwiej przez to przejść.

A koszty emocjonalne? Widzimy już, że czeka nas nie kilka dni życia w stanie nadzwyczajnym, ale kilka tygodni, jeśli nie miesięcy.

Nie kwestionuję tego. Mówię jedynie, że możemy temu nadać wymiar apokaliptyczny i trafić w ślepą uliczkę bezradności, albo możemy wykorzystać mechanizmy przystosowawcze. Stosujemy się wtedy do zaleceń płynących z zewnątrz, a wewnętrznie przyjmujemy postawę: „Co ja na to? Jakie moje zachowanie będzie optymalne? Jaki mam być dla siebie, a jaki dla innych?”. Jeżeli będę od siebie wymagał świadomej refleksji, to dla mnie, dla mojego rozwoju, mogą z tego wynikać dobre rzeczy.


Polecamy: Pandemia koronawirusa: serwis specjalny


Mówię to z niepokojem, bo ktoś może pomyśleć, że cieszę się z koronawirusa. To byłby nonsens. Chcę tylko powiedzieć, że do każdego nieszczęścia da się podchodzić destruktywnie albo w taki sposób, że zostaniemy jak najmniej uszkodzeni. A niekiedy kryzys przygotowuje do rozwoju.

Jaki byłby zatem kodeks dobrych praktyk w przypadku koronawirusa?

Ogólnej odpowiedzi nie ma, zwłaszcza takiej, która nie sprowadza się do banału. Każdy ma inną sytuację: ktoś, kto siedzi w pięć osób na 40 metrach kwadratowych, przeżywa ją inaczej niż ktoś, kto jest zamknięty sam; ktoś, kto nie martwi się o swoje bezpieczeństwo finansowe, inaczej niż ktoś, komu za chwilę może zabraknąć; ktoś, kto jest zatrudniony w szpitalu, a jego etos każe mu ofiarnie pracować, ale boi się, że przyniesie zarazę do domu, inaczej niż ktoś, kto siedzi przy kasie w sklepie.

Skupmy się na tej piątce na 40 metrach.

Do tej pory to jakoś funkcjonowało: rodzice chodzili do pracy, dzieci do szkoły, wracali zmęczeni, coś jedli, coś oglądali, szli spać. Teraz sytuacja zagęszczenia może tworzyć stres tak poważny, że wręcz nie do wytrzymania.

W pierwszych dniach koronawirusa żartowano, że czeka nas baby boom, teraz mówi się raczej, że fala rozwodów.

Można powiedzieć: „Korona sprawdza”. Różne mechanizmy psychologiczne i społeczne pozwalały nie konfrontować się z ukrytymi w naszych rodzinach problemami, pozwalały stosować mechanizmy łagodzące. A teraz jest jak u Szymborskiej: tyle o sobie wiemy, ile nas sprawdzono. Rozmawiałem przez Skype’a z pacjentem, który w ten sposób opisał swoją sytuację: „Dotąd podział był oczywisty, bo ja pracowałem, a do żony należało dbanie o to, żeby w domu było posprzątane. Ale teraz, kiedy oboje jesteśmy w domu, nie mam powodu, żeby prac domowych nie dzielić po połowie. I tego nie wytrzymuję”. Skonfrontował się z genderową niesprawiedliwością. Można powiedzieć: doznał wglądu. Zobaczył, że to nie jest tak, iż czasem pozmywa i będzie się uważał dzięki temu za szlachetnego męża.

Wyzwań jest więcej. Jak być z dziećmi. Jak nie podrzucać im smartfona, żeby samemu siąść do komputera. Jak nie sprzedawać im własnego lęku.

Znamy przecież taką sytuację: jedziemy na urlop, wszystko ma być pięknie, ale w tym „pięknie”, kiedy jesteśmy non stop twarzą w twarz, zaczyna się kryzys. A tu nie o urlopie mówimy, tylko o przymusowym zamknięciu.

W radzeniu sobie z lękiem pomaga ruch?

Z pewnością. Może są tacy czytelnicy, którzy mają bieżnię albo rower stacjonarny? Jogging stał się trudniejszy, ale za mojej młodości o 6.50 w radiu prowadzono gimnastykę poranną. W internecie są lekcje jogi i tańca. Za miastem z pewnością można bezpiecznie wyjść na pole. Albo na dwór.

Szukam porady, jak przetrwać ten czas. Pytam teraz jak klient terapeuty.

Jako terapeuta czuję obligację, żeby szukać odpowiedzi, ale zarazem czuję, że mnie też ubyło pychy spod znaku „wiem”. Z klientami mogę tylko rozmawiać o tym, jak sobie radzą, na ile koronawirus ich jednoczy, a na ile uwyraźnia różnice, czy im przybywa, czy ubywa empatii. Albo skłonności do rywalizacji. Albo odwagi. A przy odwadze możemy też sprawdzić, czy nie staje się ona ryzykanctwem. Zadawałbym raczej pytania. Jak przeżywają obecną sytuację? Jak rozmawiają z bliskimi? Jak dbają o wzajemny szacunek? To w gruncie rzeczy najprostsze, a zarazem najbardziej fundamentalne pytania. Dopiero po usłyszeniu odpowiedzi na nie szukałbym wspólnie odpowiedzi na kolejne: jak się teraz zachować? Ale na podstawie obserwacji z ostatnich dni ośmielam się powiedzieć, że ludzie, wydawałoby się, wrażliwi i zbudowani z różnych kruchych części radzą sobie nad wyraz dzielnie, odnajdując w sobie nieznane dotąd zasoby siły i szlachetności.

Czy można sobie własnego lęku nie uświadamiać? Pogrążać się w działaniach kompulsywnych, popadać w nadaktywność, spędzać cały czas na portalach społecznościowych itd., żeby odsunąć od siebie to, co tak przeraża?

Jest takie powiedzenie: nie ma odważnych, są tylko ludzie bez wyobraźni. Czyli ktoś, kto chce się wydawać odważny, musi mieć w sobie rozmaite mechanizmy zaprzeczeniowe: wypierać lęk, żeby czuć się silnym. Ale druga skrajność to wspomniane już zanurzenie w lęku, czego skutkiem jest zbyt daleko idąca bezradność i osłabienie. Stąd banalna, ale użyteczna reguła złotego środka. Bądź świadomy, czego się boisz, nie generalizuj lęku, ale w kolejce do apteki stój dwa metry za poprzednikiem. Co zresztą nie musi być wyrazem lęku, tylko szacunku dla innych.

To, że o nich dbamy, jest połączone z tym, że dbamy o siebie.

Abp Grzegorz Ryś napisał w liście do wiernych archidiecezji łódzkiej: „wasze zostanie w domu to wyraz troski i rzeczywistej miłości do innych. I do siebie również”.

Dobrze, że są jeszcze tacy biskupi. Niestety, słyszałem też księdza, który mówił, że jak się podaje w czasie komunii Pana Jezusa, to przecież nie podaje się wirusa...

A czy lęk nieuświadomiony grozi przerodzeniem się w furię?

W furię albo w inną formę destrukcji. W kompulsję, w depresję – istnieje cały zestaw mechanizmów obronnych i reakcji służących radzeniu sobie z lękiem. Rzucanie się na kogoś, kto ma skośne oczy i dlatego zostanie zaliczony do kategorii „roznosicieli”.

Pytam w związku z tym, jak rozwija się sytuacja w Polsce. W pierwszym etapie była mobilizacja, zastosowanie się do instrukcji władz, organizowanie akcji samopomocy. Ale samobójstwo zarażonego kieleckiego lekarza, którego dotknęła fala internetowego hejtu w związku z pogłoskami o odwiedzinach salonu samochodowego, może zwiastować nadejście drugiego etapu.

To chyba najbardziej dramatyczna, ale częsta metoda radzenia sobie z lękiem: przerabianie go na agresję. Rozeznanie, co lęk z nami robi, jest niezbędne choćby po to, by nie uderzać nim w innych. Warto zapytać siebie samego: czy chcesz, żeby lęk robił z tobą to, co teraz robi? Czy musi cię prowadzić do agresji albo autoagresji? Nienawiść jest w nas – motywowana lękiem czy nie. Istnieniu Tanatosa nie możemy zapobiec. Chodzi jedynie o to, żeby nami nie rządził.

Wydawałoby się, że jednym ze sposobów na oswajanie lęku jest relacja. Jak o nią dbać w czasie dystansu społecznego i izolacji? Czy oba te stany nie sprzyjają raczej pogłębianiu lęku?

Mam dystans do mediów społecznościowych, muszę jednak zauważyć, że teraz się przydają. Pan i ja rozmawiamy przez Skype’a, bez obawy, że się zarazimy.

Nie poklepie mnie Pan Profesor po ramieniu. Nie uściśnie dłoni.

Ale mogę na pana spojrzeć. A filozofowie dialogu zwracają uwagę na rolę spojrzenia, twarzy, komunikacji pozawerbalnej.

Niektórzy tęsknią właśnie za dotykiem. Za przytuleniem.

Nie chcę powiedzieć, że nie ma z tym problemu. I gdyby do końca naszych dni miało być tak, rana byłaby głęboka. Ale jeśli to potrwa kilka czy kilkanaście tygodni, może zaczniemy dzięki temu doceniać ów dotyk. Na szczęście większość z nas nie żyje w jednoosobowych celach.

Ale są ci inni.

I o nich należy się troszczyć najbardziej. O samotnych. O wdowca, który wychodził dotąd na spacer do parku i rozmawiał tam ze znajomymi – i który nie zrobi tego przez internet, bo nie wie, jak Skype’a uruchomić. Tu jest dramat pełny, zgoda. I dobrze, że akcje społeczne typu „Widzialna ręka” zajmują się szukaniem takich ludzi i udzielaniem im wsparcia. A druga sprawa: jak zadbać o jakość relacji wewnątrz czterech ścian z bliskimi. Żeby nie przerzucać na nich swojej złości czy lęku.

Mówi się czasem o relacjach: tyle miłości, ile wolności. A tu wolność jest ograniczona. Nie wyjdę do pracy, a jeśli mieszkam na blokowisku, trudno mi nawet pójść na spacer.

Do wolności i miłości dodałbym jednak bezpieczeństwo. Relacja to nie jest utwór z dwóch nut. Trzeba wewnątrz niej dbać o bezpieczeństwo, swoje i partnera.

Co otwiera kolejny temat: przemocy domowej w czasach pandemii.

Na płaszczyźnie psychospołecznej to jeden z najbardziej dramatycznych problemów obecnego czasu. Sprawcy przemocy nie są przecież osobami dojrzałymi emocjonalnie, gotowymi na wgląd, który w tej rozmowie postulujemy, i na refleksję nad tym, jak dbać o relację w sytuacji stresu zewnętrznego. Przeciwnie: to ludzie, którzy swoje napięcie rozładowują na osobie słabszej.

Czy coś tu można zrobić?

Niestety, trudno mi sobie wyobrazić sytuację, w której dyżurny policjant dzwoni teraz do kogoś, kto ma założoną niebieską kartę, i pyta, co słychać. Dobrze, że pan o tym wspomniał, bo widać na tym przykładzie, że wirus atakuje na różne sposoby.

Kiedy obserwuję media, widzę, że znajdują przestrzeń na podnoszenie podobnych problemów: że może stają się bardziej empatyczne. Czytałem np. wyznanie-apel dziennikarki „Gazety Wyborczej” Żanety Gotowalskiej. „Nie wyśmiewajcie tych, którzy dziś boją się bardziej od was. Koronawirus winduje emocje osób ze stanami lękowymi” – napisała, także z myślą o sobie.

Skoro poruszył pan sprawę mediów: w magazynach informacyjnych czytamy liczby na pasku: ile osób zmarło na koronawirusa. Ale nie dostajemy informacji o tym, ile osób w tym czasie zmarło z głodu. Ile zostało zabitych przez swoich krewnych. Przecież są to – liczbowo – wielokrotności ofiar koronawirusa. Nasza wyobraźnia jest organizowana bardzo wybiórczo.

Mamy się odciąć od mediów? Zarządzać czasem, który im poświęcamy?

Powinniśmy czuwać nad tym, co nam wkładają do umysłów. Czuwać, by nie miały władzy nad naszą wyobraźnią i rozumem. Żebyśmy się nie poddawali uproszczeniom i żebyśmy pozostawali w stanie zaniepokojonej niewiedzy, świadomi, że rzeczywistość jest bardziej skomplikowana, niż się przed chwilą dowiedzieliśmy. Gdybym miał wpływ na media, to bym je zachęcał, by bardziej dbały o tych, którzy cierpią. By opowiadały o tworzących się sieciach pomocy. By opisywały sytuację kogoś, kto właśnie zrobił coś nadzwyczajnie dobrego. Owszem, wierzę, że dobroć jest zaraźliwa...

Jak mogłoby wyglądać relacyjne BHP w sytuacji ludzi, których praca polega na kontakcie z innymi? Sprzedawców, pracowników komunikacji, a przede wszystkim: służby zdrowia?

Środowisko psychoterapeutów krakowskich, ale jestem pewien, że nie tylko krakowskich, oferuje im możliwość rozmów, pro bono oczywiście. Chodzi o to, by mogli powiedzieć, jak to przeżywają, by nie czuli się zostawieni sami sobie. By czuli, że za linią frontu mają psychologicznych sanitariuszy. Informacje o tym, co z tego typu akcji wynika, pozwalają mówić o skutkach wsparcia dużo głębszych niż banalna rozmowa. Podobną rolę pełni wspomniana „Widzialna ręka”. Przypomina mi się wiersz Gałczyńskiego, choć pochodzący z fatalnego okresu soc- realistycznego uwiedzenia: „Gdy wieje wiatr historii, / ludziom jak pięknym ptakom / rosną skrzydła, natomiast / trzęsą się portki pętakom”. Widzę wokół, jak ludziom rosną skrzydła. I pamiętam, że wspieranie innych też jest sposobem radzenia sobie z lękiem.

À propos pętaków: politycy nie mają w Polsce dobrej opinii, ale w sytuacji zagrożenia możemy się zwracać także do nich. Potrzebujemy silnego państwa, z łatwością oddajemy mu niemałą część swojej wolności.

Można by w języku psychologicznym powiedzieć, że „gdy trwoga, to regresujemy się do pozycji dziecka”. Dziecko potrzebuje ojca, który daje poczucie bezpieczeństwa nawet kosztem wolności. W życiu publicznym to o tyle niebezpieczne, że w sytuacji zagrożenia można się przyzwyczaić do roli zalęknionego dziecka. Nasze poczucie bezpieczeństwa jest zresztą pozorne i ufundowane na pokrętnych obietnicach. Warto się zastanowić, kogo obsadzamy w roli ojca. A zachęta, byśmy w maju szli do urn (wyborczych), prowokuje do czarnego humoru.


Polecamy: "Tygodnik" na kwarantannę - wybór najlepszych tekstów dostępny bezpłatnie


Problem jest, od razu dodam, globalny i występował także przed wirusem. Obietnica, że będziemy wstawać z kolan i nie damy się upokorzyć, działa tak samo w Polsce, jak w USA czy we Włoszech. A analogie do Niemiec lat 30. zeszłego wieku, o których ostatnio dużo czytam, są naprawdę niepokojące.

Medyczny magazyn „Lancet” przedstawił badania na temat losów społeczności dotkniętych kilkanaście lat temu epidemią SARS. Przedłużająca się izolacja, przygnębienie, nuda, wrażenie utraty wolności miały tam wyjątkowo negatywny wpływ: wywoływały złość, depresję, panikę, nawet myśli samobójcze.

Dwa najważniejsze czynniki warunkujące zdrowie, nie tylko psychiczne, to poczucie sprawczości i sieć społeczna. Sytuacja epidemii, kwarantanna uderzają w oba.

Przyjmijmy, że substytutem sieci społecznej będą portale społecznościowe. Ale jak dbać o sprawczość?

Marek Aureliusz powiedział: „Jeśli widzisz, że złe rzeczy dzieją się dookoła, to znajdź dla siebie jakąś dobrą cząstkę działania”. Możliwości jest mnóstwo, począwszy od dbania o higienę klamki i poręczy w bloku: maleńkie rzeczy, które mogą dać poczucie, że istnieję w sposób sensowny. Podziwiam Marka Aureliusza nie tylko za to, że wiedział takie rzeczy, zanim w XX wieku zaczęto przeprowadzać badania nad stresem, poczuciem sprawczości i jakością życia. Ale dodałbym do niego Stanisława Jerzego Leca, który radził: „Bądź altruistą. Szanuj egoizm drugich”. Innymi słowy: dbając o innych, dbam o siebie.

Wszystko to brzmi dobrze w sytuacji względnego komfortu, jaka wciąż jeszcze jest udziałem większości Polaków. Za kilka tygodni, kiedy krzywa zachorowań wzrośnie, stan gospodarki się pogorszy, a nawet zdrowi poczują się już bardzo zmęczeni, będzie trudno mówić Lecem i Markiem Aureliuszem.

Podzielam pana niepokój, ale wiele więcej nie podpowiem. Mówienie, że mamy wszyscy dużo książek nieprzeczytanych, filmów nieobejrzanych, a zwłaszcza rozmów nieodbytych – takich, na które rzekomo nie było dotąd czasu – trąci banałem. Skonstruuję wersję marzeniowo-optymalną: człowiek w ten sposób zatrzymany wyskakuje z wyścigu szczurów i korzystając z bezruchu, zauważa w sobie coś, czego dotąd nie widział. W sobie, w innym, w tym, co ludzkość czy natura stworzyły. Znamy historie więźniów politycznych, którzy czas przymusowego osadzenia wykorzystywali do osobistego rozwoju.

Ale z tego, co się dzieje, może płynąć jeszcze jedna szansa. Gdy zorientujemy się, a co ważniejsze, doświadczymy, jak silne jest sprzężenie między tym, co dobre dla mnie, a tym, co dobre dla innych – wartość solidarności nie będzie tylko hasłem z podręcznika dumy narodowej. A ofiary głodu, wojny, przedawkowania czy przepicia zostaną objęte naszą uważnością i troską nie tylko od święta. A więc wersja maksymalistyczna jest taka: pandemia przewartościuje nasze myślenie o innych, odrzuconych, niezauważanych, obcych.

W sytuacji zagrożenia wydaje mi się to niemożliwe: skupiam się na tym, żeby sam przetrwać.

To jedno jeszcze spróbowałbym podpowiedzieć: kiedy to wszystko minie – a minie z całą pewnością, tak czy inaczej, bo przestanie być sytuacją nadzwyczajną – będziemy zadawać sobie pytanie: „A jak to było z tobą, kiedy byłeś w sytuacji nadzwyczajnej?”. O to, jaka będzie odpowiedź, możemy zadbać już dzisiaj. I chodzi nie tylko o naszą reakcję bezpośrednią, lecz także o lekcję z przedmiotu „Jak żyć”. Żeby to nie była odpowiedź, która nas kompromituje.

Muszę wrócić do kwestii: jak się skutecznie przeciwstawić zagrożeniu, które długo trwa?

Muszę więc przypomnieć początek naszej rozmowy: zagrożeniem jest śmierć. A śmierci się nie przeciwstawimy, możemy ją jedynie opóźnić. To zdanie wypowiadam może mocniej niż inne, ale robię to dlatego, że nawet w tej zmasowanej akcji informacyjnej, płynącej z ekranów, gazet i radia, nie padło proste zdanie: sednem tej sprawy jest lęk przed śmiercią własną i własnego świata. Centralny problem naszego życia został po prostu uwyraźniony.

Proszę zwrócić uwagę: przecież o śmierci mówimy na ogół poprzez metafory albo uniki. W naszej kulturze ludzie nie umierają, tylko odchodzą. Niektórzy twierdzą, że wiedzą dokąd, inni mówią, że nie wiedzą, jeszcze inni mówią, że nigdzie nie odchodzą, ale i tak przecież odchodzą. Nie chcę filozofować, ale tu akurat psychoterapeuta mógłby się spotkać z filozofem. Pytanie brzmi, jak żyć, skoro jesteśmy znikomi, przypadkowi i tymczasowi. Jak dotąd XXI wiek nie zachęcał do rozważań na ten temat, prawda?

Czyli mam znaleźć przestrzeń na poważne myślenie o własnej śmierci?

Mnie jest łatwiej o tym myśleć, bo skończyłem 70 lat, jestem na emeryturze i mogę powiedzieć, że miałem dobre życie. Patrząc na swoje dzieci i wnuki, mam prawo czuć, że życie zostało przekazane. Gdybym był w wieku moich dzieci, miałbym więcej trwogi. Wymądrzam się, bo mam z górki, nie zdobywam już świata. A pan jest w którym miejscu? Zdobywania świata, prawda?

Jestem w miejscu, w którym się nie wie.

Czyli możemy powiedzieć, że w panu ta sytuacja wyostrza myślenie „gdzie jestem i po co jestem?”.

I jak mam wykorzystać ten czas.

Żeby za parę miesięcy mógł pan spojrzeć na dzień 19 marca 2020 r. z poczuciem: w dobrym biegu uczestniczyłem.

To akurat jest proste: 19 marca rozmawiałem z Panem Profesorem. Ale zanim za to podziękuję, zapytam jeszcze: czy w takim czasie wypada być szczęśliwym?

Na pewno lepiej nie być nieszczęśliwym – nieszczęście osłabia nawet w działaniu wobec innych. To zależy, czy szczęście to jest droga, czy stan umysłu, emocja. Kiedy myślę o tych, którzy umierają w szpitalu, w bólu i bez możliwości, że ktoś bliski trzyma ich za rękę, nie potrafię być szczęśliwy. Kiedy myślę, że żyję w świecie, w którym jedni konają z głodu, a inni z przejedzenia – nie potrafię być szczęśliwy. Ale gdy wczoraj byłem na spacerze w pobliskim lesie z półtorarocznym wnukiem, odczuwałem szczęście. ©℗

Prof. BOGDAN DE BARBARO (ur. 1949) jest psychiatrą i psychoterapeutą, wieloletnim pracownikiem naukowym Katedry Psychiatrii Collegium Medicum UJ.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 13/2020