Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Źle się dzieje w państwie amerykańskim. W Białym Domu afera goni aferę. Mija miesiąc od zaprzysiężenia Donalda Trumpa, a już poleciała pierwsza ważna głowa: szef Rady Bezpieczeństwa Narodowego gen. Mike Flynn musiał ustąpić po tym, jak wyszło na jaw, że jeszcze przed objęciem stanowiska chciał dobić targu z rosyjskim ambasadorem, a potem kłamał, zaprzeczając, jakoby jego rozmowa dotyczyła sankcji.
Przynajmniej tyle dla nas pociechy, że czołowi przedstawiciele nowej administracji, wiceprezydent Mike Pence i sekretarz obrony James Mattis, podczas wystąpień w minionym tygodniu – Mattis w kwaterze NATO w Brukseli, Pence w Monachium – zapewniali Europejczyków, że USA „są i zawsze będą waszym najważniejszym sojusznikiem”.
Ale w Waszyngtonie wrze. Przeciw Trumpowi najwyraźniej buntują się ludzie ze służb specjalnych, przeciek goni przeciek, a prasa spekuluje, co CIA i NSA mogą jeszcze wiedzieć o kontaktach ludzi Trumpa z Rosjanami w trakcie kampanii. Republikanie powoli dojrzewają do decyzji, by Kongres zbadał, czy Moskwa manipulowała przy wyborach. „2017 to będzie rok skopania Rosji dupy” – mówił senator Lindsey Graham, republikański spec od spraw zagranicznych.
W Waszyngtonie słychać już nawet plotki o tym, że prezydent mógłby ustąpić... Ale czy Trump podąża ścieżką Richarda Nixona, jedynego prezydenta USA, który ustąpił przed końcem kadencji? Po pierwsze, dalej jest o wiele bardziej popularny niż Nixon: 46 proc. Amerykanów chce dymisji Trumpa, ale tyle samo go popiera. Po drugie, Nixonowi postawiono trzy poważne zarzuty, w tym o nadużycie władzy i obstrukcję władzy ustawodawczej. Niejasna sytuacja kontaktów Trumpa z Rosjanami na razie daleka jest od kalibru Watergate – choć śledztwo Kongresu mogłoby dostarczyć dowodów. Jest wreszcie uproszczona procedura usunięcia prezydenta ze stanowiska (gwarantowana uchwaloną 50 lat temu 25. poprawką do konstytucji): jeśli na posiedzeniu rządu większość ministrów zagłosuje za zawieszeniem głowy państwa, jego obowiązki przejmuje wiceprezydent. Odsunięty może się poskarżyć Kongresowi, ale jeśli obie izby przewagą dwóch trzecich głosów potwierdzą werdykt rządu, dymisja prezydenta jest ostateczna. Nie sądzę jednak, aby świeżo powołani przez Trumpa ministrowie wystąpili dziś z rokoszem. Zostaje wreszcie słynny impeachment: Izba Reprezentantów stawia prezydentowi zarzuty i występuje jako kolegialny prokurator przed spełniającym rolę sądu Senatem. Głowę państwa może usunąć 67 ze 100 senatorów. Ale dziś za takim scenariuszem optowałoby może kilku senatorów. Poza tym Republikanie nie wystąpią tak łatwo przeciw swemu liderowi (Trump jest nieformalnym szefem partii) – czekałby ich bunt elektoratu, który dalej chce Trumpa i jego zadziornej polityki...
Dziś obstawiałbym, że Trump przetrwa do końca kadencji. On sam najwyraźniej jest zresztą optymistą: właśnie rozpoczął kampanię o reelekcję – zarejestrował się i zaczął zbierać pieniądze. ©