Druga wojna emerytalna

PO nie wyklucza korekty własnej reformy, PiS chce rewolucji, ruch Kukiza – wielkiej rewolucji. W tej sprawie przed wyborami czeka nas propagandowa kakofonia. Co to oznacza dla przyszłych świadczeniobiorców?

14.06.2015

Czyta się kilka minut

 / il. Lech Mazurczyk
/ il. Lech Mazurczyk

Na poziomie emocji konkurują od dawna „głodowe świadczenia” i „praca aż do śmierci”. O ile pierwsza z gróźb, służąca jako argument za podwyższeniem wieku emerytalnego, ma w sobie wiele z prawdy – istotnie: większość z nas ZUS-owskie świadczenia otrzyma znacznie niższe niż wcześniejsze pobory – o tyle groźba druga, miotana regularnie przez przeciwników reformy, nie ma z rzeczywistością nic wspólnego.

Co z tego, skoro to właśnie drugie hasło lepiej trafia do wyobraźni. Krótko po tym, gdy w marcu 2012 r. ubrana w kamizelkę z napisem „67” posłanka Solidarnej Polski Beata Kempa grzmiała o „pracy do śmierci” w Sejmie („Trzeba Boga nie mieć w sercu, żeby urządzać milionom Polek obozy pracy” – mówiła do premiera Tuska), CBOS ogłosił wyniki sondażu. Niemal 80 proc. respondentów powiedziało rządowej korekcie „nie”, zaś przeciwko podniesieniu wieku emerytalnego do 67. roku życia dla kobiet (wcześniej cezurą był 60. rok) opowiedziało się aż 86 proc. badanych.
Przez kolejne dwa lata wprowadzania nowych zasad hasło „pracy aż do śmierci” niosło się echem po sejmowych korytarzach, by miesiąc temu stać się tematem wyborczym. „Panie prezydencie, ludzie, ci zwykli ludzie, z którymi ja rozmawiam, których spotykam tysiące w całej Polsce, mówią do mnie, że oni nie chcą pracować aż do śmierci” – mówił w telewizyjnej debacie Andrzej Duda.

Jeśli okres tuż przed – i zaraz po – wprowadzeniu rządowej zmiany uznać za pierwszą polityczną wojnę emerytalną, kampania prezydencka zapoczątkowała drugą. Jej decydująca potyczka odbędzie się podczas kampanii parlamentarnej. „Praca do śmierci” powróci pewnie nie raz.

Problemy z matematyką
– Żadna to nowość – zauważa dr Piotr Szukalski, ekonomista z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Łódzkiego. – Powiedzenie „praca do śmierci” powstało pod koniec XIX w. M.in. we Francji wprowadzano wtedy wiek przechodzenia na emeryturę dla funkcjonariuszy publicznych, a ludzie mówili: „Cóż nam po emeryturach przyznawanych martwym”. O ile jednak w ówczesnej Francji żyło się przeciętnie nie więcej niż 50 lat, dzisiaj jest zupełnie inaczej.

W Polsce XXI w. średni okres trwania życia kobiety przekroczył już 80 lat, zaś mężczyzny 73 lata – przy 66 jeszcze kilkanaście lat temu. Mimo tych przemian, podniesienie wieku ustawowego przejścia na zawodowy spoczynek może budzić lęki. Bo czy prosta arytmetyka nie wskazuje, że przeciętny mężczyzna pożyje na emeryturze jedynie 6 lat?
Bynajmniej. Demografowie, ale też urzędnicy szacujący oczekiwany okres wypłacania świadczeń emerytom, biorą pod uwagę inny – bardziej adekwatny do rzeczywistości – wskaźnik, o czym straszący „śmiercią w pracy” politycy pewnie nawet nie wiedzą. Ten wskaźnik to oczekiwany czas dalszego życia osoby, która już osiągnęła określony wiek. Czym różni się od statystyki pokazującej, ile średnio żyjemy? Ta druga zmienna jest myląca: bierze przecież pod uwagę zgony noworodków, ludzi młodych czy tych w średnim wieku – a więc osób, którym nie było dane skorzystać z systemu emerytalnego.

Ile zatem – według najnowszych danych GUS – pożyją dzisiejsi 67-latka i 67-latek? Przeciętnie niemal 17 lat (w tym ponad 13 w przypadku mężczyzny) – czyli do 84. roku życia.

– Dzisiaj 70-latków jakby nie zauważamy, a w każdym razie nie kwalifikujemy ich jako seniorów – mówi dr Szukalski. – Ewidentnym novum dla mnie jako demografa jest masowe pojawianie się w Polsce osiemdziesięciokilku-, dziewięćdziesięciokilkulatków, a nawet dynamiczny przyrost stulatków. Mamy coraz więcej ludzi, którzy pobierają emeryturę dłużej niż wynosił okres ich aktywności zawodowej. 110-letni Hiszpan, podawany jako rekordzista w tej mierze, który pobierał emeryturę przez pół wieku, przestaje już być sensacją.

I choć w Europie istnieją różne modele przechodzenia na emeryturę – bardziej sztywne, wyznaczające wiek emerytalny jako jedyne kryterium prawa do świadczenia; ruchome, zakładające stopniowy, nawet coroczny wzrost tego wieku; elastyczne, łączące wiek emerytalny z kryterium długości płacenia składek – jedno nie podlega dyskusji: jeśli chcemy dostawać emeryturę wystarczającą do pokrycia choćby podstawowych potrzeb, musimy pracować dłużej niż robiliśmy to dekady temu.

Niespodzianki i prezenty
Zwłaszcza że dzisiaj nasze ZUS-owskie świadczenia są zupełnie inaczej naliczane niż kiedyś: ich wysokość to wynik prostego ilorazu uzbieranego kapitału dzielonego przez dalsze oczekiwane trwanie życia. W odróżnieniu od systemu „starego”, w którym mniej zależało od nas – choćby dlatego, że zakładał tzw. kwotę bazową, niezależną od naszych zarobków i wysokości odprowadzanych składek.

Według dr Joanny Ruteckiej, specjalistki od systemów emerytalnych ze Szkoły Głównej Handlowej, obecny system jest nie tylko bardziej racjonalny z demograficznego punktu widzenia, ale też bardziej sprawiedliwy. – Sprawdza nie tylko, ile wpłaciliśmy, ale też szacuje, na jaki okres życia rozłoży się wypłacany nam kapitał – precyzuje ekonomistka.

Przypomnijmy: wprowadzony w 2012 r. przez koalicję rządzącą nowy system wypłacania emerytur ZUS-owskich dotyczy osób urodzonych po 1949 r. Nowy wiek emerytalny jest wprowadzany stopniowo od 1 stycznia 2013 r., a pułap 67 lat zostanie osiągnięty w 2020 r. dla mężczyzn i w 2040 dla kobiet.

Na czym zasadza się krytyka tego systemu, poza samym faktem obowiązku pracy do 67. roku życia? Chodzi o brak elastyczności nowych zasad, czy – jak mówią inni – brak możliwości dokonania wyboru, kiedy chcemy zacząć korzystać ze zbieranego przez siebie kapitału.

Według PiS „Polacy w 1998 r. zostali oszukani wizją wysokich emerytur kapitałowych, a w 2012 r. wydłużono im wiek emerytalny do 67. roku życia, co jest rażąco krzywdzące zwłaszcza wobec kobiet” – czytamy w programie partii. W tym samym dokumencie (wydanym w 2014 r.) PiS zapowiadało: „Przywrócimy prawo przejścia na emeryturę kobietom od 60. roku życia (przy 20-letnim stażu ubezpieczeniowym), a mężczyznom od 65. roku (przy 25-letnim stażu)”.

Jest i inna propozycja: zakłada zachowanie „nowego” wieku emerytalnego, przy jednoczesnym uzupełnieniu go o dodatkowe kryterium – tzw. lat składkowych. Jeśli ktoś zaczął pracować na etacie w wieku 18 lat – powiadają zwolennicy tej koncepcji – dlaczego traktować go tak samo jak wchodzącego na rynek pracy w wieku lat 28?

Propozycja od lat propagowana choćby przez SLD przeszła ciekawą drogę: nie tak dawno trafiła… na biurko Bronisława Komorowskiego. To był jeden z dokonanych w ostatniej niemal chwili ruchów va banque tracącego w sondażach polityka przed II turą wyborów. Ale po wyborczej porażce Kancelaria Prezydenta poinformowała, że projekt zostanie wycofany. Teraz przejął go koalicyjny PSL – chce go forsować w parlamencie.

Zeszły tydzień przyniósł kolejne niespodzianki. Jak podał „Dziennik Gazeta Prawna”, partia Jarosława Kaczyńskiego szykuje emerytalną rewolucję. PiS chce odejść od kryterium zgromadzonego kapitału i przewidywanej dalszej długości życia świadczeniobiorcy – najważniejszy ma być okres pracy przyszłego emeryta. Partia Kaczyńskiego chce też znacznie podnieść emeryturę minimalną (jak podaje „DGP”, o co najmniej 60 proc.). Inaczej mówiąc: wysokość emerytur w mniejszym stopniu niż dziś zależałaby od nas – w większym od państwa, które musiałoby znaleźć na to środki.
Propozycje ruchu Kukiza? Zlikwidować ZUS i wprowadzić emerytury obywatelskie. Świadczenia miałaby wypłacać Polakom pomoc społeczna.

Co na to wszystko PO? Magdalena Kochan, zastępczyni przewodniczącego parlamentarnej Komisji Polityki Społecznej i Rodziny, mówi „Tygodnikowi”, że Platforma „zrobiła swoje” – wprowadziła niepopularne, choć konieczne zmiany, i będzie się ich trzymać. Ale zaraz dodaje, że być może partia „przyjrzy się” zmianom proponowanym najpierw przez prezydenta, później przez PSL.

I ten scenariusz wydaje się prawdopodobny: wykrwawiająca się powoli partia rządząca będzie potrzebowała „ucieczek do przodu”. Emerytalny „prezent” świetnie się do tego nada.

Co to wszystko oznacza dla przyszłych świadczeniobiorców?

800 złotych mniej, budżet w ruinie
Na początku przyjmijmy, że zmiany będą dotyczyć „jedynie” ponownego obniżenia wieku emerytalnego, albo dodania do obecnego wieku kryterium składkowego – bez dokonywania rewolucji w systemie obliczania świadczeń. Innymi słowy: że nadal będziemy dostawać to, co uzbieramy w stosunku do oczekiwanego dalszego trwania życia.

Przyjrzyjmy się fikcyjnej postaci – 23-letniej osobie, która dziś zaczyna pracę na etacie.

– Wcześniej zwykle się albo nie pracuje, a jeśli już, to na podstawie umowy nieoskładkowanej – mówi dr Joanna Rutecka, którą „Tygodnik” poprosił o dokonanie symulacji. I zastrzega na wstępie: – To tylko szacunki, oparte na ogólnych założeniach.

Jakich? Nasza 23-latka (może to być zresztą równie dobrze dzisiejsza 40-latka, która w wieku 23 lat zaczęła pracę) będzie zarabiała w ciągu zawodowego życia średnią krajową (teraz ok. 4 tys. zł brutto). Jej przyszłe świadczenia obliczymy w trzech wariantach: jeśli na emeryturę odejdzie w wieku 60 lat (zgodnie z propozycją PiS, by obniżyć wiek emerytalny), w wieku lat 63 (wedle projektu PSL, a więc po 40 latach płacenia składek), i wieku lat 67.

„Stopa zastąpienia” to kluczowe pojęcie przydatne do tej symulacji. Co oznacza? Pokazuje, jaka będzie procentowa relacja naszej emerytury do ostatniej płacy. I tak w przypadku zakończenia pracy przez 23-latkę w wieku 60 lat, stopa ta wedle wyliczeń badaczki SGH wyniesie 35 proc. – a zatem kobieta dostanie 1400 zł brutto. Jeśli na emeryturę odejdzie w wieku 63 lat, wspomniana stopa wzrośnie do 42 proc., a świadczenie – do 1700 zł. Jeśli dociągnie do emerytury na obecnych zasadach, pracując w sumie 44 lata – dorobi się stopy zastąpienia na poziomie 55 proc. i świadczenia ok. 2200 zł brutto.

Skąd aż 800 zł wyrwy (będzie ona, rzecz jasna, jeszcze większa w przypadku więcej zarabiających, choć mniejsza w przypadku mających mniejszy niż przeciętny dochód) między wariantem pierwszym a trzecim, skoro mowa jedynie o różnicy 7 lat?

– Przy obliczaniu emerytury bierzemy pod uwagę nie tylko długość płacenia składek, ale też oczekiwaną długość przebywania na emeryturze – przypomina dr Rutecka. – Innymi słowy, przechodząc na emeryturę w wieku 60 zamiast 67 lat, tracimy jakby podwójnie, czyli 14 lat. Dzieje się tak, bo ubywa nam siedem lat płacenia składek, a jednocześnie dochodzi kilka lat życia na emeryturze.

Co z propozycjami PiS i ruchu Kukiza?

– W przypadku obu pomysłów warto zwrócić uwagę, że już teraz w systemie emerytalnym wydatki znacznie przekraczają wpływy (różnica ok. 50 mld) – zauważa dr Rutecka. – I nie jest to wyłącznie konsekwencją przekazania części składki do otwartych funduszy emerytalnych. Duża część tego deficytu jest pozostałością „starego” systemu: wynika z wysokości świadczeń wypłacanych według starej formuły i licznych przywilejów emerytalnych.

Ekonomistka SGH dodaje, że powrót do „starego” systemu, a więc zapewnienie wyższych emerytur i umożliwienie pobierania ich przez dłuższy okres, to zapowiedź ruiny stabilności systemu emerytalnego.

– Odchodzimy od formuły „wpłacałeś 500 zł miesięcznie przez 40 lat i na emeryturze będziesz dostawał 1000 zł miesięcznie przez 20 lat”, na rzecz innej: „wpłacałeś 500 zł przez 30 lat i będziesz dostawał 1000 zł przez kolejne 30 lat” – mówi dr Rutecka. – Już na pierwszy rzut oka widać, że to plan zaburzony finansowo, nawet jeśli zwiększymy poziom uczestnictwa w systemie powszechnym. Uszczelnienie systemu i likwidacja przywilejów emerytalnych może co najwyżej pokryć deficyt, który w systemie już występuje. Pomysł znacznego podwyższenia emerytury minimalnej jeszcze ten niedobór pogłębi.

Pomysł na „emeryturę obywatelską”? Dr Rutecka zauważa, że nie bierze on pod uwagę praw nabytych, a więc uprawnień, które w systemie już powstały: – Te zobowiązania trzeba w przyszłości spłacić i będą to musiały zrobić kolejne pokolenia. A to może oznaczać wyższe podatki.

Opowiem panu bajkę
„Wysokość Państwa przyszłej emerytury zależy od zgromadzonych na koncie środków, które co roku są waloryzowane. Warto pamiętać o tej zależności, gdy będą Państwo dokonywać wyborów zawodowych i życiowych” – takie m.in. zdanie znalazło się w specjalnym liście, jaki ZUS wysyła od początku czerwca do wszystkich urodzonych po 31 grudnia 1948 r. Polaków posiadających konta w tej instytucji. Poza tą ogólną formułką w liście znajdują się informacje o stanie naszego emerytalnego kapitału.

– W jakimś sensie mogę być dumny, bo w 2008 r. współtworzyłem na zlecenie ZUS-u raport „To idzie starość” – mówi dr Szukalski. – Jedną z naszych rekomendacji było to, żeby ZUS wysyłał do ludzi podobne informacje. Po co? By ludzie na podstawie rzetelnej wiedzy mogli zadać sobie pytanie: „Czy stać mnie dzisiaj na przejście na emeryturę?”.

Dlaczego list od ZUS-u stał się wydarzeniem? Być może dlatego, że – jak zauważa dr Szukalski – godziwych świadczeń nadal jesteśmy skłonni oczekiwać od państwa, a nie od siebie. To zresztą paradoks: nie ufamy ZUS-owi (takie zaufanie deklaruje tylko nieco ponad 30 proc. Polaków), a jednocześnie nie bierzemy spraw w swoje ręce. Trzech na czterech Polaków nie oszczędza dodatkowo z myślą o emeryturze. Dlaczego tak jest? Pierwszy powód to oczywiście relatywnie mała zasobność portfeli. Ale według dr. Szukalskiego nie jest to przyczyna jedyna.

– O świadczeniach myśli się u nas w najlepszym razie na 15 lat przed oczekiwanym momentem przejścia na emeryturę – uważa naukowiec UŁ. – Istnieją społeczeństwa przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. My jesteśmy nadal w pierwszej grupie. Bardziej niż to, co będzie za 30 lat, rozpala nas rok 2010 albo Okrągły Stół.

Dobry przykład tego „milczenia o przyszłości” to, według naukowca, świat pracodawców.

– Opowiem panu bajkę – mówi dr Szukalski. – Francuzi kilka lat temu wprowadzili wymóg, uwaga!, zarządzania wiekiem pracowników, jeśli firma liczy co najmniej 50 osób. Na to zarządzanie składa się kilka elementów: doradztwo finansowe, profilaktyka zdrowotna, dopasowywanie stanowiska pracy do wieku.

Dlaczego według dr. Szukalskiego to bajka? Bo w realiach polskich stałe konsultacje pracodawcy z pracownikiem w sprawie przyszłości tego drugiego to pieśń przyszłości.

Teraźniejszość to czekająca nas licytacja, która partia „zapewni wyższe emerytury”. Ta licytacja nikomu nie wyjdzie na zdrowie – choć może też mieć paradoksalnie, pozytywny efekt: tracąc zaufanie do stabilności zmienianego jak rękawiczki systemu emerytalnego, zaczniemy poważniej myśleć o swojej przyszłości. Na własną rękę. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2015