Chłopiec, co broni placu

Klęski KLD i UW nauczyły Tuska, że nie wystarczy mieć rację - potrzebne jest jeszcze poparcie. Gesty pod publiczkę, "odpowiedzialny populizm" - to haracz płacony wizerunkowi dzisiejszej polityki.

03.11.2009

Czyta się kilka minut

Donald Tusk / fot. Paweł Kula / PAP /
Donald Tusk / fot. Paweł Kula / PAP /

Właściwie trudno powiedzieć, kiedy dokładnie Donald Tusk przeistoczył się z człowieka, dla którego polityka jest po trosze zabawą w kogoś, kto ma cel i chce go zrealizować. Być może miało to miejsce po przegranej z Lechem Kaczyńskim w wyborach prezydenckich - wszak nic tak nie hartuje jak porażka. A może gdy odchodził z Unii Wolności, by współtworzyć Platformę Obywatelską - w końcu rzucił wtedy wyzwanie politycznym mentorom. A może wcześniej, gdy w 1997 r., po czterech latach w niebycie, wracał do polityki - z bagażem pożytecznych przemyśleń. Z pewnością ta przemiana nie od razu została dostrzeżona i dla wielu Tusk długo jeszcze był kimś, kto może budzić sympatię, ale nie respekt.

Jak będziemy go postrzegać za kilka miesięcy? Kategoryczne sądy bywają ryzykowne - wszyscy pamiętamy, że pod koniec 2005 r. nawet krytycy Jarosława Kaczyńskiego dostrzegali w nim wybitnego stratega, a dwa lata później nawet życzliwi kpili, że wmanewrował się w wybory, które przegrał. Obecne polityczne przesilenie jeszcze się nie skończyło, Tusk może więc witać rok 2010 jako faworyt wyborów prezydenckich, ale też może jego jedynym noworocznym życzeniem będzie dotrwanie do końca sejmowej kadencji.

Bez alternatywy

Przyszli biografowie obecnego premiera będą pewnie opisywać jego karierę polityczną na dwa sposoby - jako sprytne dostosowywanie się do rzeczywistości lub jako konsekwentne dążenie do celu; otrzepywanie się po kolejnych upadkach i marsz do przodu. W tym drugim przypadku muszą jednak pamiętać, że w tej konsekwencji jest też pewien złowrogi element - któż bowiem z tych, z którymi rozpoczynał kolejne marsze i polityczne przygody, jest dziś przy nim? Gdzie są Maciej Płażyński, Andrzej Olechowski, Paweł Piskorski, Jan Rokita?

Przesunięcia, których Tusk dokonał wśród swoich najbliższych współpracowników po "aferze hazardowej", mają wywołać wrażenie, że zależy mu na pełnym wyjaśnieniu sprawy (a przy okazji odwracają uwagę od zdymisjonowania Mariusza Kamińskiego z funkcji szefa CBA). Jak to się stało, że ludzie tacy jak Sławomir Nowak, Rafał Grupiński czy Grzegorz Schetyna gładko przełknęli ostatnie decyzje, przecież dla nich niekorzystne? Zdają sobie sprawę, że wszyscy "wiszą" na Tusku, a jego klęska będzie ich klęską. Można to nazywać lojalnością, można nazywać grą zespołową wyniesioną z piłkarskiego boiska, można też nazwać brakiem alternatywy. Być może gdyby w partii byli Płażyński, Olechowski czy Rokita, niektórzy działacze PO byliby mniej zdyscyplinowani.

Na boisku

Przez lata sprawiał wrażenie, jakby nie był gotowy do odpowiedzialnych ról. Postrzegany jako młodszy kolega liberałów: Janusza Lewandowskiego, Jacka Merkla, Jana Krzysztofa Bieleckiego (i kto uwierzy, że jest starszy od Macieja Płażyńskiego?), sympatyczny, z charakterystycznym "r", ot: ludzka twarz polityki. Na początku lat 90. postać Donalda Tuska zdecydowanie odróżniała się od marsowych i zatroskanych o państwo Tadeusza Mazowieckiego, Bronisława Geremka, Jan Olszewskiego czy Wiesława Chrzanowskiego, a nawet niewiele starszego Leszka Balcerowicza czy młodszego Jana Rokity. A był przecież liderem Kongresu Liberalno-

-Demokratycznego - partii współrządzącej krajem.

Wrażenie "niedojrzałości" potęgował fakt, że przez długie lata Tusk nie pełnił funkcji w administracji państwowej: nie wszedł do rządu Bieleckiego, który był chrztem bojowym gdańskich liberałów, a w czasach koalicji UW-AWS trzymał się parlamentu. Jak sam mawiał, uchroniło go to od podejmowania trudnych i niepopularnych decyzji. Bielecki z Lewandowskim stali się uosobieniem zła transformacji. On grał w piłkę.

A przecież jego życiorysu sprzed 1989 r. mógłby pozazdrościć niejeden "morowy antykomunista": NZS, współpraca z Bogdanem Borusewiczem, terminowanie u pierwszego rzecznika Solidarności Lecha Bądkowskiego, fizyczna i niebezpieczna praca w spółdzielni "Świetlik". Mimo tych wszystkich doświadczeń widziano w nim chłopca w piłkarskich spodenkach. Trochę lenia.

Było w tym sporo jego winy. Gdy przed laty nazwał polityków "klasą próżniaczą", koledzy z klubu parlamentarnego Unii Wolności tylko się uśmiechali. Jacek Kuroń miał już wcześniej powiedzieć, że posłowie KLD trafiają do sali posiedzeń Sejmu, jak zabłądzą. Nawet teraz dziennikarze złapali Tuska na tym, że zamiast być w parlamencie podczas ważnych głosowań, biega po boisku.

Przeciw elitom

Z czasem towarzystwo KLD się wykruszyło - zwłaszcza po wyborczej klęsce z 1993 r. Część liberałów odeszła do biznesu, inni, jak Jan Krzysztof Bielecki, zaczęli robić międzynarodową karierę w finansach. Tusk nie miał się gdzie podziać. Lata 1993-97 to chyba najtrudniejszy dla niego okres wolnej Polski. Także osobiście. Schronieniem okazały się Gdańsk, Kaszuby i ich historia. Niby był wiceprzewodniczącym Unii Wolności, powstałej po zjednoczeniu KLD z Unią Demokratyczną, ale bez legitymacji poselskiej właściwie się nie liczył. Karty rozdawali inni, dojrzali ojcowie-założyciele III RP, co musiało budzić frustrację i bunt. Jeszcze w wyborach 1997 r. ustąpił miejsca na liście do Sejmu Januszowi Lewandowskiemu, a sam startował do Senatu, który, jeśli nie jest się Kazimierzem Kutzem, jest raczej przechowalnią polityczną.

Niemniej lata 1997-2001 były szansą, z której skorzystał. Zaczął tworzyć własne środowisko, skupiające ludzi mających dość skostniałego, ich zdaniem, ustroju Unii Wolności. Jeśli w UW było napięcie na linii prospołeczny Mazowiecki-liberalny Balcerowicz, Tusk sytuował się oczywiście po stronie Balcerowicza, choć kilka lat wcześniej sprzeciwiał się, by ten ekonomista kierował partią. Konflikt, który rozsadził Unię Wolności, przedstawiano jako ideowy i polityczny, ale w większym stopniu był konfliktem pokoleniowym i wyrazem frustracji liberałów.

W 2000 r. Tusk rzucił rękawicę Bronisławowi Geremkowi. Kiedy przegrał w wyborach na przewodniczącego, odszedł z partii, zabierając ze sobą spore grono działaczy. Nową formację chciał tworzyć w oparciu o 18-procentowy elektorat Andrzeja Olechowskiego - mimo że niewiele wcześniej mówił, iż głosowanie na tego polityka byłoby dla niego zaprzeczeniem własnego życiorysu.

Z dzisiejszej perspektywy widać, że twórcy PO potrafili lepiej odczytać znaki czasu - krytyk powiedziałby: dostosowali swoje poglądy do społecznych nastrojów. Społeczeństwo po dekadzie reform chciało czegoś nowego - i to nowe (chociaż, jak się później okazało, wcale nie takie nowe) zbliżało się wielkimi krokami.

Uderzając w elity III RP, Tusk potwierdzał wizerunek politycznego nieokrzesańca, który nie patrzy na politykę w wymiarach racji stanu. A była to już polityczna recydywa, bo w 1990 r. liberałowie poparli Lecha Wałęsę przeciw Tadeuszowi Mazowieckiemu, zaś w 1995 r. nie chcieli poprzeć kandydatury Kuronia. Dużo musiało wody w Wiśle upłynąć, zanim Tusk przeprosił się ze środowiskiem nazywanym przez złośliwych salonem krakowsko-warszawskim.

Już jako premier, Tusk na jeden raz został redaktorem naczelnym "Faktu". Krytykowano go za tabloidyzację polityki, ale był w tym pewien zamysł: klęski KLD i UW nauczyły go, że nie wystarczy mieć rację - trzeba jeszcze mieć poparcie. Gesty pod publiczkę, "odpowiedzialny populizm" - to haracz płacony dzisiejszym realiom politycznym.

Zderzaki

Platformę tworzył wraz z Andrzejem Olechowskim i Maciejem Płażyńskim. Razem przypominali politycznych kondotierów, zdolnych swoją prezencją i gładkimi słowami zwołać zaciąg na najbliższe wybory, ale niezdolnych do budowy trwałych struktur partyjnych. Tusk, tak jak wcześniej nie imał się pracy na państwowym stanowisku, tak i teraz nie budował partii od podstaw - partyjna robota to w gruncie rzeczy żmudna i trudna sprawa.

Wziął się za to Paweł Piskorski, człowiek o wielu talentach, który z początku uosabiać miał to, co w PO najlepsze: dynamizm, ale który w kilku sprawach okazał się chyba nazbyt dynamiczny. Gdy media zaczęły się rozpisywać o jego sposobie rządzenia Warszawą, tudzież pytać o jego majątek, liczne talenta zniknęły, przynajmniej w oczach Tuska. Lider PO pozbył się Piskorskiego i jego ludzi: ostali się tylko ci, którzy zadeklarowali lojalność. To wtedy pojawiły się pierwsze głosy, że Platforma przestaje być platformą, a staje się raczej piramidą, na szczycie której jest miejsce tylko dla jednej osoby.

Szczęśliwie dla Tuska miejsce Piskorskiego zajął równie sprawny organizator, Grzegorz Schetyna. Olechowski i Płażyński nie mieli szczęścia do takich pomocników, ich "dwory" w partii były mniejsze i mniej scementowane. Gdy i oni usuwali się - byli odsuwani? - w cień, u boku Tuska coraz jaśniej świecił Jan Rokita, który znalazł się w PO niemal w ostatniej chwili. Polityk z Krakowa miał swoje środowisko, miał też charyzmę i popularność wyniesioną z posiedzeń komisji śledczej ds. afery Rywina. Pozwalał Tuskowi wpisać się w nowe czasy lepiej niż relatywista Olechowski.

Patrząc na dzisiejszą pozycję Jana Rokity, nie sposób nie dojść do wniosku, że Tusk do perfekcji doprowadził Wałęsowską "teorię zderzaków". Zużytych polityków usuwa się, tak jak wymienia się zderzaki po kolizji. "Afera hazardowa" była kolizją i aby jechać dalej, trzeba było niektóre elementy wymienić. Jeśli dziś w Platformie spekuluje się, że Tusk mógłby wystawić Komorowskiego jako kandydata na prezydenta, to chyba właśnie dlatego, że premier chciałby uniknąć kolizji, która, jak pokazują ostatnie sondaże, nie jest taka niemożliwa.

Z pewnością jednego polityczni konkurenci muszą mu zazdrościć: ­że przy dość pragmatycznym podejściu do ludzi udaje mu się zachować wizerunek człowieka łagodnego, który po ciężkim tygodniu umyka do rodziny na Wybrzeże.

IV RP, czyli tam i z powrotem

Kto pisząc biografię Tuska będzie chciał pokazać, że ten polityk instrumentalnie traktuje także idee, wymieni choćby obecność KLD na wczesnym etapie istnienia Porozumienia Centrum Jarosława Kaczyńskiego, którego poglądy zawsze były na antypodach liberalizmu, popieranie Lecha Wałęsy - za co rząd Bieleckiego miałby być nagrodą, i wreszcie przygodę z IV RP. Wszystko to, wraz z zasiadaniem we władzach jednej partii z Mazowieckim i Geremkiem, tworzy niezły koktajl.

Oczywiście to nie ludzie PO wynieśli na sztandary hasło IV RP (choć rzucił je człowiek, który miał z Platformą swój romans, czyli Paweł Śpiewak). IV RP stała się zawołaniem Prawa i Sprawiedliwości, nawołującego do przebudowy państwa poprzez wymianę elit, ale PO szybko zorientowała się w propagandowej mocy tego przesłania i zaraz je podjęła - choć na zdrowy rozum było ono wymierzone także w nią.

Wcześniejsze mówienie o "klasie próżniaczej" pasowało tu jak ulał, Jan Rokita dodał swoje "ciągnięcie za cugle", i tak oto PO i PiS szły po władzę ręka w rękę od roku 2003 do 2005. Tusk, który dekadę wcześniej był przeciwnym konkordatowi antyklerykałem, objawił się teraz jako "katolik po przejściach".

Pozostanie socjologiczną zagadką, jak liderom obu partii, będących w centrum politycznych zawirowań od początku III RP, udało się przekonać społeczeństwo, że "idzie nowe", niemniej trzeba przyznać, że potrafili oni zareagować na społeczne emocje. To, że z czasem za sprawą Jarosława Kaczyńskiego wyniosły one Andrzeja Leppera i Romana Giertycha, to już inna sprawa. Polacy się radykalizowali i Donald Tusk chciał im zaoferować "odpowiedzialny populizm".

Rozwód z IV RP wzięto jesienią 2005 r., gdy Platforma, i osobiście Tusk, została upokorzona przez PiS w wyborach prezydenckich i parlamentarnych. Lider PO zaczął długą drogę powrotną do III RP - u jej końca, na konwencji programowej partii w 2007 r., nazwał IV RP już tylko "epizodem".

Jest tajemnicą obecnego premiera, czy naprawdę wierzył w to, że będzie współpracował z Jarosławem Kaczyńskim i Antonim Macierewiczem, czy tylko wykorzystał kilkuletnią burzę na polskiej scenie politycznej, by wyśrubować sondaże swojego ugrupowania. Odpowiedź zależeć będzie od sympatii biografów, choć nawet ci przychylni będą mieli wybór między naiwnością a cynizmem. Z pewnością maska IV RP pozwoliła Tuskowi zrzucić z siebie całe brzemię skojarzeń, jakie ciążyły na liberałach od początku transformacji. Jeśli to było celem, i tym razem można pogratulować skuteczności.

Największą cenę zapłacił Jan Rokita, pasowany już na premiera z ramienia PO i będący drugą twarzą partii. Jego poglądy stały się kłopotliwe, a środowisko, przyzwyczajone do kawiarnianego stylu uprawiania polityki - bezradne wobec machiny Schetyny. W Krakowie na postać numer jeden wyniesiono Jarosława Gowina, który zrozumiał, że w PO może być tylko jeden przywódca i że nie będzie nim Rokita.

Sam na placu

To chyba właśnie przygoda z nieskonsumowaną koalicją PO-PiS ukształtowała Tuska takiego, jakim znamy go dziś - jeszcze nie męża stanu, ale już na pewno nie chłopca w spodenkach. Z pewnością jako polityk stał się bardziej drapieżny. Pierwszy zresztą zwrócił na to uwagę Jarosław Kaczyński, na swój sposób, co prawda, bo dostrzegając u lidera PO wilcze oczy...

W kampanii przed wyborami parlamentarnymi 2007 r. Tusk sprawiał wrażenie polityka twardego, zdecydowanego i odpowiedzialnego, a zarazem na tle wojowniczych min przywódców PiS dalej prezentował się jak przystępny "normals". Pokazał to w czasie pamiętnej telewizyjnej debaty z Jarosławem Kaczyńskim. Zgadzając się z liderem PO czy nie - nie sposób nie doceniać pracy, jaką nad sobą wykonał. Było też coś urokliwego w Tusku oczekującym w pałacu prezydenckim na spotkanie z rozczarowanym wynikami wyborów Lechem Kaczyńskim - jego skromność budziła sympatię na tle pompatyczności miejsca.

Tusk zmienił się też, bo zmieniło się jego otoczenie. W pobliżu nie było już właściwie nikogo "starszego". Czy sam do tego doprowadził, czy zadbali o to jego współpracownicy, czy po prostu życie polityczne tak się ułożyło, w pewnym momencie okazało się, że Tusk znalazł się sam na placu boju, czyli na czele partii z ogromną popularnością i poważnym przeciwnikiem. Wcześniej był "jednym z", teraz stał się jedynym liderem PO. Żeby przetrwać, musiał nauczyć się sobie radzić. Pokonując PiS, wziął na siebie ciężar rządzenia państwem, choć III RP zna przypadki, że liderzy zwycięskich ugrupowań wypychają na stanowisko premiera innych - tak robili Aleksander Kwaśniewski, Marian Krzaklewski i Jarosław Kaczyński, każdy z innym rezultatem. Szczere wyznanie Tuska sprzed kilku miesięcy, że rządzenie to okropne zajęcie, chyba nie jest takie nieprawdziwe.

Trudno powiedzieć, czy gdyby cała polityczna droga Tuska była tylko zlepkiem przypadków, utrzymałby się on na stanowisku premiera tak długo i z takim poparciem. W ostatnich latach przeszedł wszak poważną szkołę polityki i byłoby niesprawiedliwością twierdzenie, że nic z niej nie wyniósł. To prawda, że sfera public relations wciąż zajmuje w jego działaniach sporo miejsca, ale ten zarzut dotyczy bodaj wszystkich europejskich premierów.

Oczywiście Tusk zadanie ma o tyle łatwiejsze, że przejął rządy z olbrzymim kredytem zaufania - po dwóch latach władzy PiS, LPR i Samoobrony, które sam nazwał "szaloną wycieczką". Jak długo PiS jest drugą co do wielkości siłą polityczną kraju, bycie anty-

-PiS-em jest sposobem na utrzymanie zaufania - dotyczy to zarówno polityki wewnętrznej, jak zagranicznej. Dlatego premier wciąż powtarza, że Polski nie stać na kolejne rządy tej formacji.

"Afera hazardowa" i "stoczniowa" wypadły niemal dokładnie na półmetku kadencji Sejmu, a więc i zapewne rządu. Opozycja już widziała je jako początek końca tej ekipy i jej lidera. Tusk jednak błyskawicznie wymienił ludzi w rządzie i wygląda na to, że Platforma odzyskała sterowność.

Nie zmienia to faktu, że okres fas­cynacji Tuskiem jako "jednym z nas", ale który przy okazji zebrał się i pokonał PiS, Polacy mają już za sobą. Bycie "anty-Kaczyńskim" dwa lata po przejęciu władzy to za mało nawet dla komentatorów przychylnych rządowi. Prawdą jest też, że to nie Tusk odpowiada za kryzys światowy, a niektóre sukcesy rządu, jak choćby niedawne wywalczenie mniejszych opłat za emisję CO2, nie są medialnie chwytliwe.

Jednocześnie zapowiedź zdecydowanych rozwiązań w sprawie hazardu, ale także radykalna wypowiedź na temat pedofilii (że pedofil to "kreatura", a nie człowiek) - sprawiają wrażenie reakcji ad hoc, widać w nich też ciągle kompleks PiS: Tusk tak się boi utraty poparcia na rzecz tej partii, że za każdym razem stara się zawczasu przelicytować ofertę "partii szeryfów". W niedawnym wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" bronił się przed zarzutem "polityki sondażowej": "W ciągu tych dwóch lat zamówiliśmy raptem jedno badanie, z którego wynikało, że powinniśmy zrobić i tak coś innego, niż zrobiliśmy. To nie my zamawiamy sondaże, tylko media. Rozumiem, że opozycji trudno zaakceptować, że rząd podejmuje decyzje, które generalnie ludzie akceptują".

Po nauczce z IV RP przekonywał Polaków, że jego rząd nie zamierza już dręczyć ich kolejnymi wizjami nowej Polski, ale po prostu będzie wykonywał przyzwoitą robotę - bo rzetelność i normalność, nawet jeśli to brzmi banalnie, to dwie rzeczy, których kraj potrzebuje. Trudno się z tym nie zgodzić, tylko że jeśli ostatnie zawirowania osłabią rząd Tuska, osłabią też wiarę Polaków, że ta normalność w Polsce jest możliwa - i będzie to najtragiczniejsze dokonanie Tuska w jego karierze politycznej. Choćby z tego względu należałoby mu życzyć powodzenia - zresztą, jak każdemu innemu premierowi, któremu powierzamy nasze podatki.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Publicysta, dziennikarz, historyk, ekspert w tematyce wschodniej, redaktor naczelny „Nowej Europy Wschodniej”. Wieloletni dziennikarz „Tygodnika”. Autor i współautor książek: „Przed Bogiem” (2005), „Białoruś - kartofle i dżinsy” (2007), „Ograbiony naród ‒… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 45/2009