Domu już nie będzie nigdy

Samera matka ścięła na krótko, bo szkolni koledzy, śmiejąc się z jego niepełnosprawności, ciągnęli go za włosy. On jest duszą tego domu: biega, skacze, łapie za burki i czadory swoje młodsze siostry.
z północnej Jordanii
z północnej Jordanii [FOTOGRAFIE]

03.08.2023

Czyta się kilka minut

W obozie uchodźców syryjskich, Zaatari, Jordania, 1 lipca 2018 r. / GRAŻYNA MAKARA
W obozie uchodźców syryjskich, Zaatari, Jordania, 1 lipca 2018 r. / GRAŻYNA MAKARA

Usiądziemy z Fatimą Mohammad na tych czterech matach, w kącie, po turecku. Podkurczymy nogi, przestaniemy się ruszać i odzywać – i ludzie o nas zapomną. Ona, młoda lekarka, to nasza przewodniczka. Będzie mówić o pacjentach. Słowami, gestem, czasem grymasem twarzy. „Spójrz, ma 20 lat i już troje dzieci”. „A tej ojciec w domu nie pozwala mówić, że boli”.

To pomieszczenie – 3 na 5 metrów, dywan ze słomy, na ścianach rysunki dzieci – plus jeszcze sąsiednie, w którym inny lekarz bada ciężarne kobiety – to mobilna przychodnia zdrowia. Mieści się w ośmiu kartonach (w nich: lekarstwa, teczki z danymi pacjentów, stetoskopy, przenośny ultrasonograf i rękawiczki jednorazowe). Można ją rozłożyć w kwadrans.

Dziś lekarze przywieźli przychodnię na obrzeża jordańskiej wsi Umm al-Kutajn, kilka kilometrów od terytorium Syrii. Jest początek lipca. Po tamtej stronie granicy jedenasty dzień trwają bombardowania; wspierana przez Rosjan armia rządowa odbija z rąk syryjskiej opozycji prowincję Dara. Po tej mieszkają ci, których wojna już kilka lat temu wypędziła z domów – syryjscy uchodźcy.

atima Mohammad przyjmuje dzieci w mobilnej przychodni, Umm al-Kutajn, pogranicze jordańsko-syryjskie, 3 lipca 2018 r. / FOT. GRAŻYNA MAKARA

Wstyd, że dziewczynka

„Ile czasu musi upłynąć od zapalenia sziszy, zanim można nakarmić dziecko piersią?”. „Kiedy słońce daje najwięcej witaminy D? Rano czy w południe, gdy piecze najbardziej?”. „Kawa i herbata utrudniają absorpcję żelaza. Tylko jak na Bliskim Wschodzie nie pić herbaty?”. Tak pytają podczas szkolenia pomagający lekarzom wolontariusze. Zanim przyjedzie mobilna przychodnia, podróżują po pograniczu jordańsko-syryjskim rozpoznając, co dolega całym społecznościom.

– Czasem uwzględniam zwyczaje uchodźców – tłumaczy Mohammed, lekarz, który bada ciężarne Syryjki. – A czasem z nimi walczę. Na przykład ze wstydem ojca, gdy urodzi się mu dziewczynka. „To mężczyzna ma wspomagać rodzinę”, „Kobieta? Weźmie ślub i będzie żyć z mężem, co nam po niej” – mówią mi czasem. Napatrzę się, nasłucham. Postanowiłem w końcu, że będę jak stewardesy w samolotach – choćby nie wiem co się działo, zachowam kamienną twarz.

Fatima się irytuje: – Średnia wieku Syryjek w chwili zamążpójścia to 15 lat, czyli o 3-4 lata wcześniej niż u Jordanek. Prawie wszystkie chcą cesarskiego cięcia, nazywają je „królewskim porodem”. Trudno im to wyperswadować.

Wysypka po wojnie

Samer. Który to syryjski chłopiec tak miał na imię? Trzeba spojrzeć w ich dokumenty. Wydawane przez Biuro Wysokiego Komisarza ds. Uchodźców ONZ, z pozoru wyglądają tak samo: dwie błękitne pieczęcie z rzutem kuli ziemskiej, kilka zdań o prawach i obowiązkach azylanta. Najciekawsze są fotografie: robione szybko, na przypadkowym tle (tu kawałek jakiejś mapy, tam dziecko wciśnięte w duży fotel obrotowy), o różnych porach roku (dziewczynka w kapturze puchowej kurtki) lub doby (zaspany chłopiec, podtrzymują go rodzice) – tak jak wiele lat temu przybyli do Jordanii.

Samer wyróżnia się spośród innych dzieci. Ma nieregularny kształt twarzy, lekkiego zeza, nierówny zgryz. W grudniu skończy 17 lat, choć wygląda na 10. Jego wada rozwojowa to efekt niedotlenienia podczas porodu.

17-letni Samer z matką, siostrami i wolontariuszkami medycznymi, Zarka, Jordania, 5 lipca 2018 r. / FOT. GRAŻYNA MAKARA

Matka ścięła go na krótko, bo gdy poszedł do szkoły, chłopcy, śmiejąc się z jego niepełnosprawności, ciągnęli go za włosy. A Samer jest przecież duszą tego domu! Biega, podskakuje, łapie za burki i czadory swoje młodsze siostry. Rozwijający się wolniej syn i potem pięć młodszych córek – pod górkę musi mieć wśród swych sąsiadów Aladin, 44-letni ojciec i głowa rodziny. Czwarty już rok czeka na decyzję o przyznaniu statusu uchodźcy. Nie wolno mu pracować. Wynajem mieszkania – na przedmieściach Zarki, 600-tysięcznego miasta w pobliżu Ammanu – kosztuje 150 dinarów (równowartość ok. 800 zł).

A dochodzą nowe problemy. Szaila, matka Samera, mówi, że w wyniku przeżyć wojennych i traumy ze skóry jednej z córek nie mogą zejść białe plamy. Nic dziwnego: w składzie maści, którą dostają, jest głównie parafina. Nawet taka maść kosztuje 30 dinarów (ok. 150 zł).

W izbie przyjęć

Jeden z kartonów, wśród których siedzi Fatima, wypełniają takie właśnie leki „dla zdrowych” – tabletki do ssania, saszetki z proszkiem do uzdatniania wody, polopiryna. Bo jakże to, przyjść do lekarza i wyjść z niczym? W pomieszczeniu, które robi za rejestrację, poczekalnię i gabinet w jednym, zrobiło się tłoczno. Pielęgniarki podają pierwsze teczki z nazwiskami chorych.

Pierwszego pacjenta, dziecko z nogą owiniętą w bandaże, boli brzuch i ciągnie na wymioty. Dostaje od Fatimy środek na odwodnienie.

Potem zgłasza się kobieta z trojgiem dzieci, na oko wyglądają na równolatki. Ale to nie trojaczki. Fatima: – Zobacz, zachodziła w ciążę trzy razy pod rząd, niemal bez przerwy. Jej ciało nie miało kiedy się zregenerować.

Trzeci pacjent, 12-letnia dziewczynka w różowym sweterku, kręci się po pokoju już dłuższy czas. Nieśmiała, ani razu nie spojrzy w oczy. – Brak pewności siebie jest typowy dla dzieci uchodźców, którzy żyją na małej przestrzeni – komentuje lekarka.

Kobieta, która przychodzi jako kolejna, dopiero przestała karmić piersią. Nie nauczyła dziecka właściwie połykać, mleko dostawało się do zatok, wdała się infekcja. Malec płacze. Fatima, osłuchując go, strzela palcami, żeby choć na moment był cicho.

Jest i dziewczynka z anemią, z plamami na paznokciach, pod oczami i w kącikach ust. Lekarka denerwuje się na zwyczaje panujące w konserwatywnych rodzinach: – Zwłaszcza chłopcom ojcowie zabraniają czasem mówić o chorobach, okazywać ból, każą ukrywać objawy. Dlatego trafiają do nas tak późno.

Kuca kobieta z 5-letnim synem, który na ręce ma wysypkę alergiczną. Fatima mówi mamie, aby wyprała mu ubrania i dokładnie wysuszyła je na słońcu.

Siódmy i ósmy pacjent to znów rodzeństwo. Dzieci są odwodnione. Dostają saszetki minerałów do rozpuszczenia w wodzie.

– Czasem – mówi Fatima, korzystając z chwili przerwy po dziewiątym pacjencie – wystarczy, że usłyszysz, jak dziecko mówi, i już wiesz: kłopoty z oddychaniem, to znów przez ten piasek i kurz, w którym tutaj, w obozie, mieszkają od urodzenia.

Matka dziesiątego dziecka, które dziś przyjmuje, dostaje lek i pouczenie: brać do końca, a nie tylko przez 2-3 dni, gdy ustąpią objawy. Syryjscy uchodźcy za szybko odstawiają lekarstwa.

Trzy kwadranse później Fatima jest już po dwudziestu pacjentach.

Namiot tam, gdzie praca

Dlaczego mobilna przychodnia przyjechała akurat tutaj, do Umm al-Kutajn, gdzie na równinie wielkości krakowskiego Rynku, w piasku i upale, który sięga dziś 40 stopni, od kilku lat stoją namioty uchodźców? Do najbliższego sklepu są dwa kilometry; za szkołę robi namiot postawiony przez organizację dobroczynną; luksusem są małe szklarnie, w których uprawia się warzywa.

Odpowiedź brzmi: ten nieoficjalny obóz uchodźców powstał tam, gdzie jest praca. Namioty ustawiono wzdłuż muru jordańskiej farmy. W ciągu dnia pracują tu mężczyźni. To efekt polityki władz jordańskich, które kilka lat temu zaczęły wydawać syryjskim uchodźcom pozwolenia na pracę. Jest to wsparcie symboliczne – na ponad milion Syryjczyków w Jordanii uprawnionych do pracy jest zaledwie ok. 50 tys. – ale w miejscach takich jak to pozwala na przeżycie całym społecznościom.

Inaczej jest w Zaatari, największym obozie uchodźców w Jordanii, w którym mieszka ok. 80 tys. Syryjczyków (co piąty z nich ma mniej niż pięć lat). Zaatari, czyli ustawione na pustyni, ciągnące się kilometrami miasto z kontenerów, pojawia się najczęściej w reklamach społecznych ONZ-u. Tu najczęściej przywozi się polityków czy dziennikarzy; tu przyjeżdża aktorka Angelina Jolie, najbardziej znana na Zachodzie ambasadorka uchodźców. Jeśli myślisz „obóz uchodźców”, przed oczami, choćby nigdy cię tu nie było – pojawia się właśnie Zaatari.

W obozie o pracę trudno. Standardem jest stan apatii.

WhatsApp, czyli nauka pisania

Hasna i jej 14-letni syn pochodzą z Dary, w której w tych dniach toczą się walki. Kobieta pisze czasem do swojej siostry, która została w Syrii. Ale w telewizji omija wiadomości, woli animowane bajki. – To w tych czasach jedyne ładne rzeczy do oglądania – śmieje się.

– Na Zachodzie wiele domów buduje się z drewna? – upewnia się Hasna. W Zaatari mieszka już piąty rok. Parzy kawę w kuchni jakby żywcem przeniesionej ze skromnego europejskiego domu. Jej mąż zmarł jeszcze w Syrii. – Z przyczyn naturalnych – dodaje szybko kobieta, z westchnieniem ulgi. W tym samym obozie mieszka jeszcze jej 64-letnia matka. Choruje na serce i Hasna szuka dla niej lekarstwa.

Kiedy tu przybyła, do jej użytku oddano pojedynczy kontener. Potem udało się dostać drugi. A gdy ponad nimi Hasna zrobiła daszek z plandeki – powstało zadaszone podwórko. Prawie jak w domu.

W czasie tych wizyt nie jesteśmy równi. O uchodźcach wiemy dużo, chcemy wiedzieć jeszcze więcej: czy żyją sami, czy owdowieli, pytamy o to, gdzie śpią, wchodzimy do ich kuchni i sypialń. A oni odpowiadają, czasem z trudem ukrywając zakłopotanie.

Na przykład Hasan. Ma 35 lat, pochodzi ze wschodniej Ghuty. Nie ma żony. Kiedy pięć lat temu przyjechał do Zaatari, ONZ odmówiło mu kontenera – samotnym nie przysługują. Single są bardziej podejrzani, dokładnie się ich sprawdza. Zamieszkał w kontenerze dzięki pomocy prywatnej organizacji.

W Syrii był kierowcą, miał pick-upa, pomagał ojcu prowadzić farmę bydła. Lubił tamtą pracę. Nie myślał, że kiedyś przyjdzie mu robić co innego. Nie umie czytać ani pisać (poza prostymi wiadomościami WhatsApp), nie ma wykształcenia.

Dwa razy w tygodniu, dzięki przepust­- ce, którą odnawia co miesiąc, Hasan wychodzi z obozu uchodźców. Pracuje w dusz­nych szklarniach, które w Jordanii ciągną się wzdłuż głównych dróg – to jedyny sposób ochrony upraw przed spaleniem przez słońce. Podobnie jak on, od 2 do 4 tys. Syryjczyków w Zaatari wychodzi z obozu pracować w ciągu dnia. To w większości rolnicy, wykonują proste prace: zbierają warzywa, ładują je do samochodów dostawczych...

Hasan wciąż nie wie, gdzie jest lepiej. W obozie – gdzie koszty utrzymania są minimalne, choć obóz zawsze będzie więzieniem – czy tam, w mieście, gdzie można poczuć się wolnym, ale gdzie życie kosztuje już dużo. Sam się śmieje, że w Zaatari przez pięć dni w tygodniu, kiedy nie pracuje, jego życie składa się głównie z parzenia kawy i herbaty.

Jak morze

– W społeczności syryjskich uchodźców zdarza się, że 40-letnia kobieta ma już dziesiątkę dzieci – mówi Eman al-Hammouri, ginekolożka, która oprowadza dziennikarzy po szpitalu w obozie Zaatari. – Spotkałam się z podejściem: „im więcej dzieci urodzę, tym bardziej pomogę swojemu narodowi”. Promując antykoncepcję nie przekonujemy ich, że to sposób na ograniczenie ich liczby – chodzi nam o to, aby zwiększyć odstęp między kolejnymi ciążami, aby organizm kobiety miał czas na regenerację.

Al-Hammouri dodaje, że na początku Syryjki nie chciały stosować antykoncepcji, zwłaszcza mechanicznej – bały się, że wpłynie na płodność. Poskutkowała dopiero akcja informacyjna.

Lekarka odwiedza z nami uchodźców w jeszcze jednym kontenerze – z zadaszonym przedsionkiem i wystrojem, w którym dominuje jeden kolor.

On, syn, mówi: – Dlaczego niebieski? Bo na pustyni przypomina o morzu. Mieszkamy tu od czterech i pół roku. Pochodzimy z Dary. Tak, śledzimy wiadomości, piszę czasem do swojego brata, który tam został. To w tym mieście zaczęła się rewolucja w Syrii. Chcieliśmy wolności, tylko o nią nam chodziło. W Syrii prowadziłem własną kawiarnię. W Zaatari jestem stolarzem, projektuję i wykonuję meble dla sąsiadów. Marzę o tym, aby jeszcze raz spojrzeć na moją wieś w Syrii, na jej najbliższe okolice. Ale nigdy tam nie wrócę. Mam 34 lata, ale dla mnie ten obóz to początek i koniec wszystkiego. Dla mnie domu już nie będzie nigdy.

Ona, jego matka, dopowiada: – Dom, ogród, sąsiedzi. Za tym tęsknimy najbardziej. W obozie na małej przestrzeni musieliśmy się przyzwyczaić do nowych sąsiadów. Niektórzy pochodzą z innych regionów Syrii niż my, mają inne zwyczaje i styl bycia, ale przecież tutaj dzielimy jedno życie.

Narzekają na warunki: od ONZ dostają miesięcznie 20 dinarów na osobę (równowartość ok. 100 zł). Mężczyzna jednak zarabia – przy kontenerze ustawili już panele słoneczne, więc nie muszą czekać na piątą po południu, kiedy w tej części obozu włączany jest prąd. Za wodę i mieszkanie w obozie nie płacą.

Gwiazdka? Zażywać w nocy

W Umm al-Kutajn Fatima skończyła właśnie dyżur. W ciągu niecałych czterech godzin przyjęła 45 dzieci. Ostatniej pacjentce – dwuletniej dziewczynce, której niedawno, gdy zaczęła chodzić, ujawniła się wada serca – nie mogła pomóc. Musi zrobić pełną diagnostykę, płatną, w jordańskim szpitalu publicznym. Wątpliwe, aby rodziców dziewczynki było na to stać.

Czas zebrać wszystkie kartony i wracać do domu. Na grubej tekturze Fatima stworzyła własny system informowania o częstotliwości leków dla tych, którzy nie umieją czytać. Cztery równoległe kreski – brać lek cztery razy dziennie; gwiazdka – zażywać nocą; kwiatek – tylko w dzień; cztery kreski w kółku – przyjmować w czasie jedzenia...

Pod koniec dnia Fatima i Mohammed zjeżdżają do ośrodka w Zarce. Powstał w 1978 r. w dzielnicy uchodźców palestyńskich, dziś korzysta z niego ponad sto kobiet, Jordanek i Syryjek. Właśnie kończy się szkolenie prowadzone przez polskich lekarzy. Cierpliwie odpowiadają na pytania: „Jeśli kobieta karmi piersią, lepiej żeby w ogóle nie paliła sziszy”. „Pierwsze godziny słońca na niebie są najlepsze dla witaminy D, wtedy słońce nie wypala jeszcze skóry”. „Tak, rozumiemy, trudno się powstrzymać przed piciem kawy”.

– Mamy na Bliskim Wschodzie trzech bogów: muzułmańskiego, żydowskiego i chrześcijańskiego – mówił kilka dni wcześniej prezes jednej z jordańskich organizacji humanitarnych. – I żaden z nich nie kiwnie palcem, wszystko, co dobre, robi człowiek. Trzech bogów i nic! Ludzie staną się ateistami.©℗


Polska Misja Medyczna, dzięki której powstała ta korespondencja, prowadzi w Jordanii dwa projekty pomocowe – w obozie uchodźców Zaatari i mieście Zarka – które w ramach polskiej współpracy rozwojowej współfinansuje Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP.

 

Działania PMM można wesprzeć wpłatą na konto nr 62 1240 2294 1111 0000 3718 5444, z dopiskiem „Jordania”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej
Szefowa działu fotoedycji w „Tygodniku Powszechnym”. Fotografka i fotoedytorka, za swoją pracę dwukrotnie nominowana do Grand Press Photo, laureatka tej nagrody w kategorii Środowisko 2020. Portrecistka,  Autorka fotoreportaży z obozów dla uchodźców w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 31/2018