Dobrze urodzeni

Prof. Bogdan Chazan: Ponoszę konsekwencje wyborów, których dokonałem. Moja odmowa była czymś naturalnym i oczywistym. Cieszę się, że dziecko mogło się urodzić i godnie, spokojnie umrzeć.

10.08.2014

Czyta się kilka minut

 / Fot. Rafał Siderski dla „TP”
/ Fot. Rafał Siderski dla „TP”

MACIEJ MÜLLER: Na terenie publicznej placówki odmówił Pan przerwania ciąży pacjentki, u której dziecka zdiagnozowano poważne wady rozwojowe. Podjął Pan taką decyzję jako dyrektor Szpitala im. Świętej Rodziny w Warszawie. Jednocześnie nie udzielił Pan tej kobiecie informacji, gdzie może zrealizować przysługujące jej świadczenie. Narodowy Fundusz Zdrowia nałożył na szpital karę finansową, a prezydent Warszawy ogłosiła przed kamerami, że zostanie Pan dyscyplinarnie zwolniony z pracy. Jak Pan przyjął takie zakończenie dziesięcioletniej kariery w Szpitalu im. Świętej Rodziny?
BOGDAN CHAZAN: Przede wszystkim decyzję o odmowie wykonania aborcji podjąłem jako lekarz, ponieważ według ustawy o tym zawodzie, lekarz, który wykonuje czynności administracyjne, nie przestaje być lekarzem. Chcę też podkreślić, że najczęściej powtarzany zarzut jest nieprawdziwy. Ja osobiście nie udzieliłem pacjentce wspomnianej informacji, ale szpital to zrobił. Okazało się, że dr Maciej Gawlak, opiekujący się kobietą będącą w ciąży, udzielił jej informacji, gdzie może wykonać aborcję. Wymienił Instytut Matki i Dziecka (kiedy kierował pacjentkę na konsultację do tej instytucji) oraz Szpital Bielański (po mojej odmowie wykonania aborcji), wspomniał też o możliwości wykonania zabiegu za granicą.
Kiedy dotarła do mnie wiadomość o odwołaniu ze stanowiska dyrektora, byłem na zaplanowanym od roku urlopie w szpitalu uzdrowiskowym. Na urlop uzyskałem zgodę szefa Biura Polityki Zdrowotnej m. st. Warszawy. Czwartego dnia urlopu zobaczyłem w telewizji transmisję z konferencji prasowej pani prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz.
O zwolnieniu z pracy dowiedział się Pan z telewizji?
Tak. Natychmiast zadzwoniłem do sekretariatu szpitala i spytałem, czy nadeszły jakiekolwiek pisma z Ratusza. Nie nadeszły. Doręczono je dopiero po konferencji jako „Projekt wystąpienia pokontrolnego”. A więc najpierw poinformowano media, a potem szpital, mnie zaś w ogóle o tym nie powiadomiono.
Przyznaję, że byłem zaskoczony, nie spodziewałem się tego, odczułem żal i rozgoryczenie. Wiedziałem o skardze pacjentki, spodziewałem się konsekwencji, ale zwolnienia z pracy – nie. Postawiłem ten szpital na nogi, stworzyłem ośrodek o randze jednego z najlepszych w Warszawie. Szkoda, że pani prezydent nie zdecydowała się ze mną o tym porozmawiać. Nie otrzymałem zaproszenia, by wyjaśnić wszystkie problematyczne kwestie.
Jestem tym postępowaniem przytłoczony i zniesmaczony. Odbierałem w tych dniach liczne telefony ze słowami poparcia. Tyle że moi rozmówcy często byli tak przygnębieni rozwojem wypadków, że nieraz to ja musiałem ich pocieszać.
Z pomocą prawników przygotowałem „Analizę wystąpienia pokontrolnego”. Mam nadzieję, że zawarte w tym dokumencie fakty przekonają panią prezydent, iż zwolnienie mnie z funkcji jest niesłuszne.
A jak Pan przyjął nałożenie przez Narodowy Fundusz Zdrowia na Szpital im. Świętej Rodziny kary w wysokości 70 tys. zł?
NFZ nałożył na szpital kilka kar, po stwierdzeniu podczas kontroli różnego rodzaju nieprawidłowości. Większość to zastrzeżenia do dokumentacji, stanowiące pewien „ozdobnik” do głównego oskarżenia. Kontrola z ramienia Funduszu odbywała się w tym samym czasie co cztery inne, nagle zarządzone w szpitalu kontrole, co było prawdopodobnie postępowaniem niezgodnym z prawem. Kontrole muszą być zapowiedziane wcześniej i nie mogą odbywać się równolegle, ponieważ destabilizują pracę szpitala, a to może stwarzać zagrożenie dla pacjentów.
Główna kara z NFZ nałożona została z tego powodu, że podobno wbrew przepisom ustawy o zawodzie lekarza, powołując się na klauzulę sumienia, nie zgodziłem się na wykonanie w szpitalu aborcji. Chodziło też o to, że nie przekierowałem pacjentki do innego ośrodka czy lekarza, by dokonał aborcji. Ale w ten sposób sam bym w tej procedurze uczestniczył. Pacjentka nie prosiła mnie zresztą, bym ją gdziekolwiek kierował.
Opinie o nieprawidłowościach, do jakich miało dojść w szpitalu, sporządził też w „Projekcie wystąpienia pokontrolnego”, po przeprowadzeniu w szpitalu kontroli na polecenie ministra zdrowia, prof. Stanisław Radowicki, konsultant krajowy w dziedzinie ginekologii i położnictwa. Jednak przygotowany przez niego protokół był w mojej ocenie niezwykle niespójny, a duża część wniosków – nieuzasadniona.
Dlaczego?
Profesor Radowicki oparł się przede wszystkim na wersji wydarzeń zaprezentowanej przez pacjentkę. Nie wziął natomiast pod uwagę potrzeby skontrolowania innych instytucji, które brały udział w opiece nad tą matką i jej dzieckiem: niepublicznego centrum medycznego, Instytutu Matki i Dziecka (gdzie pacjentce prawdopodobnie odmówiono aborcji), kliniki „Novum”, w której dokonano sztucznego zapłodnienia, a wreszcie – Szpitala Bielańskiego, gdzie również nie zdecydowano się na dokonanie aborcji i gdzie dziecko później się urodziło. Jak widać, nie tylko w Szpitalu im. Świętej Rodziny odmówiono aborcji. Do żadnego z tych podmiotów konsultant krajowy nie dotarł. Całą „winą” obciążył wyłącznie Szpital im. Świętej Rodziny.
Jaskrawym przykładem niezgodności z faktami jest przypisanie szpitalowi braku zlecenia diagnostycznych badań prenatalnych. W czasie odpowiednim do ich przeprowadzenia pacjentka nie była pod opieką Szpitala im. Świętej Rodziny, tylko niepublicznego centrum medycznego. Tam wykonywano też inne badania diagnostyczne. Konsultant zarzuca nam, że przedłużaliśmy proces diagnostyczny, co nie jest prawdą. Badania wykonywane były też w innych instytucjach, które poprzednio wymieniłem. Najdłużej czekaliśmy na wynik badania cytogenetycznego, zleconego do wykonania przez Instytut Matki i Dziecka.
Poza tym uważam, że nie było wystarczającego powodu, żeby zarządzić tyle kontroli w jednym czasie. Ekspresowe działania nie były w tej sprawie potrzebne. Takie postępowanie byłoby zrozumiałe np. wówczas, gdyby w szpitalu doszło do takiej tragedii, jak śmierć kobiety podczas porodu czy operacji albo śmierć dziecka.
Odmówiliśmy zabicia dziecka i to spowodowało masowe, pośpieszne akcje kilku instytucji. Niektóre rozmowy z ich przedstawicielami nie były miłe.
Problem aborcji zyskuje w Polsce nieproporcjonalnie duże znaczenie, zwłaszcza wtedy, kiedy korzysta się w przypadku tej procedury z klauzuli sumienia. Okazuje się, że najważniejsze dla oceny szpitala położniczego nie jest zdrowie pacjentek czy ich dzieci, udane porody i zakończone sukcesem operacje, tylko to, że nie przeprowadzono aborcji. Czy jest to naprawdę największy krajowy problem? Z tego powodu zastosowano wobec mnie od razu najwyższy wymiar kary, czyli wyrzucenie z pracy. Uczyniono to bez wysłuchania moich racji i bez przekazania tej decyzji w pierwszej kolejności mnie samemu.
Dziecko tej pacjentki przyszło na świat przez cięcie cesarskie w Szpitalu Bielańskim. Niedługo potem zmarło. Prof. Romuald Dębski, kierujący oddziałem ginekologii i położnictwa tej placówki, publicznie wyraził żal, że nie może Pan tego dziecka zobaczyć, bo zrozumiałby Pan, na jakie cierpienie je naraził.
Tak, z kolei mecenas Marcin Dubieniecki występujący w imieniu matki powiedział, że sprawdziły się rokowania, iż to dziecko w ogóle nie powinno się było urodzić.
Na jakiej podstawie określa się wartość ludzkiego życia? Czy mamy stworzyć system oceny „dobrego urodzenia”, w którym odejmowane będą punkty za każdą wadę dziecka? I określić limit punktów, który uprawnia dziecko do przeżycia? Jeśli ten limit nie zostałby osiągnięty, wówczas dziecko zostałoby zabite jako niewystarczająco wartościowe? To absurd. Ludzkie życie ma taką samą wartość, niezależnie od tego, do kogo należy.
Nie każdy z nas jest zdrowy i piękny, z czasem będziemy wyglądać coraz gorzej albo zupełnie źle. Ale właśnie wtedy obecność innych będzie nam najbardziej potrzebna. Na pewno temu dziecku było łatwiej umierać, kiedy matka była obok niego. Może zobaczyło ją przed śmiercią lub poczuło? Nie wierzę, by profesor Dębski różnicował swoich pacjentów w Szpitalu Bielańskim według tego, jak wyglądają, by odwracał wzrok od tych, którzy nie zasługują na życie i godną śmierć.
Mam nadzieję, że słowa mecenasa Dubienieckiego nie były wypowiadane w imieniu matki. Jeżeli dziecko już jest w macicy matki, musi się w jakiś sposób urodzić. Może przyjść na świat w sposób naturalny, z delikatnością i miłością, albo zostać wyciągnięte przez abortera i odłożone na zimną metalową miskę.
Pana krytycy wskazują, że nie dokonując aborcji płodów, u których podczas badań prenatalnych stwierdzono poważne wady rozwojowe, niepotrzebnie przedłuża się ich cierpienie. Takie dziecko nie ma szans na przeżycie i umiera – czasem przez wiele tygodni – na oddziale intensywnej terapii. Nie cierpi tylko dzięki nieustannemu stosowaniu silnych leków przeciwbólowych.
Na intensywnej terapii noworodek ma zapewnione komfortowe i godne warunki. Kiedy zachodzi taka potrzeba, wspomaga się oddychanie i krążenie krwi chorego dziecka, farmakologicznie niweluje się ból.
Proszę wypowiadających się w przywołany sposób o zachowanie konsekwencji w argumentacji. Z jednej strony twierdzą, że dziecko, o którym mówimy, nie jest człowiekiem, bo nie ma mózgu, a z drugiej strony podkreślają, że odczuwa ogromne cierpienie i w związku z tym jego życie jest nic niewarte, więc dziecko należy przed urodzeniem zabić. Nie biorą pod uwagę faktu, że dziecko ewakuowane z macicy podczas aborcji odczuwa cierpienie związane z zadawaniem mu śmierci. Czasem musi być ewakuowane we fragmentach, po odessaniu mózgu z czaszki (partial birth abortion). Zdarza się też, że pojawia się na zewnętrznym świecie żywe i powoli umiera, niedojrzałe, by oddychać, jeść, by żyć.
Powtarza się, że dziecko w macicy nie jest jeszcze człowiekiem, i pozwala się je zabijać. Tymczasem kiedy brytyjska księżna Kate pochwaliła się pozytywnym wynikiem testu ciążowego, od razu obwieszczono, że oto jest w drodze następca tronu. Tymczasem należałoby raczej stwierdzić, że oto w ciele księżnej pojawił się zlepek komórek, który za następne kilkanaście tygodni być może przekształci się w coś godnego królewskiego tronu. Na szczęście okazało się, że dziecko było zdrowe.
Dlaczego ocenia Pan, że dopiero teraz w Polsce rozpocznie się walka o klauzulę sumienia?
To, co się dzieje, zwraca uwagę na sumienie lekarskie, na fakt, że lekarza nie można wynająć do każdej roboty. W debacie publicznej forsuje się pogląd, zgodnie z którym lekarz nie powinien mieć możliwości powoływania się na swoje sumienie, lecz bezwzględnie stosować się do prawa stanowionego. Lekarz może wierzyć w Boga, a nawet chodzić do kościoła. Ale w pracy ma być bez sumienia.
Sądzę, że tak restrykcyjna i ostra kara, jaka mnie spotkała, stanowi element tej debaty. Ma być sygnałem dla całego środowiska lekarskiego, żeby lekarze nie próbowali postępować podobnie. Wywołanie lęku jest dobrym sposobem wymuszania posłuchu. Wystarczy zwrócić uwagę na wypowiedzi kierownictwa Ministerstwa Zdrowia. Można się przestraszyć samego tonu i groźnych min tych ludzi.
Kobieta, o której mówimy, spotkała się z odmową wykonania aborcji trzykrotnie. Tylko ja udzieliłem tej odmowy na piśmie. W pozostałych przypadkach była to odmowa ustna. W efekcie wyłącznie mnie obciążono winą, a mnie i Szpital im. Świętej Rodziny – karą.
Ponoszę konsekwencje wyborów, których dokonałem. Moja odmowa była czymś naturalnym i oczywistym. Cieszę się, że dziecko mogło się urodzić i godnie, spokojnie umrzeć.
Czy zapowiedzianą utratę stanowiska dyrektora przeżywa Pan jako osobistą porażkę?
Prezydent Gronkiewicz-Waltz zwraca uwagę, że będąc posłem, głosowała przeciwko aborcji, ale jako prezydent miasta musi wypełniać procedury. Ja jako dyrektor szpitala również mogłem zasłonić się takim wyjaśnieniem i wskazać pacjentce lekarza, który zabije jej dziecko. Ale tego nie uczyniłem. Uważam, że niezależnie od stołka, na którym siedzimy, nie jesteśmy bezrefleksyjnymi wykonawcami procedur. Czasem mamy rozum, sumienie i wiarę.
Czy taki przebieg wypadków jest dla mnie porażką? Dużo dobrego przez ostatnie dziesięć lat udało się zrobić w Szpitalu im. Świętej Rodziny. Dziesięć lat temu placówka była w tragicznym stanie: dotyczyło to wyposażenia, aparatury, relacji między pracownikami oraz między personelem a pacjentkami. Teraz jest całkiem inaczej. Potwierdzają to same pacjentki, choćby przez to, że tak wiele z nich decyduje się na poród w naszym szpitalu.
Tę nazwę nadał szpitalowi mój poprzednik, a nie ja. Nie wyobrażam sobie, żeby w takiej placówce miało dochodzić do procedur całkowicie niezgodnych z jej misją. Nie pod szyldem Świętej Rodziny.
Nie mogę ukrywać, że jestem przygnębiony. Nękają mnie pewne obawy. O to, że będziemy mieli zamiast banku mleka kobiecego bank komórek jajowych czy nasienia, że na jednym piętrze szpitala dzieci będą się rodzić, a na innym będą zabijane. Ale mam też nadzieję, że wszystko to, co się dzieje, doprowadzi do innego myślenia o ludzkim życiu, także o tych ludziach, którzy jeszcze się nie urodzili. Życie ludzkie jest warte tego, żeby się o nie troszczyć. Zawsze. Niezależnie od wielkości człowieka i miejsca, w którym się znajduje.
23 lipca media podały, że w Szpitalu im. Świętej Rodziny dokonano aborcji – już dwa dni po odwołaniu Pana z funkcji dyrektora.
Przypuszczam, że moje koleżanki i koledzy stanęli wobec nacisku podobnego do tego, którego ja doświadczyłem. A może nawet silniejszego, bo spotęgowanego przez to, co się dzieje od prawie dwóch miesięcy. I temu naciskowi ulegli. Może niektórzy lekarze czy położne bali się skorzystać z klauzuli sumienia, a może nie odczuwali potrzeby, by z niej skorzystać. Nie chcę komentować decyzji kadry kierowniczej, której przedstawiciele zgodzili się na zabicie dziecka w Szpitalu im. Świętej Rodziny.
Ja, odmawiając aborcji czy odesłania pacjentki do innego lekarza, nie ryzykowałem tak wiele. Jestem profesorem, mam specjalizację, zawsze znajdę pracę. Po zwolnieniu ze Szpitala im. Świętej Rodziny dostałem już kilka propozycji. Natomiast lekarz stojący na progu kariery zawodowej jest w dużo trudniejszej sytuacji. Powtórzenie mojej decyzji byłoby dla niego o wiele bardziej brzemienne w skutki.
Ale żałuję, że tak się stało, że miało to miejsce na sali porodowej, gdzie do tej pory ratowało się zagrożone powikłaniami dzieci przed śmiercią. Boję się, że może to spowodować utratę przez szpital zdobywanego z takim trudem zaufania pacjentek.

Wywiad pochodzi z książki „Bogdan Chazan: Prawo do życia. Bez kompromisu. Rozmawia Maciej Müller”, która ukazuje się właśnie nakładem wydawnictwa WAM.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Wybrane teksty dostępne przed wydaniem w kiosku
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Wybrane teksty dostępne przed wydaniem w kiosku
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
Dziennikarz działu „Wiara”, zajmujący się również tematami historycznymi oraz dotyczącymi zdrowia. Z  „Tygodnikiem Powszechnym” związany od 2007 roku. Studiował historię na Uniwersytecie Jagiellońskim oraz dziennikarstwo w Wyższej Szkole Europejskiej im… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2014