Dehnelizacja

Przyglądam się rosnącej fali jego książek i spadających nań zaszczytów. A zatem Jacek Dehnel w miejsce Sosnowskiego, Świetlickiego, ale także Wencla, Barana, Koehlera, Pióry, Podsiadły?.

18.04.2007

Czyta się kilka minut

Jacek Dehnel /
Jacek Dehnel /

W pierwszym wydaniu "Tekstyliów" redaktorzy, dążąc do określenia pokoleniowej tożsamości, wskazują na jej nieokreśloność jako cechę najbardziej charakterystyczną i odróżniającą ówczesnych dwudziestoparolatków od poprzedników. A zatem twórca urodzony w latach 70., nie będąc kimś zdefiniowanym przez czynniki zewnętrzne, historyczne czy społeczne, mógłby zdefiniować się dowolnie, okazać się każdym, upodobnić się do wszystkich - lub od wszystkich odciąć. Jednak w praktyce większość "tekstylnych" autorów niezbyt daleko odeszła od braci "brulionowych", powielając lub małpując ich problemy i poetyki.

W pierwszym wydaniu "Tekstyliów" nie znajdziemy Jacka Dehnela, dużo za to znajdziemy tam omówień i przywołań Andrzeja Sosnowskiego - jako patrona najbardziej ofensywnej części młodszych poetów, a także Świetlickiego, który był już wtedy mistrzem (aż nadto) oczywistym. Po paru latach, w "Tekstyliach bis", Dehnel już jest. A Sosnowski, Świetlicki? Pozornie jest ich tyle samo co kiedyś, w istocie następuje wypieranie tych autorów, może niepochwycone jeszcze jak należy przez autorów wspomnianej antologii, lecz w rzeczywistości wyczuwalne. A zatem Dehnel w miejsce Sosnowskiego, Świetlickiego, ale także Wojciecha Wencla, który miał i nadal ma sporo zwolenników, Marcina Barana, który przypomina się świetnymi wierszami - i jeszcze kilku poetów, powiedzmy Koehlera, Pióry, Podsiadły, będących do niedawna "jakimś rozwiązaniem". Przyglądając się rosnącej fali jego książek i spadających nań zaszczytów, w ogóle - powiedziałbym - wszechobecności, dochodzimy do wniosku, że prawdziwym rozwiązaniem okazał się kto inny. Dehnelizacja, prawdziwy koniec królestwa obojga modernizmów polskich - zarówno tego, któremu bliższe były zagadnienia i rozterki sztuki, jak i tego, który sztukę gotów był poświęcić dobru zbiorowemu.

Koniec przychodzi lekki i zalotny, urzeczony swą delikatną siłą. Uwodzi, nie przeraża, ciemny, ale niegroźny. Nie boi się mówić, żongluje słowami, ćwiczy wyszukane formy uniesienia. Będąc końcem, zdaje się żywą reklamą ciągu dalszego... "Nie był ani mały, ani olbrzymi, tylko po prostu wysoki (...). Miał na sobie drogi szary garnitur i dobrane pod kolor zagraniczne pantofle. Szary beret dziarsko załamał nad uchem, pod pachą niósł laskę z czarną rączką w kształcie głowy pudla. (...) Usta jak gdyby krzywe. Gładko wygolony. Brunet. Prawe oko czarne, lewe nie wiedzieć czemu zielone. Brwi czarne, ale jedna umieszczona wyżej niż druga. Słowem - cudzoziemiec. (...) »Niemiec...« - pomyślał Berlioz. »Anglik...« - pomyślał Bezdomny. - »Taki upał, a ten siedzi w rękawiczkach!«" (M. Bułhakow, "Mistrz i Małgorzata", tłum. I. Lewandowska, W. Dąbrowski). Przypomnijmy jeszcze złotą szpilę Wolanda, a także napar otrzymany przezeń od babki...

Tak mógłby zacząć się pamflet na tego młodego, obdarzonego nietuzinkowym talentem pisarza... albo na entuzjastów jego muzy, zachwyconych, że oto pojawił się poeta niewątpliwy, literat pełną (niech mi wybaczy trywialność bohater tego tekstu) gębą, a do tego nader szczęśliwie niepodobny do niezliczonych wyrobników ironii, z jakimi mieliśmy do niedawna do czynienia na każdym nieomal kroku. Ani swojak, dziecko polskich, arcypolskich mitów, ani brutal, zaplątany w subtelne afery. Wyrafinowany Europejczyk zamiast znajomego pijaczka o wielkiej duszy. Piękny, obcy, cudzoziemski.

Obcość wyraża się w jego przypadku na sto sposobów, lecz wszystkie one dają się dość łatwo udobruchać. Artystowskie upozowanie świetnie dogaduje się z wyobrażeniem młodości jako wieku ekscentrycznych wzlotów, dobrze w tym wypadku widzianych; stan euforii estetycznej zdaje się łączyć z narastającą nie tylko w życiu literackim potrzebą wymierności (oto nareszcie ktoś, kto nie waha się rozpoznać piękno i sławić kunszt); motywy homoseksualne, rozsiane, a czasami skupione w jego wierszach, jawią się w świetle uniwersalnym, nie autobiograficznym, konkretnym, dotkliwym, lecz włączonym w style i tradycje kultury. Słowem - Dehnel przynosi nam wytchnienie od naszych obsesji i kompleksów. Chciałoby się powiedzieć - jaśnieje, błyszczy, uwalnia od ciężaru, traumy, nudy i nierozwiązywalnych dylematów wiarygodności literatury. Pisze, radośnie niepomny tego, co sens pisania stawia pod znakiem zapytania.

Czyżby? Weźmy wiersz z najnowszego zbioru jego wierszy ("Brzytwa okamgnienia", 2007):

RÓŻA JEST RÓŻYCZKĄ

JEST PĄCZKIEM

W twoich żyłach, Gertrudo, nie płynie już rzeka

wijów, grubych larw, chrząszczy (i już nie przecieka

między żwir i korzenie przez świecące

próchno

trumny, resztki koronek i rozwite płótno),

ani tamta, wcześniejsza - krwinki, trombocyty;

porywczy szturm na ciasne, rude kanaliki,

na powierzchni błękitne, nieruchome. Delta.

Ukryty nurt nadgarstków. Zespolone drzewa.

Paryż jest ziemią. Pablo i Ernest są ziemią.

I Alicja jest ziemią. I ziemia. Nie zmienią

tego kartki ni płótno. Teraz sama płyniesz

przez unerwienie liści: mlecz, perz, rdest, barwinek.

I co znaczyło mało, znaczy teraz dużo:

dopiero teraz róża jest różą jest różą.

Kutno, pociąg Kutno-Warszawa,

12-13 VI 2005

Wiersz nawiązuje do słynnej tautologii Gertrudy Stein "Róża jest różą, jest różą, jest różą", bardzo często przywoływanej, na zasadzie swoistego szlagieru, w wielu dyskusjach o poezji. Dehnel wzbogaca ów paradoks nieprzekładalności "efektu róży" na żadne inne pojęcie, ale także postulat rozebrania rzeczy ze wszystkiego, co zakłóca postrzeganie ich istoty, sięgając po tautologię ostateczną, śmierci, nieistnienia. Nawiązuje tym samym do wielkiego 54. Sonetu Szekspira, w którym powab kwiatu zawiera ślad rozkładu - i trwania:

(...) Nie tak kończą wonne róże:

Konanie destyluje z nich najsłodsze wonie.

Tak i twoje powaby wnet przeminą - więc je

Wiersz mój zachowa, jako prawdy twej

esencję.

(przeł. S. Barańczak)

Dehnel kwestionuje zarówno fenomelogię Gertrudy Stein, mówiąc, że w końcowym rachunku rzeczy przestają być rzeczami, jak i optymizm, powiedzmy szekspirowski, "wiersz zachowa". U niego przeistoczenia wszystkiego w ziemię "nie zmienią ni kartki ni płótno". Tautologia przestaje więc znaczyć, że coś jest czymś, a znaczy, że coś jest niczym, albo - wszystko jedno czym.

Więcej to czy mniej?

Trudno oprzeć się wrażeniu, że ten wiersz - błyskotliwy, ładnie powiedziany - coś jednak niweczy, nijaczy, bagatelizuje, zużywa. Że jest w środku zupełnie niedramatyczny, mimo pozorów dosięgania kwestii fundamentalnych. Można by, naturalnie, powiedzieć, że przekształcenie, jakiemu ulega wyjściowa fraza, wskazuje na przemianę, jaka zaszła w świadomości współczesnego pisarza, który - odmiennie od artystki awangardowej, a tym bardziej od klasyka światowej literatury - nie ma na czym oprzeć swojej wiary, czy to w sztukę, czy w egzystencję. Obie są niezakotwiczone w jakiejkolwiek metafizyce, a jednocześnie - skazane na to, by istnieć, przejawiać się - muszą to zakotwiczenie symulować. Zachowywać się jakby znaczyły bardziej coś niż nic.

Tylko skąd w takim razie to poczucie wyższości, którym przesiąknięte jest pisarstwo Dehnela? Ono jest i w wierszach, i - dokuczliwie - w "Lali". Czy uważać je za część stylizacji, jak sugerowałem żartobliwie - na Wolanda? Byłoby wówczas złudne, autoironiczne. Jego sens stanowiłoby wskazanie na ów brak podstaw do tego, by brać siebie i własną pracę poważnie. Byłoby grą z tymi, którzy tego braku powagi nie dostrzegają, kpiną z obserwatorów zaaferowanych jego odważnym urokiem.

Ale czy tak jest naprawdę? Przecież Dehnel bardzo wysoko stawia zarówno kryterium estetyczne (weźmy cykl "Powiślańska szkoła fortepianowa Czernego"), rodzące dość żenującą protekcjonalność wobec tego, co pospolite i nieświadome siebie, jak i genealogiczne (proza), arystokratyzmem pochodzenia tłumaczące arystokratyzm wykluczeń. Wprawdzie bagaż rodzinny jest też balastem (w "Lali"), ale przecież jego deterministyczna siła nie ulega wątpliwości, nie staje się impulsem do buntu, na odwrót - w końcu naznacza poetę jakimś rzekomo wzniosłym, górnym piętnem.

A może piętnując arystokratyzm, piętnuję po prostu - odzwyczajony od tego pojęcia - talent? Talent to zdolność i prawo podobania się, pełna i pewna siebie swoboda wykorzystania albo i instrumentalizacji wszystkich, danych przez naturę (geny) i wychowanie zdolności. Talent to siła mówienia bez potrzeby tłumaczenia się z siebie. Talent to równie dobrze - być i nie być. Talent to lekki, znośny byt. Dyspozycyjność bez zobowiązań.

Bo jeśli komuś się wydawało, że mamy w Polsce postmodernizm, że mieliśmy go już parę lat temu, że zdążył już przegryźć literaturę głęboko, na wylot nieomal, to teraz ma okazję zobaczyć, że pośpieszył się ze swoim poglądem. Dopiero Dehnel przynosi prawdziwy koniec walki Jakuba z Dawidem.

***

Ależ, ależ, czy tak się godzi mówić, o tym chłopaku jak ze złota szczerym? Owszem, jest zdolny bardzo, lecz kiedy mówimy o nim, przestaje być ważne, czy kruszec, z którego jest zrobiony, to złoto czy tombak. Tylko tyle. I - czy podziwiając go - o to nam właśnie chodzi?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2007