Trump u bram

W walce o Biały Dom liczą się już tylko Hillary Clinton i miliarder Donald Trump. Ona jest nadzieją własnego stronnictwa. On zagraża dobremu imieniu Partii Republikańskiej.

06.03.2016

Czyta się kilka minut

Kandydaci na kandydata na prezydenta USA. Od lewej: Marco Rubio, Ted Cruz, Bernie Sanders, Donald Trump i Hillary Clinton. / Fot. Oliver Berg / DPA / PAP
Kandydaci na kandydata na prezydenta USA. Od lewej: Marco Rubio, Ted Cruz, Bernie Sanders, Donald Trump i Hillary Clinton. / Fot. Oliver Berg / DPA / PAP

Seria ostatnich prawyborów i konwentykli w Stanach Zjednoczonych wyłoniła wyraźnych zwycięzców w obu głównych partiach. Pierwszego marca miał miejsce tzw. superwtorek, kiedy do urn udali się mieszkańcy 11 stanów – Massachusetts, Alabamy, Arkansas, Teksasu, Oklahomy, Kolorado, Minnesoty, Vermont, Georgii, Tennessee i Wirginii. W kolejnych dniach plebiscyty odbywały się w Kansas, Luizjanie, Kentucky, Nebrasce, Maine, na Hawajach, w Missisipi i Michigan.

Hillary dystansuje Berniego

W ich efekcie Hillary Clinton z Partii Demokratycznej zdobyła już połowę wymaganych delegatów na partyjną konwencję, która odbędzie się na początku sierpnia w Filadelfii. Natomiast szanse prowadzącego „powstańczą” kampanię z ultralewicową agendą senatora Berniego Sandersa spadły niemal do zera.

Jeszcze kilka miesięcy temu wróżono mu, że powtórzy sukces Baracka Obamy sprzed ośmiu lat i przebije się ze swoimi poglądami – obejmującymi gruntowną zmianę w polityce fiskalnej i poskromienie „wilków” z Wall Street – do głównego nurtu stronnictwa, aby na koniec powalczyć o Biały Dom jako pierwszy od stu lat socjaldemokrata. Ale o jego klęsce zdecydowali Afroamerykanie, tradycyjnie już niemal w 90 proc. identyfikujący się z Partią Demokratyczną. Nie zaufali Sandersowi, mimo że ma on chwalebny dorobek aktywnej walki o ich prawa obywatelskie – w latach 60. XX wieku był nawet kilkakrotnie aresztowany podczas protestów przeciwko segregacji w szkołach i urzędach publicznych.

Rywalizacja wśród Demokratów odbywała się w bardzo dżentelmeńskiej atmosferze. Ani Hillary, ani Bernie nie wyciągnęli żadnych kompromitujących „kwitów”. Teraz nadszedł czas, by pozwolić temu ostatniemu wycofać się z podniesioną głową i uznać jego wkład w debatę nad partyjną platformą wyborczą.

Była pierwsza dama powoli przygotowuje się już do starcia z faworytem Republikanów Donaldem Trumpem, który daleko w tyle zostawił swoich rywali: senatorów Marca Rubia i Teda Cruza, gubernatora Ohio Johna Kasicha oraz czarnoskórego neurochirurga Bena Carsona. Kasich, chociaż już dawno pogrzebał wszelkie szanse na nominację, oświadczył, że nie wycofa się przed prawyborami w rodzinnym Ohio. Odbędą się one 15 marca.

Jad grzechotnika

W miniony czwartek, 3 marca, opuścił natomiast wyścig Carson, będący politycznym nowicjuszem. Od początku nie miał żadnych perspektyw na nawiązanie walki z czołówką. Eksperci są zdania, że startował tylko po to, aby wypromować się w mediach i powalczyć o własny program w konserwatywnej telewizji Fox News. Pojawiła się też informacja, że prominenci partyjni z Waszyngtonu w zamian za wycofanie się obiecali mu wsparcie w walce o fotel senatora z Florydy, który jesienią zwalnia Marco Rubio.

Jednak w przeciwieństwie do układnej potyczki Demokratów, Republikanie od początku obrzucali się błotem, skutkiem czego jakiekolwiek kompromisy są teraz bardzo trudne. Czarną owcą okazał się senator Cruz z Teksasu, który stosował w kampanii taktykę „nie brać zakładników”.

– On jest sk....synem światowej klasy! – denerwuje się w rozmowie z „Tygodnikiem” Cathy Rinehart, polityczna menedżerka Demokratów z Teksasu, która starła się z Cruzem na wczesnym etapie jego kariery. – Cruz przedstawia się jako niezłomny obrońca chrześcijańskich wartości, a potem zaczyna pluć jadem jak grzechotnik. Zakłada, że to, co nie jest zabronione, jest dopuszczalne, choćby było bezwzględnie niemoralne.

Wolontariusze Cruza, senatora z Teksasu, podczas konwentyklu w Iowa gawędzili z wyborcami i puszczając oko mówili im, że Marco Rubio zamierza się wycofać, i że nie warto na niego głosować. Teksańczyk plebiscyt wygrał, a jego rywal zajął kompromitujące piąte miejsce. Z kolei przed prawyborami w Karolinie Południowej ktoś wysyłał głosującym zdjęcia przedstawiające Jeba Busha w serdecznym uścisku ze znienawidzonym przez prawicowy elektorat Barackiem Obamą. Po dokładnym zbadaniu okazało się, że „fotografie” powstały w Photoshopie, a ślady znów prowadzą do Cruza. Prowokacja się udała, bo Bush, mimo zainwestowania w spoty reklamowe w tym stanie ponad 15 mln dolarów, zdobył ledwie 7 proc. głosów – i wkrótce wycofał się z rywalizacji.

Gra Donalda Trumpa

Natomiast zwycięski jak dotąd po stronie republikańskiej Donald Trump podjął naprawdę ryzykowną grę, która może się odbić na całym amerykańskim społeczeństwie.

Zaczął kokietować wyborców niekryjących się z rasistowskimi poglądami i marzących o powrocie do segregacji rasowej. Zresztą od początku swej kampanii lawirował na granicy bigoterii. Najpierw zaproponował, że trzeba zbudować mur na granicy z Meksykiem, żeby ściśle uszczelnić granicę przed potencjalnymi imigrantami. W cynicznym uniesieniu oświadczył potem, że zmusi rząd w Mexico City do tego, aby to on zapłacił za budowę konstrukcji. „Meksyk wysyła do nas wyłącznie nieudaczników, a odpowiedzialność za ich nieudacznictwo spada na nas” – mówił podczas jednego z wieców.

Ale prawdziwą bombę odpalił na chwilę przed superwtorkiem. Zapytany przez dziennikarza, co myśli o Ku Klux Klanie – skrajnie prawicowej organizacji walczącej o utrzymanie supremacji białych i otwarcie dążącej do ograniczenia praw politycznych i obywatelskich Afroamerykanów, Żydów i katolików – miliarder z Nowego Jorku oświadczył, że nie ma powodu, aby ją potępić.

– Dla kogoś, kto jest w stanie połączyć ze sobą podstawowe fakty, jest to jakąś nieziemską aberracją – mówi „Tygodnikowi” Dante Scala, politolog z Uniwersytetu New Hampshire. – Ku Klux Klan jest wpisany na listę organizacji terrorystycznych. Cały czas dokonuje zamachów, których żniwo przewyższa polityczne zbrodnie dokonywane przez kogokolwiek innego. To biali rasiści, a nie islamscy fanatycy zamordowali w ciągu ostatnich 15 lat w Ameryce najwięcej osób. Tymczasem Trump, który oficjalnie nienawidzi terroryzmu, dla Klanu czyni wyjątek, by uwieść wyborców, którzy myślą podobnie jak ludzie w białych kapturach. To się w głowie nie mieści, ale odnosi znakomity skutek, bo kandydat zgarnia w kolejnych plebiscytach cała pulę – uważa Scala.

Panika szefostwa Republikanów

Kiedy w mediach krytyka ekscentrycznego biznesmena przybrała na sile i większość komentatorów – od prawa do lewa – uznała, że tym razem sięgnął dna, kandydat Trump z sarkastycznym uśmiechem stwierdził, że nic dobrego o Klanie nie powiedział, i że po prostu źle zrozumiał pytanie dziennikarza. „Coś było nie tak ze słuchawką i mikrofonem” – oświadczył.

– To mu całkowicie uszło płazem, tak jak wcześniejsze historie, kiedy dystansował się od potępienia sprawców pobić Latynosów czy Afroamerykanów – komentuje w rozmowie z „Tygodnikiem” prof. Steven Johnston z Uniwersytetu Utah. – Trump spekulował nawet, że każdy Meksykanin jest z natury agresywny i drzemie w nim potencjalny gwałciciel.

Johnston uważa, że na gruncie moralnym i prawnym nie ma różnicy między tym, czy Trumpa poprze Klan czy też Państwo Islamskie. A jednak wyborcy tego nie dostrzegają.

– Jako miliarder od urodzenia spędza on większość czasu wśród nowojorskich elit, więc pewnie nie jest szczerym rasistą. Ale jest kimś o wiele gorszym: rasowym oportunistą. Przywraca amerykańskiej debacie publicznej śmiertelnego wirusa, którego kilka dekad temu udało się wytępić. To jakby z premedytacją rozsiewać wśród ludzi czarną ospę – dodaje Dante Scala.

Tymczasem po ostatniej serii prawyborów, w których outsider Trump zmiażdżył establishmentową konkurencję, kierownictwo Partii Republikańskiej najwyraźniej wpadło w panikę. Stronnictwo, którego lider – bo pretendenci do prezydentury są traktowani jako nieformalni przewodniczący partii – nie kryje się z bigoterią, jest bowiem skazane w Stanach na marginalizację i weterani polityki z Waszyngtonu doskonale o tym wiedzą. Dlatego próbują zjednoczyć siły i zrobić wszystko, żeby to Marco Rubio został kandydatem prawicy w listopadowych wyborach.

– Problem polega na tym, że zdecydowali się na to o trzy-cztery miesiące za późno. Liczyli, że prawybory szybko wyłonią tego „normalnego” kandydata, który partię zjednoczy. Tymczasem ci mówiący „do rzeczy” odpadali jeden po drugim, a Rubio jak dotąd wygrał republikańskie prawybory tylko w jednym stanie i rzadko jest w stanie przekroczyć próg 20 proc. – mówi „Tygodnikowi” Patrick Eagan z Uniwersytetu Tulane.

Partia walczy o przetrwanie

Jak dotąd senator Ted Cruz, skłócony ze wszystkimi, dla kierownictwa Republikanów był tak samo nie do zaakceptowania jak Donald Trump. Ale teraz, przerażone perspektywą kandydata na prezydenta łaskawym okiem patrzącego na rodzimych terrorystów z Klanu, może ono wybaczyć Cruzowi brudną grę na granicy prawa – jeśli się okaże, że tylko on może powstrzymać miliardera z Nowego Jorku.

„To jest dla mnie wybór jak między dżumą a cholerą. Ale kiedy w grę wchodzi śmierć naszej partii, będę się musiał zdecydować na tę chorobę, która mniej grozi agonią” – oświadczył uchodzący za „gołębia” senator Lindsey Graham z Karoliny Południowej, partyjny ekspert od polityki zagranicznej i główny rzecznik sprawy ukraińskiej w Waszyngtonie.

Tymczasem Mitch McConnell, szef klubu Republikanów w Senacie, który stracił najwyraźniej złudzenia i pogodził się z tym, że to Trumpa namaszczą wyborcy do walki z Hillary Clinton, rozpoczął już ciche konsultacje w sprawie tego, aby w gruncie rzeczy odpuścić sobie Biały Dom i z zamkniętymi oczami czekać na zwycięstwo byłej minister spraw zagranicznych w rządzie Obamy, a skupić się na ratowaniu kruchej większości w wyższej izbie Kongresu – tak aby to Senat stał się silną bazą ewentualnej republikańskiej opozycji przez kolejne cztery lata, aż do następnych wyborów.

Dlatego McConnell zaproponował, aby dziesięciu republikańskich senatorów, których reelekcja jest najbardziej zagrożona, zaczęło puszczać reklamówki, w których dystansują się od groteskowego biznesmena-oportunisty.

– Ale na to też może być już za późno – stwierdza Patrick Eagan. – Wielu wpływowych polityków partii zakładało, że Trump jest tylko bohaterem „sezonu ogórkowego”. Nawet gdy zaczął on dominować w sondażach, sądzili, że gdy przyjdzie co do czego, jego gwiazda zblednie. Dlatego oficjalnie mówili, że poprą każdego, kogo wskaże partia.

Z tego powodu Johnowi McCainowi – popularnemu senatorowi i kandydatowi na prezydenta przed ośmioma laty – zajrzała teraz w oczy polityczna śmierć. Jego rywalka w wyborach senackich w Arizonie po stronie Demokratów, Anne Kirkpatrick, zaczęła bowiem emitować spoty ukazujące najbardziej absurdalne i wulgarne wypowiedzi nowojorskiego przedsiębiorcy. Spoty kończy deklaracja McCaina, że zagłosuje on na każdego, kto wygra republikańskie prawybory. Wkrótce sondaże w tym graniczącym z Meksykiem stanie pokazały, że kampania lewicowej pretendentki działa – i 80-letni weteran wojny w Wietnamie może się po trzech dekadach pożegnać z Senatem.

Konserwatywna kontrrewolucja

Niektórzy republikańscy stratedzy i sponsorzy zastanawiają się natomiast nad inną opcją, która miałaby zminimalizować ewentualne straty w listopadowych wyborach – i pozwolić ocalić partii twarz. Spotkali się oni ostatnio pod przewodnictwem Karla Rove’a, architekta wyborczych i politycznych sukcesów George’a W. Busha, aby oszacować, czy opłacałoby się wystawienie konserwatywnego i statecznego polityka, który nie byłby rasistą, kogoś mogącego wystartować oficjalnie bez partyjnego logo, ale zdolnego jak lokomotywa pociągnąć kandydatów do Kongresu i ocalić umiarkowaną platformę Partii Republikańskiej. Portal Politico.com twierdzi, że wynajęli oni nawet potężną firmę consultingową z Florydy, aby zbadała, jakie szanse ma taki scenariusz.

Czasu jest mało, bo wkrótce zbliżają się terminy rejestrowania bezpartyjnych kandydatów do Białego Domu, szczególnie w kluczowych stanach na Południu, a trzeba jeszcze zebrać kilkaset tysięcy podpisów.

– Zaangażowano podobno pracownię badań społecznych, która ma ocenić, czy twarzą takiej kampanii mógłby być były gubernator Teksasu Rick Perry – mówi „Tygodnikowi” Lauretta Frederking z Uniwersytetu Portland w Oregonie.

Ale w tym całym chaosie niektórzy Republikanie, reprezentujący główny nurt stronnictwa i często o uznanym dorobku, zwęszyli swoją szansę w rebelii, jakiej przewodzi Trump. Pierwszy przed szereg wyszedł gubernator Chris Christie, jeszcze miesiąc temu rywal miliardera do partyjnej nominacji. Po cichu liczy, że ten ostatni zaproponuje mu wiceprezydenturę. Po nim do obozu Trumpa zapisali się ultrakonserwatywny senator Jeff Sessions z Alabamy i była gubernator Arizony Jan Brewer, słynąca z twardej polityki wobec imigrantów.

Wszyscy oni najwyraźniej nie przejmują się tym, że efekt ich akcesu może być taki, iż Republikanie zostaną upośledzeni politycznie na lata, i że otworzy to Demokratom drogę do politycznej dominacji.

Emocje nie ustaną

Są jednak i tacy, którzy nie widzą w Trumpie szaleńca. Należy do nich Bill Clinton. „To polityk o wyjątkowej intuicji. Tajniki gry i antycypacji kolejnych jej etapów opanował do perfekcji. To oczywiście wyjątkowy oportunista, ale doskonale wie, co robi, w związku z czym mnie i Hillary czeka naprawdę trudna walka. Niewykluczone że najtrudniejsza ze wszystkich, które przyszło nam razem dotąd stoczyć” – mówił były prezydent o nowojorskim milionerze.

Przypadek Trumpa może też zupełnie zmienić model uprawiania polityki. Paradoksalnie człowiek, który ma nieograniczone zasoby finansowe, wydaje na swoją kampanię najmniej ze wszystkich kandydatów. Wystarczy mu kilka obelg dziennie wrzuconych na Twittera. Jakby potrafił w 140 znakach wyrazić więcej niż Hillary Clinton w dziesięciostronicowym przemówieniu.

Z jednym natomiast będą się musieli zgodzić i Republikanie, i Demokraci. Największymi zwycięzcami ostatnich prawyborczych bitew są amatorzy politycznej gry, bo galimatias, który zastali, gwarantuje, że emocje nie ustaną do partyjnych konwencji.

To z pewnością najciekawsza kampania wyborcza, odkąd istnieje internet i media społecznościowe. Facebook i Twitter pomagają utrzymać wyjątkowo sprinterskie tempo rywalizacji.

Ale czy jest się z czego cieszyć? ©

Tekst ukończono w piątek 4 marca.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zajmuje się polityką zagraniczną, głównie amerykańską oraz relacjami transatlantyckimi. Autor korespondencji i reportaży z USA.      więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2016