Czy Matki-Amerykanki uratują Amerykę?

O wyniku wyborów w USA mogą zdecydować kobiety niemające nic wspólnego z feminizmem. Całe życie poświęcały rodzinie i popierały Republikanów, ale Donald Trump je obraził.

16.10.2016

Czyta się kilka minut

 / il. Ben Shishko / www.benshishko.eu
/ il. Ben Shishko / www.benshishko.eu

Dzisiaj, w epoce mediów społecznościowych, jest zapotrzebowanie na błyskawiczną informację, niemal „na wczoraj”. Dlatego w Stanach Zjednoczonych po każdym incydencie z udziałem kandydatów na prezydenta, a także po każdej z debat telewizyjnych organizuje się błyskawiczne sondaże telefoniczne. Ich wyniki różnią się czasem nawet o kilkanaście punktów procentowych. Ale też żyją niekiedy tylko kilkadziesiąt minut – do publikacji wyników następnego badania.

Między Kalifornią a Teksasem

Niektóre zagraniczne redakcje gubią się w gąszczu tych badań i sondaży – i w efekcie konstruują karkołomne tezy, pod selektywnie wybrany sondaż ogólnoamerykański. Tymczasem mieszkańcy większości amerykańskich stanów nie widzieli dotąd nawet jednej reklamówki wyborczej... Sztabom po prostu szkoda środków na przekonywanie przekonanych.

Przypomnijmy: w USA głosowanie jest dwustopniowe. Kto w poszczególnych stanach wygra choćby jednym głosem, czy też uzyskawszy nawet śmieszną względną większość (w przypadku, gdy jest czterech kandydatów, w niektórych stanach może wystarczyć zaledwie ponad 30 proc. głosów), ten zgarnia całą pulę tzw. głosów elektorskich z danego stanu.

Dlatego zabieganie o głos Kalifornijczyka nie opłaca się Donaldowi Trumpowi, bo zwycięstwo Hillary Clinton jest tam pewne. Wprawdzie ten „złoty stan” – jak go zwykli nazywać Amerykanie – przez dekady był spokojną przystanią Partii Republikańskiej. Ale odkąd prezydent Ronald Reagan, swoją drogą wcześniej gubernator Kalifornii, przesunął partię mocno na prawo, kraina Hollywood i Doliny Krzemowej stała się najsilniejszą redutą Partii Demokratycznej.

Odwrotnie Teksas – największy co do powierzchni i drugi co do liczby mieszkańców stan w USA, na terytorium którego historyczne Południe graniczy z Dzikim Zachodem. Jeszcze w 1976 r. wszystkie lokalne urzędy obsadzali tu Demokraci, zaś Teksańczycy w wyborach prezydenckich wskazywali ich kandydata. Ale znowu: Partia Demokratyczna była wówczas znacznie bardziej konserwatywna niż dziś. Obecnie lewica nie ma czego szukać w stanie samotnej gwiazdy.

il. Ben Shishko / www.benshishko.eu

Gdzie trwa prawdziwa gra

Dlaczego to wszystko jest tak ważne?

Na mapce, którą przygotowaliśmy [patrz powyżej – red.], widać wyraźnie, gdzie naprawdę toczy się gra. Zaznaczyliśmy też, ile głosów elektorskich ma każdy ze stanów.

Marzeniem Donalda Trumpa jest więc przejęcie od Demokratów kilku stanów na zachód od Nowego Jorku. Bo to właśnie tradycyjny wyborca z Ohio, Michigan i Pensylwanii – czyli zatrudniony w przemyśle biały mężczyzna, niezadowolony z pauperyzacji swojego środowiska, którego łatwo było uwieść hasłami typu „obcy zabiera ci pracę, zagraża twojemu bezpieczeństwu” – głosował masowo na Trumpa w republikańskich prawyborach i dał mu w nich zwycięstwo.

Ale teraz, w trakcie jesiennej kampanii, kiedy po przeciwnej stronie jest reprezentantka zupełnie innego obozu politycznego, stany te Trumpowi uciekają. Duże skupiska afroamerykańskiej mniejszości – kandydat Republikanów wielokrotnie je obraził – w stanie Michigan (szczególnie w Detroit) oraz w Pensylwanii (tu przede wszystkim Filadelfia) przesuwają języczek u wagi na rzecz Clinton.

Trump długo liczył, że odbije się w sondażach, ale w żadnym z dotychczasowych nie uzyskał przewagi nad Clinton. Najpewniej popełnił, co dla takiego narcyza jak on nie było trudne, jeden z podstawowych błędów poznawczych: heurystykę dostępności. Doradców słuchać nie lubi, a na swoich wiecach widział tłumy rozentuzjazmowanych ludzi. I być może pomyślał sobie, że tak jak czują i myślą owe – skromne jednak, patrząc na wszystkich głosujących – ludzkie masy na jego wiecach, tak też czują i myślą wszyscy.

Zostało mu Ohio, stan uchodzący od stu lat za papierek lakmusowy nastrojów całego kraju. Ale i tam ostatnie sondaże pokazują, że koncepcja Clinton – polegająca na uderzaniu do ciągle niezdecydowanych i wysyłaniu wolontariuszy od drzwi do drzwi – przynosi rezultaty.

Dlatego Trump postanowił przerzucić siły na Florydę i na trzy stany dawnego Dzikiego Zachodu. Lecz i tam zaczyna gonić go duch prawyborów. Jego głównym komunikatem, skierowanym do rozwścieczonych białych mężczyzn z tzw. pasa rdzy [obszaru, gdzie upada dziś ciężki przemysł – red.], była nienawiść do Latynosów. Tymczasem to Latynosi są coraz silniejszą populacją we wspomnianych czterech stanach – i tego ostentacyjnego rasizmu nie mogą mu wybaczyć, choć dotąd, jako społeczność w dużej mierze konserwatywna, bezwzględnie popierali Republikanów (w 2012 r. kandydat Republikanów Mitt Romney zgarnął aż 27 proc. latynoskich głosów; mimo to przegrał wybory z kretesem).

Z tych czterech stanów, o które Trump chciał zawalczyć, Kolorado i Nowy Meksyk wydają się być dziś poza jego zasięgiem. Powoli też traci z widoku Nevadę i Florydę. A co więcej, szanse wyrównują się w dotąd solidnie republikańskiej Arizonie.

Mobilizacja muzułmanów

Warto przyjrzeć się też grupie, która dotąd nie była dostrzegana przez demografów zajmujących się wyborami. Amerykańscy muzułmanie raczej nie poprą kandydata, który bez zbędnych eufemizmów mówi o zakazie wpuszczania na terytorium Stanów Zjednoczonych wyznawców Allaha, a także wyznawców innych religii pochodzących z krajów, które – jak to ujmuje Trump – mają „udział w międzynarodowej sieci terrorystycznej”.

Tymczasem według instytutu badawczego Pew Research Center muzułmanów jest dziś w Stanach ok. 3,3 mln; to mniej więcej jeden procent wszystkich mieszkańców kraju. Rada Stosunków Amerykańsko-Islamskich (CAIR) policzyła, że w wyborach brało dotąd udział niewiele ponad 820 tys. muzułmanów z obywatelstwem USA, co stanowi mniej niż 0,5 proc. wszystkich zarejestrowanych wyborców.

– Ten kraj jest wielki dlatego, że daje wszystkim równe prawa. Niestety w ciągu ostatniego półrocza nasiliły się nastroje szowinistyczne. Do normy politycznego dyskursu weszły hasła mizoginiczne, antylatynoskie i antymuzułmańskie – mówi „Tygodnikowi” Shahid Husain, były przewodniczący Centralnego Meczetu w Charleston w Karolinie Południowej.

Postulat Trumpa, aby do USA nie wpuszczać w ogóle muzułmanów, popiera dziś wedle sondaży 17 proc. Amerykanów. To mało, bo nie wystarczy na przeforsowanie trumpowskiej agendy, ale też dość dużo, aby tę grupę zupełnie zignorować.
Dlatego obywatele USA wyznający islam zwierają dziś szeregi. Zabrali się za samodzielną zbiórkę pieniędzy: albo bezpośrednio dla kampanii Clinton, albo dla przeróżnych stowarzyszeń walczących z Trumpem. Prowadzą też dość aktywny programrejestrowania nowych wyborców. Rekordy rejestracji padły w Wirginii, Michigan, Pensylwanii i Ohio.

W tym ostatnim stanie, jeśli dalej poparcie dla obojga kandydatów będzie zbliżone, to właśnie bezprecedensowa mobilizacja amerykańskich muzułmanów może przeważyć szalę na rzecz Hillary Clinton.

Niespodzianka już była?

Jak się jednak okazało, prócz tych mikrokampanii, prowadzonych w każdym ze stanów, gdzie poparcie dla Clinton i Trumpa jest bliskie remisu, na dzień przed drugą prezydencką debatą wybuchła prawdziwa bomba.

Ujawniono nagranie sprzed ponad dekady, na którym Trump wyjątkowo obrzydliwie wypowiada się o kobietach (użyte słowa trudno cytować na łamach „Tygodnika”). I oto nagle kobiety stały się tymi, które mogą zdecydować o wyniku elekcji.
Wygląda na to, że właśnie ten incydent może okazać się tzw. październikową niespodzianką – w żargonie dziennikarzy i politologów to news spadający jak grom z jasnego nieba w finale kampanii, i może zdecydować o wyniku, gdyż wybory odbywają się zawsze w pierwszy wtorek po pierwszym poniedziałku listopada.

– To chyba najbardziej szokująca „październikowa niespodzianka” w ostatnich 50 latach – mówi „Tygodnikowi” Dante Scala, politolog z Uniwersytetu New Hampshire. – Myślę, że mniejszy wpływ na nastroje na scenie politycznej miały nawet rewelacje Nixona z 1968 r., że prowadzi własne tajne negocjacje z Wietkongiem albo deklaracja Iranu z 1980 r., że nie zwolni amerykańskich zakładników, co zatopiło Jimmy’ego Cartera i jego szanse na reelekcję, albo też dokumenty poświadczające, iż Bush junior został zatrzymany za prowadzenie po pijanemu, czy też taśma z monologiem Romneya, gdy mówił zaprzyjaźnionym biznesmenom, że 47 proc. Amerykanów to darmozjady żyjące wyłącznie z pomocy państwa – wylicza Scala.

W istocie, po upublicznieniu taśmy z wulgaryzmami Trumpa kilkudziesięciu republikańskich kongresmenów i senatorów wycofało poparcie dla oficjalnego kandydata swojej partii. Choć jak dotąd – do połowy października – nie zrobił tego nikt z jej kierownictwa.

Dylematy Republikanów... 

Z punktu widzenia Partii Republikańskiej sytuacja staje się paradoksalna. Konserwatywni stratedzy powoli przestają się bać o tegoroczne wybory. Coraz bardziej zajmuje ich za to troska o tożsamość partii. I to nie tylko przed powyborczymi rozliczeniami, ale też w perspektywie nadchodzących dekad.

Steven Schmidt, architekt kampanii prezydenckiej Johna McCaina w 2008 r., mówił: „Nie spotkałem nikogo, kto pełniłby w stronnictwie jakiekolwiek kierownicze stanowisko, choćby na szczeblu lokalnym, kto zgadzałby się, że Trump jest mentalnie, moralnie i intelektualnie zdolny do tego, aby być prezydentem. I myślę sobie, że ci, którzy doskonale sobie z tego zdają sprawę, a nie wystąpili przed Amerykanami i nie potępili Trumpa, zostaną za swoją hipokryzję rozliczeni przez prawicowych wyborców”.
Katie Packer, główna doradczyni kampanii Mitta Romneya w 2012 r., ujęła to tak: „Wszystko, czego dotknie się Donald, kończy się katastrofą. Partia straciła nad tym kontrolę. Na lata oddajemy pole Demokratom. Ilekroć wspierający dziś oficjalnego kandydata polityk [republikański – red.] będzie się ubiegać o urząd, nasi konkurenci będą puszczać spoty przypominające, że ten człowiek stał murem za szaleńcem, jego mizoginią, rasizmem, seksizmem i bezdenną głupotą”.

I jeszcze John Weaver, doradca McCaina i gubernatora Johna Kasicha (Kasich zajął trzecie miejsce w tegorocznych prawyborach republikańskich): „Życie Trumpa zostało dość dokładnie prześwietlone. Nikt, kto go spotkał w życiu prywatnym, biznesowym czy politycznym, na tej znajomości nie skorzystał. Dlaczego naszym dwóm głównym liderom, czyli przewodniczącemu Izby Reprezentantów Paulowi Ryanowi oraz szefowi senackiej większości Mitchowi McConnellowi wydaje się, że w ich przypadku będzie inaczej?”.

Dla porządku dodajmy, że w minionym tygodniu – po ujawnieniu nagrania z enuncjacjami Trumpa na temat kobiet – Paul Ryan stracił najwyraźniej cierpliwość: amerykańskie media podały, że w rozmowach z wieloma politykami swej partii miał powiedzieć, iż nie będzie już bronić Trumpa ani angażować się w kampanii po jego stronie; zamiast tego Ryan zamierza skoncentrować się na wyborach do Kongresu. W wielu częściach kraju odbywają się one 8 listopada, tego samego dnia co wybory prezydenckie – i wielu kandydatów republikańskich, którzy dotąd byli pewniakami w swych okręgach, teraz musi obawiać się negatywnego „efektu Trumpa”.

...i ewangelikalnej prawicy

Niemniej, jak dotąd żaden z liderów tzw. chrześcijańskiej religijnej prawicy nie potępił kandydata Republikanów za jego słowa na temat kobiet. Były wiceminister edukacji Gary Bauer oświadczył, że Hillary Clinton jest zdeterminowana, by ukrócić wolność religijną, zainicjować cywilizację śmierci, powołać do Sądu Najwyższego sędziów, którzy będą na lata utrwalać tę cywilizację, i że doprowadzi ona do zalania kraju imigrantami pogardzającymi chrześcijaństwem. Nadzieją na obronę starej dobrej Ameryki ma być tylko Trump.

Prezes Rady Badań nad Rodziną (FRC) Tony Perkins postąpił ostrożniej – i powiedział, że jego poparcie dla Trumpa nie było nigdy kwestią tożsamych wartości, lecz raczej tożsamych obaw o przyszłość i definiowanie wspólnego wroga.

Można podejrzewać, dlaczego ewangelikalni fundamentaliści dalej smalą cholewki do Trumpa. Wygrana Clinton oznacza trzecią z rzędu kadencję demokratycznego prezydenta – i dokończenie zainicjowanej przez Obamę naturalnej wymiany pokoleniowej w różnych instancjach sądów federalnych, oczywiście na osoby o bardziej lewicowym „odchyleniu” niż poprzednicy. Nowi sędziowie zapewne będą orzekać wbrew religijnej doktrynie w takich sprawach jak przerywanie ciąży czy prawa mniejszości seksualnych. W takiej Ameryce liderzy ewangelikalni straciliby sporą część swych nieformalnych wpływów.

Ale pytanie, czy nabranie przez nich wody w usta w sprawie obscenicznych komentarzy na temat kobiet i deklarowanego przez miliardera z Nowego Jorku promiskuityzmu już teraz owych wpływów mocno nie ograniczy? Bo wyborcy, a szczególnie wyborczynie, mogą dostrzec w ich postawie dość oczywistą dwulicowość.

Pożytki ze skandalu

Gdy opadnie (o ile opadnie... bo niektóre media sugerują, że mogą być jeszcze kolejne nagrania z wynurzeniami Trumpa...) medialny pył i oburzenie na to, jak wyjątkowo wulgarny jest Trump, trwać będzie rozpoczynająca się debata, gdzie są granice molestowania seksualnego i czy obowiązujące prawo jest wystarczająco uwrażliwione na ten temat.

– O ironio, dzięki temu szaleńcowi Ameryka dowiedziała się, że seksizm nie jest wyłącznie fanaberią feministek. I że przemoc seksualna wobec kobiet może dotyczyć twojej siostry czy córki. Senator John Boozman z Arkansas, dumny ojciec trzech córek, oświadczył, że gdyby Trump wypowiedział się w taki sposób o którejkolwiek z nich, musiałby oszczędzać na protetyka, bo straciłby zęby. Oczywiście skutkiem sierpowego ciosu senatora, zresztą z Partii Republikańskiej – mówi „Tygodnikowi” Marianne LaFrance, psycholog polityki z Uniwersytetu Yale.

Choć zabrzmi to osobliwie, z pomocą Trumpa udało się wyciągnąć trupa z szafy i zacząć rozmowę o tym, ile kobiet nie zgłasza przypadków przemocy na tle seksualnym, oraz o tym, że jej głównymi ofiarami są przedstawicielki mniejszości etnicznych oraz kobiety żyjące w biedzie.

Przyparty do ściany

Sam Trump, przyparty do ściany, wpadł na pomysł, że zacznie przypominać ekscesy seksualne Billa Clintona, zaplamioną jego nasieniem sukienkę Moniki Lewinsky, rezonujące co jakiś czas plotki o temperamencie byłego prezydenta i o tym, że miał dopuścić się gwałtu.

Najwyraźniej jednak Trump nie skalkulował, że robiąc z Billa Clintona monstrum, niekoniecznie musi uderzyć w Hillary Clinton – bo jak by nie patrzeć, była ona przecież ofiarą. I to podwójną: najpierw małżeńskiej niewierności, a potem niewyobrażalnego upokorzenia, kiedy na oczach całej Ameryki zdecydowała się lojalnie bronić nielojalnego męża.

– O wyniku tych wyborów zdecydują kobiety, które określiłabym jako matki-Amerykanki – uważa Marianne LaFrance. – Szczególnie te żyjące na przedmieściach Charlotte w Karolinie Północnej, Tampy na Florydzie, Cincinnati w Ohio i Phoenix w Arizonie, czyli we wszystkich kluczowych do zwycięstwa stanach. To żony raczej dobrze zarabiających mężów, które całe życie poświęciły rodzinie. One zwykle głosują na Republikanów, bo prawica dawała im poczucie bezpieczeństwa. To kobiety niemające nic wspólnego z feminizmem.

– Ale w tych historycznych wyborach – prognozuje LaFrance – kiedy republikański kandydat do Białego Domu obraził poniekąd je wszystkie, matki-Amerykanki albo zostaną w domu, albo, przełykając żabę lub po prostu ze współczucia i solidarności, zagłosują na Hillary Clinton. ©

Tekst ukończono w środę 12 października.

ZOBACZ NASZ SERWIS SPECJALNY
Ameryka wybiera. I to po raz pierwszy prezydenta tak niepodobnego do jego 44 poprzedników. Nowym gospodarzem Białego Domu i żandarmem całego świata zostanie albo pierwsza w historii kobieta na tym urzędzie, albo ekscentryczny i kontrowersyjny bogacz bez doświadczenia politycznego. Kampanię i same wybory komentuje w serwisie internetowym „Tygodnika Powszechnego” Radosław Korzycki. Czytaj na powszech.net/usa2016

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zajmuje się polityką zagraniczną, głównie amerykańską oraz relacjami transatlantyckimi. Autor korespondencji i reportaży z USA.      więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2016