Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
6 kwietnia 1994 r. Wieczorem szykowałem się do podróży do Afryki. Nazajutrz wybierałem się do Johannesburga, gdzie miałem przyglądać się ostatecznemu upadkowi apartheidu, ustroju rasowej segregacji i dyskryminacji. Umierał już czwarty rok, odkąd białe władze – uznawszy, że stare porządki się przeżyły – wypuściły z więzienia Nelsona Mandelę i podjęły targi w sprawie podziału władzy z czarnoskórą większością.
W końcu wyznaczono datę „pogrzebu”: termin pierwszych wolnych wyborów. Głos ubezwłasnowolnionych dotąd czarnoskórych miał się liczyć tak samo jak białych, potomków osadników z Europy, którzy uciekli do Afryki przed prześladowaniami i biedą, ale skazali na nie z kolei tubylców, Afrykanów.
Pożegnaniu z apartheidem towarzyszyły uliczna wojna, skrytobójcze mordy, paraliżujący strach przed nieodgadnioną przyszłością, w której wszystko miało być nowe i nigdy wcześniej nieznane. Panowało jednak przekonanie, że bez względu na to, jak zakończą się wybory – triumfem umiaru i rozumu czy wojną – będą jednym z najważniejszych wydarzeń roku 1994 w świecie.
Lot do Afryki
Pakowałem plecak, gdy zadzwonił redaktor dyżurny z mojej ówczesnej gazety. Powiedział, że przed chwilą światowe agencje przekazały jako pilną króciutką depeszę, iż w stolicy Rwandy, Kigali, rozbił się samolot z dwoma prezydentami na pokładzie, rwandyjskim i burundyjskim. I że w mieście słychać strzelaninę. Zapytał, czy to ważna wiadomość.
Kończyła się środa, w piątek miałem być w Johannesburgu. Powiedziałem, że odezwę się z Afryki i zajmę tą rwandyjską historią, jeśli okaże się, że będzie miała ciąg dalszy.
W tych dwóch bliźniaczych krajach, Rwandzie i Burundi, od lat dochodziło do wojen i pogromów między ludami Tutsi i Hutu. Hutu stanowili trzy czwarte ludności w jednym i drugim kraju. W Rwandzie, tuż przed ogłoszeniem niepodległości, chłopi Hutu dokonali krwawej rewolucji i obalili rządy garstki Tutsich, wojowników i pasterzy. W odpowiedzi Tutsi, stanowiący taką samą nieliczną, lecz rządzącą garstkę w Burundi, przystąpili do pogromów Hutu, aby przemocą i strachem utrzymać ich w poddaństwie. W Burundi co rusz dochodziło do powstań, brutalnych pacyfikacji, mordów.
W Rwandzie, gdzie rządziła większość Hutu, a mniejszości Tutsi pozostawało w milczeniu i bez skargi znosić krzywdy i upokorzenia, panował więzienny spokój. Dopiero w 1990 r. wygnańcy Tutsi w sąsiedniej Ugandzie skrzyknęli się w partyzantkę i wszczęli wojnę również w Rwandzie. Krwawe porachunki Tutsich i Hutu doskonale układały się w afrykański stereotyp: jądra ciemności, kontynentu podzielonego sztucznymi granicami, wyniszczanego nieustannymi wojnami narodowościowymi, religijnymi czy sąsiedzkimi, skazanego na klęskę, tyranię i barbarzyństwo.
Czekając na grozę
W Johannesburgu, pochłonięty bez reszty gwałtownością tamtejszych wydarzeń, zapomniałem o Rwandzie.
Długo zresztą nie było wiadomo, co tak naprawdę się w niej dzieje. Niewielu było tam dziennikarzy, bo prawie wszyscy zjechali do Republiki Południowej Afryki, żeby być naocznymi świadkami historii pisanej z największej litery.
Okazało się jednak, że walki w Rwandzie przybrały postać masakr, trwały dłużej niż zwykle i wszystko wskazywało, że ginęły w nich tysiące ludzi. Redakcje gazet dały swoim dziennikarzom wolny wybór: sami mieliśmy zdecydować, czy zostajemy w RPA, czy wyruszamy do Rwandy.
Prawie wszyscy postanowiliśmy zostać w RPA. Nie z powodu niepewności czy obaw przed rwandyjską wyprawą, lecz z przekonania, że właśnie w RPA rozgrywać się będą sprawy ważniejsze, i że jeśli w ostatniej chwili obrońcy starych porządków i apartheidu zerwą wybory, tu właśnie dojdzie do prawdziwej apokalipsy: wojny czarnych z białymi, która przyćmi wszystkie inne.
Cud i zbrodnia
Jednak w RPA zdarzył się cud. Gdy zdawało się, że nic już nie uratuje jej przed katastrofą, zwaśnieni przywódcy, którzy dotąd podżegali do wojny lub bezradnie przyglądali się, jak ona nabrzmiewa, nagle oprzytomnieli. Otrząsnęli się z letargu. W jeden dzień pokończyli wszystkie bitwy, dobili wszystkich targów, postanowili zaufać nieprzyjaciołom, pozawierali zawieszenia broni i pokojowe układy.
Wybory się odbyły, a po nich Nelson Mandela – niedawny więzień, odsiadujący dożywocie za walkę z apartheidem – został pierwszym czarnoskórym prezydentem RPA. W pierwszym orędziu zapowiedział nastanie czasu prawdy i pojednania. Wezwał rodaków, aby tego, co było, nie wymazywali z pamięci, lecz aby znaleźli w sobie siłę i w imię wspólnej przyszłości wybaczyli krzywdy, tak jak on wybaczył swoim prześladowcom. Obywatele RPA mieli się stać Ludem Tęczy: wielobarwnym, bogatym rozmaitością, żyjącym w zgodzie. W zgodzie z innymi oraz z samym sobą.
W tym czasie w Rwandzie dokonywane przez Hutu pogromy Tutsich przybrały rozmiar ludobójstwa – jednego z ostatnich, w jakie obfitowało XX stulecie (bo w 1995 r. doszło do rzezi w bośniackiej Srebrenicy). W zaledwie sto dni zamordowano milion ludzi. Dziesięć tysięcy dziennie, prawie tysiąc co godzinę. Zabijano nie strzałami z karabinów, na odległość, lecz maczetami, pałkami, motykami, siekierami, nożami, mając ofiarę na wyciągnięcie ramienia.
Masakrą Tutsich dowodziło rządowe wojsko i bojówki Interahamwe („Ci, którzy działają zgodnie”), natomiast tak naprawdę w rzeziach uczestniczyli prawie wszyscy Hutu, mężczyźni, kobiety i dzieci, młodzi i starzy. Philip Gourevitch – autor najlepszej chyba (obok książek Jeana Hatzfelda) reporterskiej książki o rwandyjskim ludobójstwie – napisał, że „wszyscy Hutu zostali wezwani, by wymordować wszystkich Tutsich”.
Wcześniej Rwanda była jednym z najgęściej zaludnionych krajów świata. Ludzie gnieździli się tu na spłachetkach ziemi, ściśnięci. Mordowani znali więc swoich zabójców: sąsiadów, kolegów z pracy, ze szkolnej ławki. W ciągu stu dni zginęło trzy czwarte wszystkich rwandyjskich Tutsich, a tym, którzy ocaleli, pisane było życie w upodleniu. Ocalili życie, ale odebrano im godność. Pragnienie życia sprawiało, że popełniali czyny odzierające z człowieczeństwa.
A kiedy koszmar się skończył, im też kazano wybaczyć prześladowcom. Ludobójcze mordy przerwali partyzanci Tutsi, którzy nadciągnęli z obozowisk w Ugandzie, zajęli Kigali i zdobyli władzę. Rządowe wojsko, odurzone krwawą orgią, nie próbowało stawić im czoła.
Koniec końca historii
Cud z RPA miał być ostatecznym dowodem, że nastał czas końca historii, a po globalnej zimnej wojnie na świecie zapanują porządki jej zwycięzców: demokracja, wolny rynek, prawa człowieka.
Dawne „zastępcze” wojny, wywoływane przez Zachód i Wschód na Południu, były teraz wygaszane. Namibia, Angola, Mozambik, Etiopia, Afganistan, Kambodża. Podpisywano jeden po drugim układy pokojowe, strzelały korki od szampana, Niemcy zachodnie jednoczyły się ze wschodnimi, a Jemen północny z południowym. Wrogowie mieli odtąd być przyjaciółmi lub przynajmniej dobrymi sąsiadami.
Mandela i de Klerk, ostatni biały prezydent RPA, otrzymali Pokojową Nagrodę Nobla. Podobnie symboliczne znaczenie miał Pokojowy Nobel dla Palestyńczyka Jasera Arafata i przywódców Izraela Icchaka Rabina i Szimona Peresa. Pokojowy upadek apartheidu i korona dla Mandeli też miały znamionować nowe lepsze czasy i nowy lepszy świat.
Jeśli kwiecień 1994 r. w RPA miał być końcem historii, to sto kwietniowych, majowych i czerwcowych dni w Rwandzie zwiastowało koniec końca historii. Zachód, który po zwycięskiej zimnej wojnie gasił na świecie konflikty, zaprowadzał pokój (na swoich i miłych sobie warunkach) i demokrację, nie zrobił nic, by uratować Rwandę. Stacjonującym w niej wojskom ONZ zabroniono mieszać się w wewnętrzne sprawy Rwandyjczyków. Gdy zaczęły się pogromy, żołnierze w błękitnych hełmach wywozili z Rwandy cudzoziemców, ale nie wolno im było udzielić pomocy tubylcom. Przedstawicielka USA Madeleine Albright stawała na głowie, by w potępiających rezolucjach nie znalazło się słowo „ludobójstwo”, które zobowiązywałoby Stany do interwencji zbrojnej.
Amerykanie mieli chwilowo dość naprawiania świata. Po wojnie w Zatoce Perskiej z lat 1990-91 – podczas której międzynarodowa koalicja pod wodzą USA wyzwoliła Kuwejt spod irackiej okupacji – wylądowali w Somalii, by ocalić jej ludność od wojny domowej i śmierci głodowej. W Mogadiszu szybko ugrzęźli jednak w tamtejszym konflikcie. Jesienią 1993, a więc pół roku przed ludobójczymi rzeziami w Rwandzie, próba zatrzymania jednego z lokalnych watażków zamieniła się w uliczną bitwę – Amerykanie stracili w niej 18 żołnierzy, prawie stu zostało rannych; po drugiej stronie zginęło tysiąc Somalijczyków.
Prezydent Bill Clinton postanowił wtedy wycofać wojska z Somalii i nie posyłać ich więcej do Afryki. Francuzi, traktujący Afrykę (zwłaszcza frankofońską) jako swoją wyłączną strefę wpływów, owszem, posłali wojska i Legię Cudzoziemską do Rwandy. Jednak nie po to, aby powstrzymać ludobójców z zaprzyjaźnionego rządu Hutu, lecz żeby im pomóc w ucieczce z kraju przed partyzantami Tutsi, przed karą i zemstą.
Wyrzut sumienia
Wyrzuty sumienia z powodu rwandyjskiej bierności sprawiły, że Zachód pozwalał potem nowym władzom Rwandy na wszystko i nie śmiał ich za nic krytykować. Tymczasem nowy gospodarz w Kigali – niedawny partyzancki komendant Paul Kagame – zaprowadził w kraju koszarowe porządki. Wszystko miało być na rozkaz, a wydawać rozkazy mógł tylko on. Nie pozwalał na żadną opozycję, żaden sprzeciw.
Kagame zakazał pod karą więzienia używania słów Hutu i Tutsi – i w ogóle odwoływania się do narodowościowych różnic. „Wszyscy w Rwandzie jesteśmy Rwandyjczykami” – ogłosił, a jego poddani, ze strachu przed tyranem, nie ośmielali się nawet myśleć o zemście. Zwolennicy Kagamego twierdzą, że jedynie dyktatura mogła ocalić Rwandę przed niekończącymi się wojnami i pogromami, że to dzięki niej kraj żyje już ćwierć wieku w pokoju, a gospodarka się rozwija. Przeciwnicy uważają, że Kagame może i tak rzeczywiście myślał, ale kiedyś, na przełomie wieków, natomiast dzisiaj jedynie usprawiedliwia w ten sposób swoją tyranię, która trwa już trzecią dekadę.
Innych, którzy rządzą tak jak Kagame, Zachód potępia jako satrapów, karze ostracyzmem i sankcjami. Kagamego zaś wynosi się pod niebiosa jako władcę surowego, lecz oświeconego, może nieprzestrzegającego demokracji, ale za to skutecznego zarządcę, dbającego o gospodarkę i porządek. Nie spotkał się z potępieniem nawet wtedy, gdy kazał swojemu wojsku najechać na sąsiednie Kongo, gdzie za miedzą ukryli się ludobójcy Hutu.
Zbrojne zajazdy Kagamego na Kongo przerodziły się w największą i najkrwawszą, grabieżczą wojnę współczesnej Afryki. Od kul, chorób i głodu na przełomie wieków zginęło lub umarło ok. 5 mln ludzi. W kongijskiej wojnie uczestniczyło pół tuzina afrykańskich państw z bliższego i dalszego sąsiedztwa. Pamięć o tym, co w Rwandzie zdarzyło się przed ćwierćwieczem, sprawia jednak, że nikt nie śmiał nazwać Kagamego wojennym podżegaczem, zarzucić mu zbrodnię.
Tęczowe mercedesy
RPA nie stała się wzorem dla Afryki. Jako prezydent Mandela panował tylko pięć lat. Po nim nastali Thabo Mbeki (1999–2008), Jacob Zuma (2009-18) i Cyril Ramaphosa. Ten ostatni głową państwa jest od roku i sposobi się właśnie do majowych wyborów, w których poprowadzi rządzący Afrykański Kongres Narodowy. Wygra je, bo czarnoskórzy w RPA wciąż wierzą, że władza należy się Kongresowi za lata walki z apartheidem. Ale z każdym rokiem sprawowania władzy Kongres coraz bardziej się przepoczwarza – z ruchu wyzwoleńczego w zwyczajną partię, której przywódcom idzie wyłącznie o władzę i wynikające z niej przywileje.
Już za panowania Mandeli rozpoczęto akcję afirmatywną, jak nazwano odgórnie zarządzony awans czarnoskórych. Miał wynagrodzić doznane od białych krzywdy, ułatwić życiowy start czarnej młodzieży, sprawiedliwiej podzielić bogactwo kraju, a także przyczynić się do jak najszybszych narodzin licznej czarnej klasy średniej, fundamentu społecznej stabilności i zapory przed populistycznym fermentem i rewolucjami.
Większość białych firm poszła na współpracę i większość zamierzonych celów udało się osiągnąć, ale akcji afirmatywnej towarzyszyły też wynaturzenia, trudne do uniknięcia. Przymuszani przez władze, na partnerów w interesach biali dobierali sobie najchętniej dygnitarzy z Kongresu, którzy zapewniali znajomości i względy w ministerstwach, dostęp do informacji, preferencyjnych kredytów itd. Odpowiadało to także partii rządzącej, bo obecność jej towarzyszy w radach nadzorczych koncernów sprawiała, że nigdy nie odmawiały one szczodrych datków na kampanie wyborcze i do partyjnego skarbca.
W rezultacie jednym ze skutków ubocznych południowoafrykańskiej transformacji stało się uwłaszczenie dawnych rewolucjonistów i ich przemiana w oligarchów, głównych beneficjentów wielkiej zmiany. W Johannesburgu i Kapsztadzie nazywa się ich „wa-benzi” (ludźmi-mercedesami) – od marek najdroższych limuzyn, w jakich teraz zaczęli gustować.
Ćwierć wieku po upadku apartheidu panujący prezydent Cyril Ramaphosa powołał specjalną komisję śledczą. Ma zbadać, jak głęboko zaraza korupcji, złodziejstwa i kumoterstwa przeżarła południowoafrykańskie państwo. To, w którym o Ludzie Tęczy wspomina się już tylko w okolicznościowych przemówieniach podczas państwowych świąt. ©℗