Doskonałe piekło

Chcieliśmy o tym piekielnym mordzie szybko zapomnieć, opisując go jako wybuch niekontrolowanej energii etnicznej. Jean Hatzfeld i Lukas Bärfuss w swych książkach przypominają, że ludobójstwa w Rwandzie nie byłoby bez naszego udziału.

15.06.2010

Czyta się kilka minut

Z pozoru podstawowym nieszczęściem Rwandy była jej wieloetniczność. Kraj ten od niepamiętnych czasów zamieszkują trzy plemiona: Twa, trudniący się myślistwem, Hutu, których głównym zajęciem jest rolnictwo, oraz Tutsi - lud pasterzy. Ci ostatni co najmniej od XVI stulecia sprawowali władzę. W 1885 r. w Rwandzie zainstalował się kolonialny porządek; kraj ten znalazł się najpierw w niemieckiej strefie wpływów, a następnie został zajęty przez Belgów. Kolonizatorzy sprawowali jednak swoje rządy pośrednio, przy udziale tzw. "bami", czyli miejscowych władców, nieodmiennie rekrutujących się z Tutsi. Władza bezustannie podsycała konflikty między plemionami dla wzmocnienia swojej imperialnej hegemonii, co doprowadziło do wybuchu wojny domowej, w wyniku której w latach 60. Hutu przejęli władzę. Akty ludobójstwa zmusiły Tutsi do szukania schronienia za granicą, głównie w Ugandzie i w Kongu. Tam rwandyjscy wychodźcy zrzeszali się w zbrojnych organizacjach, takich jak Rwandyjski Front Patriotyczny, i raz za razem podejmowali próby powrotu do ojczyzny, co kończyło się zamieszkami i wojnami domowymi.

Gdy w połowie 1993 roku kraje afrykańskie wymusiły na prezydencie Rwandy dopuszczenie do władzy przedstawicieli obu plemion, powstał plan masowej eksterminacji Tutsi. Ludności Hutu rozdawano broń, a chłopów - rekrutowanych do bojówek zwanych interahamwe - uczono posługiwania się maczetą. Pretekstem do rozpoczęcia rzezi była katastrofa lotnicza, w której zginął prezydent Habyarimana. Tutsi natychmiast oskarżeni zostali o zamach (sprawa do dziś pozostaje niewyjaśniona, wielu uważa nawet, że była to prowokacja Hutu). Już godzinę po katastrofie Gwardia Prezydencka zaczęła mordować ludzi, których nazwiska znalazły się na przygotowanych wcześniej listach. Równocześnie Tutsi z Rwandyjskiego Frontu Patriotycznego rozpoczęli akcję odwetową, opanowując z wolna cały kraj. Rozpoczął się exodus ludności Hutu, która szukała azylu w ościennych krajach. Uchodźcy, których liczbę szacuje się na półtora miliona, trafiali do obozów, gdzie byli dziesiątkowani przez głód i choroby.

Eksterminacja

"Sezon maczet" rozpoczął się 6 kwietnia 1994 roku i trwał sto dni. W tym krótkim czasie, głównie przy użyciu maczet i pałek, zamordowano ponad osiemset tysięcy osób, co stanowiło dziesięć procent populacji. Zachodni komentatorzy skłonni byli postrzegać to ludobójstwo w kategoriach "walk etnicznych" czy "konfliktów plemiennych". Eksplozja bezprzykładnego okrucieństwa kojarzona bywała na ogół z barbarzyństwem, z atawistyczną agresją, która dochodzi do głosu, gdy puszczają kulturowe hamulce. Taka perspektywa pozwalała im nie wdawać się w refleksje o historycznych uwarunkowaniach i społeczno-politycznych determinacjach, zwalniała ich też z refleksji etycznej. Afryka wpasowała się szybko w kartografię wyobrażoną, jako miejsce ujawniania się zwierzęcej natury człowieka. Slavoj Žižek zauważył, że konflikty w krajach Trzeciego Świata jesteśmy skłonni traktować jako swego rodzaju "naturalne katastrofy", jako "wybuchy quasi-przyrodniczych gwałtownych namiętności" lub jako "konflikty mające podstawy w fanatycznej identyfikacji z etnicznymi korzeniami".

Jean Hatzfeld w swej "Strategii antylop", podobnie jak słoweński filozof, sprzeciwia się tego rodzaju upraszczającej procedurze. Owszem, powiada, ludobójstwo było aktem szaleńczym, ale zarazem pieczołowicie przygotowanym. W Rwandzie nie doszło po prostu do irracjonalnego wybuchu przednowoczesnego barbarzyństwa. Masakra odznaczała się beznamiętną synchronizacją działań, właściwą instrumentalnej racjonalności, ślepej i niemej w kwestiach moralnych. Obywateli naznaczonych jako Tutsi gromadzono w jednej z "bezpiecznych stref" - w szpitalu, w kościele lub na stadionie - i tam poddawano masowej eksterminacji. Właśnie o eksterminacji, czyli o Zagładzie, pisze Hatzfeld, budując analogię do Holokaustu.

Zastępcza ofiara

Planowe ludobójstwo, czyli eliminowanie ze społeczeństwa "obcych rasowo elementów", prowadziło przez etapy stygmatyzacji, koncentracji i likwidacji. Mieliśmy do czynienia z systematyczną praktyką, którą Zygmunt Bauman w "Nowoczesności i Zagładzie" przyrównał do pracy ogrodnika. Nic dziwnego, że Hutu, wspominając czas rzezi, mówią często o przykrym obowiązku; wszak co rano, w wyznaczonych godzinach, na bagnach lub w lesie, z maczetą w dłoni, pracowali ciężko nad wykarczowaniem chwastów i wcieleniem w życie wizji idealnego społeczeństwa.

Paradoksalnie, eksplozja orgiastycznej przemocy budzi mniej niepokoju niż zorganizowany masowy mord. Ten ostatni każe zastanowić się nad mechanizmami społecznego wytwarzania "ślepoty moralnej", nad "banalnością zła", o której Hannah Arendt pisała, iż generuje ją ideologia rasy połączona z biurokratyczną racjonalnością. Jak możliwa jest tak daleko posunięta neutralizacja odruchów moralnych? Jakim sposobem konkretnego człowieka przemienia się w paradygmatycznego Innego, w abstrakcyjną figurę wroga? Czy rzeczywiście, jak pisze Bauman, naturalna ksenofobia staje się rasizmem za sprawą działań projektanckich (ogrodniczych), nakierowanych na stworzenie sztucznego ładu poprzez usunięcie niepasujących do niego elementów? Czy działa tutaj biurokratyczna skłonność do tracenia z oczu celów i skupiania się na środkach? A może Hutu i Tutsi to grupy wzajem dla siebie "pryzmatyczne", czyli skupiające nienawiść na zasadzie "zastępczej ofiary", podczas gdy agresja powinna być skierowana przeciwko kolonizatorom?

Hatzfeld stawia tezę, że Afryka nie mieści się w modelu zachodniej nowoczesności, napędzanej chorobliwą potrzebą zmiany. Ale równocześnie chciałaby stanąć do wyścigu i przeobrazić się w kopię Północy, stąd świadomość cywilizacyjnego zapóźnienia, poczucie odrzucenia przez świat, niewłaściwe reakcje i "wirus samozniszczenia", prowadzący do chorobliwych, ludobójczych wynaturzeń. Jeden z bohaterów "Strategii antylop" powiada: "Biali mówią, że Afrykanie nie są zdolni zaplanować czegoś na większą skalę, dochować tajemnicy, pracować w zorganizowany sposób. Ale w dziewięćdziesiątym czwartym Hutu zdołali tego dokonać, i to bez problemu. Doskonale zaplanowali masakrę". Tutaj ujawnia się najbardziej niepokojący wątek tej książki, bardzo subtelnie poprowadzony przez Hatzfelda, który dowodzi, że u źródeł afrykańskiej kultury systematycznej przemocy leży praktyka kolonizatorów.

Rola intelektualistów

Na przykład barbarzyński zwyczaj obcinania dłoni środkowa Afryka zawdzięcza racjonalizatorskiemu pomysłowi Leopolda II. Każdy żołnierz musiał udowodnić, że nie marnuje nabojów, według zasady "jeden pocisk - jedna dłoń". Aby podwyższyć statystyki, kolonizatorzy obcinali członki żywym ludziom. Praktyka ta, oderwana od macierzystego kontekstu, funkcjonuje do dziś na terenie byłego imperium kauczukowego belgijskiego króla. Rwandyjczycy okazali się pojętnymi uczniami. Jeszcze w roku 1959, podczas wojny domowej, jak powiada jeden z rozmówców Hatzfelda, Hutu nie wyobrażali sobie, że mogą eksterminować Tutsi: "to intelektualiści dodali im odwagi, zaszczepiając myśl o ludobójstwie i uwalniając od wahań".

Czy potomkowie kolonizatorów mają poczucie winy? Wydaje się, że potrzeba wynagrodzenia dawnych krzywd motywuje liczne organizacje charytatywne. Jednak w obliczu nagiej przemocy Zachód cofa się przed interwencją i chętnie mówi o plemiennych konfliktach, z którymi nie ma nic wspólnego. Hatzfeld zapytuje retorycznie: "Jak rzezie mogły trwać całe siedem tygodni, na tak otwartej przestrzeni, (...) a żadna armia nie wystrzeliła ani jednego pocisku, by to wszystko przerwać?".

Pytanie wydaje się tym bardziej zawstydzające, że w drugim dniu ludobójstwa w Rwandzie pojawiły się pojazdy ONZ - ale tylko po to, aby ewakuować wszystkich Europejczyków! Belgia jako pierwsza wycofała swoich żołnierzy, siły UNAMIR-u też były bezradne, gdyż nie miały mandatu na działania wojenne. Międzynarodowa opinia publiczna jednogłośnie potępiła mord i wezwała do natychmiastowego zaprzestania "okrutnych działań". Ten eufemizm został użyty celowo, słowo "ludobójstwo" pociąga za sobą bowiem prawne zobowiązanie do działania w celu schwytania i ukarania sprawców. Interwencję zbrojną ostatecznie podjęła Francja, ale jej rola w konflikcie pozostaje kontrowersyjna. Dość powiedzieć, że rwandyjska komisja śledcza oskarża Francję o szkolenie i zaopatrywanie w broń bojówek Hutu, a nawet o bezpośredni udział w aktach przemocy.

Ale istnieje też innego rodzaju odpowiedzialność, wykraczająca poza doraźne zaangażowanie w bieżące konflikty. Społeczno-polityczny chaos, panujący w wielu krajach Afryki, jest pośrednim efektem kolonizatorskich praktyk Zachodu.

Efekt odwrócenia

"Rozdrapywanie Afryki" (scramble of Africa), które miało miejsce z końcem XIX wieku, zakończyło się rozdzieleniem stref wpływu między europejskie mocarstwa i ustanowieniem destrukcyjnego porządku. Jak pisze Jan Sowa w książce "Ciesz się, późny wnuku! Kolonializm, globalizacja i demokracja radykalna", "władza białych w Afryce bezwzględnie burzyła stary porządek, reorganizując życie autochtonów i ich gospodarkę tak, aby odpowiadały one potrzebom metropolii, nie budowała jednak nowego". Nie powstał zatem, jak w Indiach, instytucjonalny szkielet nowoczesnego państwa. Deregulacja rolnictwa i jego reorientacja na eksport do krajów europejskich owocuje dzisiaj, po dekolonizacji, zapaścią ekonomiczną i klęską głodu. Wzmocnienie pionowej zależności stanowi hamulec dla demokratyzacji, stąd niedorozwój elit politycznych, nieistnienie klasy średniej, brak społeczeństwa obywatelskiego. Co więcej, przez ostatnie półwiecze kolonializm zmienił się w neokolonializm gospodarczy, trwale uzależniający kraje Trzeciego Świata od możnych protektorów.

W jaki zatem sposób Europa i Zachód powinny postępować? Czy akcje humanitarne odnoszą spodziewany skutek? Takie pytanie stawia w swojej znakomitej powieści Lukas Bärfuss. Akcja "Stu dni" toczy się na rwandyjskich wzgórzach, gdzie ponad dwieście organizacji pomocowych prześciga się w dobroczynności. Główny bohater to młody idealista, który "wierzy w dobro i pragnie pomagać w postępie ludzkości". Jednak zamiast walki z nędzą, na miejscu czeka go szereg biurokratycznych obowiązków. Z bojownika o lepsze jutro David Hohl (co niektórzy tłumaczyli jako "hollow", czyli pusty) zmienia się w "pierdzistołka", w administratora, cieszącego się niezasłużonymi przywilejami (służbowy samochód, willa, służący). W istocie nikomu nie jest w stanie pomóc, nawet głodującej służącej, gdyż zmuszony jest respektować przyjęte normy postępowania, oparte na dystansie względem autochtonów. Ostatecznie, kiedy dochodzi do rasowych czystek, zdaje sobie sprawę, że starania Dyrekcji, dla której pracuje, przyniosły przeciwny względem zamierzonego skutek, co socjologia określa jako "efekt odwrócenia".

Szwajcaria Afryki

"W końcu to my nauczyliśmy ich zarządzania - zauważa cierpko Hohl - pokazaliśmy im, jak zabierać się do działania na taką skalę, bo przecież nie ma większego znaczenia, czy chodzi o transport cegieł, czy ludzkich zwłok". Niepokojące odkrycie "symbiozy między naszą cnotą a ich zbrodnią" nakazuje podważyć fundamenty zachodniej cywilizacji. "Istne piekło", jakie rozpętało się podczas "sezonu maczet", jest pochodną cywilizacyjnych praktyk, gdyż "w doskonałym piekle panuje doskonały porządek". Nie bez kozery Rwanda zasłużyła na miano "Szwajcarii Afryki". We właściwym Rwandyjczykom umiłowaniu porządku pracownicy Dyrekcji rozpoznali samych siebie i ze zdwojonym zapałem wpajali im zasady racjonalnego porządkowania rzeczywistości. Tymczasem "zło niczego nie kocha bardziej niż nienagannego wykonywania zarządzeń. Gdyby nie trzymali się naszych zaleceń, nie mogliby wymordować ośmiuset tysięcy w ciągu stu dni".

Zmiażdżony poczuciem winy bohater powieści Bärfussa postanawia zostać w ogarniętej chaosem stolicy. Ostatecznie od zawsze tęsknił za "metafizycznym lękiem" i chciał "posmakować pierwotności". Poza tym pragnie uratować ukochaną, Agathe, swój mroczny przedmiot pożądania. W uczuciach, jakie do niej żywi, namiętność walczy ze wstydem, a strach łączy się z perwersyjnym zafascynowaniem przemocą. Agathe, będąc jego kochanką, wymyka mu się równocześnie w szeregu gwałtownych metamorfoz. Z pogardliwej, dumnej Afrykanki, która spokojnie znosi upokorzenia podczas kontroli lotniskowej w Brukseli, przeobraża się w beztroską studentkę, potem odgrywa rolę anielskiej pielęgniarki z lazaretu, by wreszcie stać się radykalną działaczką polityczną i przybrać postać "ograniczonej, podstępnej, sadystycznej rasistki", której wybuchy nienawiści niezwykle podniecają żądnego egzotyki kochanka. Jej osobowość wydaje się być złożona z dwóch nieprzystawalnych części, z których jedna jest europejska i racjonalna, druga zaś żywiołowa i egzotyczna. Podobnie jak wszyscy Rwandyjczycy, mówi ona po francusku, w tym "języku rozsądku", obowiązującym w godzinach pracy biur. Wraz z nastaniem mroku górę bierze jednak miejscowe narzecze, "mowa nienawiści i przerażenia". Tym dwóm językom odpowiadają dwie prawdy, jedna oficjalna, na pokaz, druga - niepojęta dla białych Kulturträgerów.

Bärfuss bezlitośnie jątrzy europejskie sumienie. Jest, podobnie jak Hatzfeld, zdecydowanym przeciwnikiem naturalizacji konfliktu w kategoriach "plemiennych waśni". Hutu i Tutsi bowiem, od zawsze sobie niechętni, zostali zantagonizowani dopiero przez kolonizatorów, którzy nie rozumieli, czy mają do czynienia z plemionami, z kastami czy z grupami etnicznymi. Dawniej społeczności te przenikały się swobodnie, zachowując przy tym swoją tożsamość, opartą tyleż na więzach krwi, co na etosie zawodowym (myśliwi, rolnicy, pasterze). Biali zarządcy usztywnili te giętkie kategorie, wprowadzając dowody osobiste, a wraz z nimi - prostą klasyfikację etniczną. Jak pisze Bärfuss, sieć wzajemnych zależności o dość dużych okach, umożliwiających przepływ jednostek i grup, została przez kolonizatorów zamieniona w nieprzenikliwą ścianę. Po dekolonizacji bezduszny technokratyzm kazał europejskim instytucjom wspierać rasistowskie rządy Hutu, w przekonaniu, że od sprawiedliwości ważniejsze jest utrzymanie pokoju. Ta polityka stała się katalizatorem przemocy i dała impuls do czystek.

Hatzfeld nie formułuje wprost tego rodzaju oskarżeń. Opisuje losy ocalonych, ich samotne cierpienie, zmagania z traumatycznymi wspomnieniami. Próbuje wreszcie zdać sprawę z upływu czasu, który oddala wstrząsające przeżycia, ale nie uśmierza nienawiści ani lęku. "Strategia antylop" to bowiem w dużej mierze opowieść o trudnym, a może nawet niemożliwym pojednaniu. Liczbę Hutu, którzy aktywnie uczestniczyli w masakrze, szacuje się na milion. Część z nich została osadzona w więzieniach, zwolniono ich jednak po siedmiu latach. Zadecydowały względy praktyczne; ci, którzy palili żywcem noworodki, okazali się potrzebni, gdyż "pojednanie sprzyja zasiewaniu pól".

Świadek

Zawieszono wszelkie normy sprawiedliwości ("sprawiedliwość oznacza stosowanie prawa, a prawo powaliłoby ten kraj na ziemię") i zabójcy powrócili do swoich rodzinnych miejscowości. Od tej pory sąsiadują z rodzinami ofiar, pomagają im w pracach polowych, dzielą z nimi barowy stolik i ławkę w kościele. Aby zrozumieć potworność tej koegzystencji, wyobraźmy sobie alternatywną rzeczywistość, w której nazistowscy oprawcy, osądzeni, skazani i zwolnieni z więzień, powracają do rodzinnych miejscowości, wciąż zamieszkanych przez żydowską społeczność.

Oficjalna polityka pojednania została narzucona przez europejskie mocarstwa, które "importują przebaczenie do Rwandy i zawijają je w plik dolarów". Organizuje się spotkania w Miejscach Pamięci, podczas których obie strony dopełniają przewidzianych ceremoniałów, nie mając sobie nic do powiedzenia. Obowiązuje też tabu, wzmocnione prawnymi restrykcjami, zabraniające wspominać rzezi gdzie indziej niż przed sądem. Tutsi muszą zdusić w sobie nienawiść. "Mogłabym patrzeć, jak rozstrzeliwują ich publicznie, jednego po drugim - mówi jedna z ocalonych. - Machali maczetami do utraty tchu, w biały dzień. Wybaczyć im to nieludzkie".

Francuski pisarz zdaje sobie sprawę z "paradoksu świadka", który z taką mocą sformułował Primo Levi: "my, którzyśmy przeżyli, nie jesteśmy prawdziwymi świadkami" (podobnie mówi o tym jedna z niedoszłych ofiar: "ocalonemu brakuje czegoś ważnego, by mógł zdać sprawę z czasów ludobójstwa, o śmierci możemy mówić tylko w sposób pośredni"). Ale rolą świadka może być też mówienie o wciąż żywym zagrożeniu. Jak twierdził Zygmunt Bauman, "w istocie nie zniknął żaden ze społecznych warunków, które umożliwiły Zagładę". Przekonanie to podzielają mieszkańcy Nyamaty, między innymi Jeanette Ayinkamiye, która mówi: "Nie wierzę ludziom, którzy mówią, że po raz ostatni zetknęliśmy się z takim okrucieństwem. Jeśli doszło do ludobójstwa, może dojść do kolejnego, w dowolnej chwili w przyszłości, gdziekolwiek. W Rwandzie czy gdzie indziej".

Jean Hatzfeld "Strategia antylop", Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2009

Lukas Bärfuss "Sto dni", Korporacja Ha!art, Kraków 2010

Na naszej stronie internetowej przypominamy esej Olgi Stanisławskiej, "Nikt nie schodził na pole", opublikowany na łamach "TP" w lipcu 2004 r. a inspirowany książkami Jeana Hatzfelda.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyk literacki, redaktor Magazynu Literackiego „Książki w Tygodniku”, prozaik, eseista, poeta.

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2010