Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Hej, gdzie idziesz? – Idę tutaj. – Czemu więc się tutaj nie zatrzymałeś? – Przecież idę: tutaj, czyli w miejscu, w którym ziemia wspiera moją stopę, a ciężar ciała z lewej pięty przetacza się płynnie ku palcom, by teraz – w nowym tutaj – zetknąć się z gliną (trawą, betonem, wilgotnym piaskiem) piętą prawą, przetoczyć ku palcom i znowu oprzeć się na ziemi piętą lewą...
Prąd napięcia i rozluźnienia rozpoczyna się w mięśniach i ścięgnach śródstopia – nie wszystkie z nich mogę wyśledzić świadomością – potem się wznosi: przez staw skokowy, łydkę, kolano i udo, do biodra. Ręce w swobodnym ruchu przejmują rytm nóg, wzmacniają go, stabilizują. Krok za krokiem, tętno pulsuje, oddech napełnia płuca, zaproszony obniżeniem przepony, i ucieka z powrotem w świat, który wokół mnie przemyka do tyłu.
Oto człowiek w oknie, teraz motyl, teraz tramwaj, teraz skręt za róg kamienicy, z cienia w słońce. Idę, ciągle nowe obrazy łapią się w siatkówki oczu, ustępując natychmiast kolejnym, wciąż nowe dźwięki cichną mi w uszach, zapach czarnego bzu przesłania bukiet spalin, a ten się rozwiewa, gdy wiatr przynosi z pobliskiej knajpy aromat przypraw. W rytmie kroków wyskakują z pamięci myśli o sprawach ważnych i błahych, a potem – zwiewane podmuchem muskającym mnie w twarz – odpadają od czaszki, zostają gdzieś z tyłu. Idę, betonowe wieżowce ruszają się podobnie jak miękkie obłoki, z moich powiek opada zasłona, widzę jasno: trwałość bytu to fatamorgana.
– Dokąd idziesz? – A musi być jakieś „dokąd”? Co jeśli rację miał Wittgenstein i – tak naprawdę – w miejscu, w którym „muszę” się znaleźć, muszę właściwie „już być”?
Owszem, wiele jest „dokąd”, do których warto dojść. Kiedy jednak dokądś idę, mój umysł wyrywa się naprzód. Moje ciało jest tu, a on już jest tam (tak mu się przynajmniej wydaje). Pędząc, bezwiednie mija wołanie kosa siedzącego na czubku drzewa, pięć metrów powyżej idącej powoli głowy, i nie wie nawet, czy świerk to, czy klon. Niecierpliwie zbywa pytanie przechodnia o drogę. Zostawia stopy na pastwę dziury w chodniku.
Umysł dokądś już poszedł, ale przecież wcale nie jest tam, gdzie by chciał. Jest tylko przy swoim wyobrażeniu. Gdy ono wyda mu się prawdziwym celem – ulega złudzeniu. Gdy wie, że to tylko wyobrażenie – odczuwa brak.
Umysł, który wiecznie dokądś wybiega, może stać się dokądholikiem. Dokądkolwiek by taki nie doszedł, i tak będzie się wiercił i niecierpliwił: dalej, idźmy już stąd. O takim umyśle Pascal mógłby napisać: „zawsze spodziewa się dojść, lecz nie dochodzi nigdy”. Lecz nic w tym dziwnego – każde „dokąd” jest dla mnie za małe; żadne bowiem nie jest konieczne – bo go nie ma, a przecież tu jestem, tu żyję, tu idę. Tak, to prawda – tam, gdzie jeszcze mnie nie ma, wcale nie muszę się znaleźć.
Idę bowiem w strumieniu świata, machając rękami, przetaczając swój ciężar z pięty ku palcom, a gdzieś pomiędzy wirowaniem myśli, falowaniem emocji i rytmicznym ruchem przepony wyrasta mój niewidzialny korzeń. Sięga głęboko, w stronę, której nie sposób określić, do gruntu, który jest wszędzie i nigdzie, w którym żyję, idę i jestem.
Mistrz Eckhart powiedziałby pewnie: „Wszystkie twoje kroki powinny wychodzić z tej wewnętrznej głębi bez żadnego »dlaczego«, każdy krok tylko »teraz«, bez kroków »przed« i bez kroków »po«”. Poprawiłbym Mistrza: nie mów „powinny” – bo tym słowem znów tworzysz jakieś „dokąd”. Kroki są, jakie są, zawsze z tej głębi wychodzą. Ona ujawnia się w każdym. I roztacza wokół: w ciszy i w dźwiękach, w słońcu, w burzy i w mżawce, w liściu, w górze, w ćmie, w nieznajomej sprzedającej warzywa i w tej, którą – idąc – trzymam za rękę.
Alfa i Omega, początek i spełnienie, które jest, które właśnie zostawiam za sobą i które w tym samym momencie otwiera się przed moim kolejnym krokiem.©℗