Człowiek za tysiąc dwieście

W Libii coraz prężniej rozwija się rynek handlu niewolnikami. Jego funkcjonowanie ułatwia polityka Europy, której celem jest zatrzymanie imigrantów w Afryce.

15.01.2018

Czyta się kilka minut

Imigranci z Afryki subsaharyjskiej w kolejce do samochodu przemytników, który zabierze ich do Libii.  Kolejki, mimo informacji o niewolnictwie w tym kraju, ustawiają się do dziś. Agadez, Niger, 2015 r. / THE WASHINGTON POST / CONTRIBUTOR / GETTY IMAGES
Imigranci z Afryki subsaharyjskiej w kolejce do samochodu przemytników, który zabierze ich do Libii. Kolejki, mimo informacji o niewolnictwie w tym kraju, ustawiają się do dziś. Agadez, Niger, 2015 r. / THE WASHINGTON POST / CONTRIBUTOR / GETTY IMAGES

Na imię ma David. Dziś 20-letni, pochodzi z Gambii – małego, dwumilionowego kraju w Afryce Zachodniej. Aby dotrzeć do Rzymu, gdzie dziś mieszka, David pokonał ponad 7 tys. kilometrów, w tym pustynię i morze.

Wędrował przez dwa lata. W rozmowie telefonicznej z „Tygodnikiem” opowiada, że początkowo nie sądził, iż potrwa to tak długo. Przecież już po trzech tygodniach pokonał połowę trasy i był w nigerskim Agadezie, na Saharze, gdzie imigranci przesiadają się z autobusów na pick-upy przemytników. Tam, za miastem, droga się urywa: trzeba dojechać do końca pasa startowego lotniska, raz skręcić w lewo, raz w prawo, minąć posterunek. Dalej drogę zna tylko kierowca.

W ten sposób David dotarł do Gardonu w Libii, gdzie na dwa miesiące zatrudnił się jako pomoc domowa. Kolejny etap zapamiętał także pozytywnie: poznany w Sabhie Libijczyk kupił mu jedzenie i zapłacił za bilet do Trypolisu. Po jakimś czasie chłopak wsiadł na kuter płynący do Europy. Lecz statek przechwyciła libijska straż przybrzeżna. David trafił do więzienia. Tam zobaczył, jak to jest być współczesnym niewolnikiem.

Targowisko ludzi

Listopad 2017 r. Telewizja CNN emituje reportaż z Libii, który – gdyby wtedy były kamery – równie dobrze mógłby powstać w XVII w., gdzieś na zachodnim wybrzeżu Afryki. Słychać głos dochodzący zza kadru: „Osiemset… Dziewięćset… Tysiąc… Tysiąc sto…”. Kamera pokazuje młodego czarnego mężczyznę. Głos zachwala: „Duży, silny, dobry do pracy w polu”. Człowiek – jak usłyszymy, pochodzący z Nigerii – zostaje w końcu sprzedany za 1200 libijskich dinarów (równowartość ok. 3 tys. zł).

Po tym, gdy otrzymali to wideo – nagranie było amatorskie – reporterzy CNN pojechali do Libii i samodzielnie nagrali podobne sceny. Byli świadkami aukcji niewolników: widzieli, jak imigranci z Afryki „idą pod młotek”, i jak po transakcji oddaje się ich nowym właścicielom. Dzieje się to szybko: wystarczy 10 minut, aby sprzedać kilkanaście osób.

ONZ już rok temu przedstawiała dowody na istnienie rynku pracy przymusowej w Libii. Ale dopiero ten filmowy materiał wywołał szok. Widzowie na Zachodzie zobaczyli, że sceny, o których myśleli, iż są częścią historii – ludzi w kajdanach, kupców sprawdzających im uzębienie – rozgrywają się obecnie.

I choć niektóre z krążących potem w internecie zdjęć „niewolników w Libii” okazały się pochodzić z innych miejsc, to Peter Tinti, amerykański dziennikarz zajmujący się sytuacją na Saharze, nie ma wątpliwości: – Cienka linia rozgranicza zwykle przemyt ludzi przez granicę od handlu nimi. Jednak po materiale CNN stało się jasne, że w Libii możemy mówić o niewolnictwie. Zdarza się też, że imigranci sami zgadzają się, aby pracą spłacać długi, jakie zaciągnęli u ludzi, którzy zorganizowali im transport. I stopniowo się od nich uzależniają – mówi Tinti „Tygodnikowi”.

Mnie udało się uciec

W libijskich ośrodkach zatrzymań Peter Tinti rozmawiał z imigrantami, którzy po aresztowaniu byli „wypożyczani” lokalnym przedsiębiorcom i zmuszani do pracy, zwykle na budowach lub w rolnictwie. – Niektórzy dostawali jedzenie co dwa, czasem co trzy dni. Spali na posadzkach, stłoczeni w pomieszczeniach pełnych innych ludzi – mówi dziennikarz.

– Trwało to pięć miesięcy – David opowiada o czasie, który spędził w libijskim ośrodku zatrzymań. – Zdarzało się, że bito mnie do nieprzytomności, kolbą pistoletu, kijem, metalowym prętem. Bywało, że traciłem z tego wszystkiego rachubę czasu.

Kontakt do Davida dostałem od znajomej, która poznała go na włoskiej Lampedusie i pierwsza spisała jego doświadczenia. Ludzi z podobnymi przeżyciami było tam więcej, ale on jest jedynym świadkiem niewolnictwa, który zgodził się na rozmowę i na publikację jej treści.

Mówił z wysiłkiem, z każdą minutą coraz krótszymi zdaniami. Opowiadał: – Niektórych zabierano do miejsc, gdzie ludzie przedstawiający się jako ich pracodawcy sprzedawali ich innym… Cena? Czasem 200, czasem 1000 dinarów… Uniknąłem ich losu… Razem z innymi więźniami udało mi się zbiec z ośrodka zatrzymań – pamiętam, że był wtedy piątek… Ktoś inny się mną zaopiekował, ten ktoś już płacił…

Libia po Kaddafim

Mieszkańcy Afryki subsaharyjskiej przyjeżdżali do Libii za pracą od dekad. Od lat 60. XX w. miejscowa gospodarka, oparta na ropie, należała do najszybciej rozwijających się na kontynencie. Dyktator Muammar Kaddafi lokował wpływy z eksportu ropy w szczodrym systemie dotacji. Pod koniec jego rządów tylko do żywności i paliw Libia dopłacała rocznie równowartość 11,5 mld euro. Dlatego ceny wielu towarów były tu niższe niż w sąsiednich krajach, a ich wywóz z Libii i sprzedaż w Czadzie czy Nigrze stały się wyjątkowo opłacalne.

Dyktator sprawnie lawirował między gospodarką centralnie sterowaną a rozdawaniem przywilejów klanom i grupom interesu. Tolerował czarny rynek – ­Kaddafi­ zwał go „rynkiem ludowym”. Za jego przyzwoleniem powstały prywatne sieci kontrolujące handel i transport towarów przez Saharę. W państwie, gdzie największa grupa etniczna stanowi 15 proc. populacji, system „dziel i rządź” sprawdzał się dobrze. Różne strefy kontroli obejmowały też „prywatne” systemy opłat i negocjacje ­prze- wozu. Od ­dekad łapówki płaciło się więc władzom lokalnym, policji i różnym grupom zbrojnym.

Ale dwa czynniki zakłóciły rozwój saharyjskiego handlu. Pierwszy: w drugiej połowie XX w. coraz więcej towarów zaczęto transportować morzem (dziś statki przewożą 90 proc. światowego handlu), więc rolę ośrodków handlowych przejęły od Timbuktu, Agadezu czy Sabhy porty Afryki Zachodniej. Drugi czynnik: po upadku Kaddafiego w 2011 r. rozsypał się stworzony przez niego system przywilejów. Tuaregowie i plemię Tubu, dwie grupy dominujące na południu Libii, zaczęli walkę o szlaki przez pustynię. Ich nowym ładunkiem – prócz paliwa, broni i narkotyków – stali się imigranci z Południa.

Apetyt po Syryjczykach

Ale skąd w Libii rynek pracy przymusowej? Peter Tinti, który jest także współautorem książki „Migrant, Refugee, Smuggler, Saviour” (analizy przemytu i handlu ludźmi na Saharze), wyjaśnia: rozwinął się on wtedy, gdy na libijskim wybrzeżu zabrakło uchodźców z Syrii.

– Przed 2012 r. imigrantów z Afryki rzadko było stać na podróż do Europy. Kiedy klientami przemytników stali się uchodźcy z Syrii, statystycznie dużo bogatsi, z początku na morze wysyłano w miarę sprawne łodzie. Aby pokryć straty związane z ich utratą, dopełniano je pasażerami z innych krajów. Afrykanie płynęli pod pokładem, płacąc mniej – tłumaczy Tinti.

Tak nakręciła się spirala wzrostu: coraz więcej statków, coraz sprawniejszy transport, coraz większe tzw. domy przejściowe, gdzie uchodźcy i imigranci byli przekazywani kolejnym w łańcuchu przemytnikom.

Sieci przestępcze stały się tak potężne, że – przy niedołężnej polityce europejskiej i wewnętrznym chaosie w Libii – ostatecznie same zaczęły kreować rynek. Oraz ­szukać nowych źródeł zarobku, m.in. na pracy przymusowej imigrantów.

Jest tu jeszcze jedna okoliczność: wielu Libijczyków postrzega czarnoskórych Afrykanów jako zwolenników byłego dyktatora. Także dlatego, że do swej ostatniej wojny (zakończonej przegraną i egzekucją) Kaddafi zaangażował najemników z zagranicy.

– Kiedyś imigranci mieszkali głównie na obrzeżach libijskich miast. Kaddafi budował dla nich bloki. Tak powstała np. dzielnica mauretańska w Trypolisie – wyjaśnia pochodząca z Libii dr Magdalena El Ghamari, która obecnie pracuje naukowo w warszawskim Collegium Civitas jako ekspertka od bezpieczeństwa kulturowego. – Wielu dostawało pensje od rządu. Libijczycy uważali, że cudzoziemcy nie pracują. Dla imigrantów Kaddafi był „ojcem Afryki”. Oni zaś w oczach wielu moich rodaków byli jego wierną gwardią. Upadek reżimu nie zatarł pamięci.

Niewidzialne

Najgorzej mają kobiety. Aby zmniejszyć ryzyko, imigrantki przebywające w Libii dopasowują się do otoczenia: na co dzień mówią po arabsku, ubierają się konserwatywnie. Nawet chrześcijanki, stanowiące 70 proc. cudzoziemek, zakładają hidżaby.

Strategia bycia „niewidzialną” to pochodna lęku przed donosicielstwem. Taksówkarze, sprzedawcy, pielęgniarze, nauczyciele – oni wszyscy mogą donieść policji. Szpitale nie przyjmują tzw. nieregularnych (tj. przebywających nielegalnie) imigrantek. W październikowym raporcie Urzędu Wysokiego Komisarza NZ ds. Praw Człowieka cytowani są lekarze odmawiający ich leczenia, z obawy – jak twierdzą – przed zarazkami. Od 10 lat przed ich dziećmi zamknięte są szkoły publiczne – matki organizują się i popołudniami uczą najmłodszych samodzielnie.

Dla wielu kobiet pierwszym krokiem do niewolnictwa są przepisy. Żeby kupić kartę SIM do telefonu, trzeba okazać dokument. Jeśli imigrantki ich nie mają, załatwiają karty SIM u pośredników (cena to nawet 70 dinarów, równowartość 180 zł). Nie mogą, jak mężczyźni, wystawać na skrzyżowaniach, czekając na ofertę pracy – w tym też pomagają im pośrednicy.

Jeśli dodamy do tego okoliczność, że czarnoskóre kobiety z Afryki Zachodniej bywają w Libii stygmatyzowane jako potencjalne prostytutki (zwłaszcza gdy przyjeżdżają same i bez dzieci, a tak przybywa większość), to okaże się, że niewiele trzeba, aby pośrednicy mogli je od siebie uzależnić. Wystarczy odpowiednio zadziałać psychologicznie.

Stąd już krok do uwięzienia. W tzw. domach przejściowych, gdzie imigranci są przekazywani z rąk jednej grupy do drugiej, czekając na dalszy etap podróży, kobiety przetrzymuje się w osobnych pomieszczeniach. Są tam narażone na wykorzystywanie seksualne. W ankiecie ­UNICEF-u z 2016 r. kobiety opowiadały o braku dostępu do sanitariatów (nawet w czasie menstruacji). Albo że były zmuszane rodzić bez żadnej asysty medycznej. Zmusza się je tu także do gotowania dla „opiekunów” – lub do prostytucji.

Unia: zmiana strategii

Na początku kwietnia 2017 r. Marco Minniti, minister spraw wewnętrznych Włoch, zaprosił do Rzymu przedstawicieli ok. 60 frakcji i grup etnicznych z Libii. To wtedy ustalono, że w zamian za pieniądze z Europy zajmą się one „zabezpieczeniem” granic swojego kraju. Czytaj: zatrzymają imigrantów. „Dopiero kiedy upewniłem ich, że pochodzę z Kalabrii, regionu, gdzie umowy pieczętuje się krwią, zgodzili się podpisać” – chwalił się Minniti.

Od tego czasu politykę „outsourcingu” w sferze pilnowania południowej granicy Unii krytykowali urzędnicy ONZ (że jest „nieludzka”) i organizacje praw człowieka (że „sprzyja nadużyciom”).


Czytaj także: Wojciech Jagielski: Europa za zamkniętymi drzwiami


Jaki związek ma strategia Europy z niewolnictwem w Libii?

Peter Tinti waży słowa: – Mówienie, że Unia jest bezpośrednio uwikłana w handel niewolnikami, to nadużycie. Jednak materiały, które zebrałem w 2017 r., dały mi pewność, że efektem polityki europejskiej jest wspieranie libijskiego „przemysłu zatrzymań”. Taka polityka skłania władze w Trypolisie – oraz strony, które częścią libijskiego rządu jedności narodowej są tylko na papierze – do aresztowania imigrantów. Unia finansuje Libię z pełną świadomością, że nie jest w stanie monitorować losu ludzi przetrzymywanych w tym kraju. Jeśli niektórzy z nich trafiają na rynek niewolników, to znaczy, że Europa jest współodpowiedzialna za system, w którym jednych ludzi sprzedaje się drugim.

Nowe nazwy, stare armie

Tymczasem przybywa podejrzeń, że pieniądze z Europy trafiają do grup przestępczych. SLA/MM, SLA/Al-Nur, JEM, FACT, CCMSR, RFC, RSF: to akronimy sudańskich i czadyjskich grup zbrojnych, które działają na południowych rubieżach Libii.

Ostatnia z tych organizacji nazwała się z angielska: Rapid Support Forces (Siły Szybkiego Wsparcia). W istocie składa się z byłych członków Dżandżawidzów – muzułmańskich milicji, które w latach ­2003-04 dokonywały masakr ludności chrześcijańskiej w sudańskim Darfurze. W kwietniu 2016 r. Unia ogłosiła, że przekaże Sudanowi 155 mln euro pomocy, z czego 5 mln, rozdysponowanych w ramach mechanizmu Better Migration Management (Lepsze Zarządzanie Migracją; nazwa cokolwiek eufemistyczna), otrzymało sudańskie ministerstwo spraw wewnętrznych. I tu niespodzianka: od kilku miesięcy w skład sił podległych temu ministerstwu wchodzą właśnie RSF.

Przykład drugi: libijska straż przybrzeżna. Szczególnie złą sławą cieszy się odcinek wybrzeża patrolowany przez jej oddział z miasta Az-Zawija, przy granicy z Tunezją. Stojący na jego czele Abdurahman al-Milad (pseudonim: Al-Bija) dostał tę posadę dzięki wsparciu rodziny Koshalafa, uwikłanej w przemytniczy biznes. ­Al-Bija lubi obnosić się z bogactwem, na profilu na Face­booku opublikował np. zdjęcie nowego jachtu – i zaproszenie na szkolenie z prowadzenia akcji ratowniczych wysłane mu przez rząd Szwajcarii.

Magdalena El Ghamari: – Gdy Europejczyk słyszy nazwę „straż przybrzeżna”, myśli o instytucji, która przestrzega procedur. Ale w Libii niektórych jej „oddziałów” nikt nie szkolił, nie wydawał mundurów. Tacy ludzie dostają dofinansowanie z Europy. A ja widzę ich w telewizji i pamiętam, jak kilka lat temu publicznie nawoływali do wstępowania do Al-Kaidy.

Rywalizacja o granty

Sudańskie oddziały RSF i ludzie podający się za oficerów libijskiej straży przybrzeżnej nie wystawiają oczywiście Unii faktur księgowych. Oficjalnie dofinansowanie dostają rządy Sudanu i Libii. Ale prawdopodobieństwo, że część pieniędzy trafia do struktur kryminalnych, jest bardzo wysokie.

Imigrantów zatrzymanych na wybrzeżu lub cofniętych z morza przez „straż” ­Al-Biji więzi się m.in. w prywatnym areszcie, który klan Koshalafa prowadzi na przedmieściach Az-Zawiji, na terenie byłej rafinerii. W połowie 2017 r. grupa ekspertów ONZ przedstawiła Radzie Bezpieczeństwa dowody, że tu oraz w innych podobnych centrach w północno-zachodniej Libii – w Al-Chums, Trypolisie i Misracie – ludzie przetrzymywani są w nieludzkich warunkach, torturowani, a kobiety są sprzedawane jako niewolnice seksualne. Imigrantów mami się obietnicą: praca uczyni was wolnymi.

I choć w mieście Zuwara sami Libijczycy (ściślej: Amazigowie, ludność berberyjska, dominująca na pograniczu z Tunezją i marząca o niezależności od Trypolisu) zwrócili się przeciw handlarzom ludźmi (efekt: z Zuwary wciąż odpływają łodzie z imigrantami), to w innych miejscowościach kraju trwa rywalizacja o pieniądze z Unii.

I to dosłowna: – W październiku w Sabracie, ważnym punkcie przerzutowym imigrantów, doszło do starć, trwały one trzy tygodnie – mówi Peter Tinti. – Jedne grupy, które wcześniej przemycały ludzi, zaatakowały inne, pragnące zajmować się teraz zatrzymywaniem ruchu imigrantów.

Na rubieżach

Libia stała się w praktyce wysuniętą granicą zewnętrzną Unii Europejskiej.

Magdalena El Ghamari rysuje ponury obraz pustynnych regionów kraju: – Nie wiadomo, kto tam rządzi. Kręcą się tam byli członkowie Boko Haram [muzułmańskiej organizacji terrorystycznej z Nigerii – red.], weterani z Afganistanu, uzbrojeni kontraktorzy z branży naftowej. O wpływy walczą tam też obce państwa: Francuzi są w Mali i Nigrze, na całej Saharze coraz śmielej poczynają sobie Chińczycy. Słyszałam o selekcji imigrantów już na południu kraju: mężczyzn kieruje się do przymusowej pracy, kobiety do domów publicznych. Przybywa informacji o handlu organami, które mają trafiać m.in. do Turcji.

Co na to sami imigranci? Kilka tygodni temu Peter Tinti był w Agadezie. Rozmawiał tu z dwójką mężczyzn jadących na północ. Opowiada: – Pierwszy z nich nie uwierzył materiałowi w CNN. Sądził, że to przemyślana próba zniechęcenia imigrantów do podróży do Europy. Drugi odwrotnie, wziął sobie ten reportaż do serca: „Sprawy w Libii przybrały zły obrót – mówił mi – zostanę więc w Agadezie, poszukam tu zajęcia, będę szukał informacji o mniej ryzykownej drodze” – relacjonuje Tinti.

Dziennikarz przypomina, że na przełomie roku Niger, Nigeria i Gwinea zorganizowały – we współpracy z ONZ – powrót do domu kilkuset imigrantom. Przynajmniej tyle.

Statystyki i ludzie

Według włoskiego ministra Minnitiego – tego, który żartował, że umowy pieczętuje krwią – jego „pustynna dyplomacja” (sam nazywa tak swoje działania w Afryce Północnej) przynosi efekty: w 2017 r. do Włoch dotarło przez morze 119 tys. ludzi, o 60 tys. mniej niż rok wcześniej.

Tak wygląda statystyka. Ale ci ludzie przecież nie zniknęli: można ich znaleźć – i to również w statystykach. W listopadzie 2017 r. Międzynarodowa Organizacja ds. Migracji naliczyła w Libii 433 tys. imigrantów, czyli o 50 tys. więcej niż wiosną 2017 r., gdy Włochy porozumiały się z miejscowymi strukturami władzy i z klanami.

David, od którego zaczęła się ta opowieść, dotarł do Europy właściwie w ostatnim momencie: 17 kwietnia 2017 r. łódź, na której płynął, przybiła do brzegu Lampedusy.

Natomiast dla tego niemal już pół miliona ludzi – bo można założyć, że raczej ich przybywa, a nie ubywa – którzy są dziś na terenie Libii, dalsza podróż do Europy jest obecnie mocno utrudniona. Z kolei samodzielny powrót przez pustynię – właściwie niemożliwy.

Tym większe jest prawdopodobieństwo, że trafią na libijski rynek niewolników. ©℗

NIEWOLNICTWO: HISTORIE MNIEJ ZNANE

Według ostrożnych szacunków pracę przymusową wykonuje dziś w świecie więcej ludzi niż 200–300 lat temu – jednak wiedza na ten temat jest na Zachodzie niewielka. Oto dwa przykłady:

SUDAN. W latach 1987-88, podczas wojny domowej, nawet 2 tys. dzieci z plemienia Dinka mogło zostać sprzedanych Arabom z północy kraju (wtedy jeszcze zjednoczonego). Dla wielu dzieci był to zapewne jedyny ratunek przed skutkami katastrofalnej suszy. W literaturze na ten temat odnajdziemy opisy, jak te dzieci, które okazały się zbyt słabe do pracy w domach „opiekunów”, były wyrzucane i błąkały się po wsiach Północy, czasem umierając na bezludziu.

KONGO. Dekadę później, gdy wybuchła wojna w Demokratycznej Republice Konga, oddziały, które przejęły kontrolę nad bogatą w minerały wschodnią częścią kraju, nie miały sprzętu do ich wydobycia. Zaprzęgły tysiące ludzi do przymusowej pracy: niewolnikami została jedna piąta mieszkańców. Z badań ogłoszonych w 2010 r. w „Journal of the American Medical Association” wynika, że na skutek tych przeżyć co szósty przymusowy robotnik próbował popełnić samobójstwo. ©(P)

ŻYM

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 4/2018