Chłopskie, pańskie

Flaubert jest jak świat, wszystko się w nim skrywa. Wyrywam więc swój kawałek: gdyby Pani Bovary inaczej jadła, wszystko potoczyłoby się inaczej.

30.03.2010

Czyta się kilka minut

"Wesele" - ilustracja A. de Richemonta do "Madame Bovary", początek XX w. / Rue des Archives / Tall / Forum /
"Wesele" - ilustracja A. de Richemonta do "Madame Bovary", początek XX w. / Rue des Archives / Tall / Forum /

Emma Bovary - z chłopskiej rodziny, po zakonnym wychowaniu, które pozostawiło na niej tylko naskórkowe ślady - pewnego wieczora jedzie z mężem na kolację do markiza d’Andervilliers,

w la Vaubyessard (a kiedy Gustaw Flaubert w swej wielkiej powieści opisuje dzianie się, akcję, to mamy zawsze wrażenie, że pociąg wydarzeń pędzi w przepaść i za chwilę będzie katastrofa). Zbliżają się wybory, markiz szuka głosów, a mąż Emmy, Karol, dopiero co przeciął mu czyraka w ustach (ten szczegół tak Flaubertowski: nie wystarczyłaby wdzięczność sama i zaproszenie albo mniej poniżająca - nie dla pacjenta, lecz dla lekarza - dolegliwość? Musiał być czyrak, wyciskanie czyraka w ustach lepiej tłumaczy zależność). Bovary uchodzi za zręcznego medyka, który skutecznie złoży złamanie, zapisze proszki na katar, pomoże w zaparciach. Cyrulik się spisał, markiz ma fanaberię i cyrulika zaprasza na przyjęcie.

Emma wie, co ją czeka: cudowne, boskie przeżycie, wreszcie. Zna takie boskie wieczory i boskich ludzi z lektury, przecież w zakonie czytała romanse, zwłaszcza "Pawła i Wirginię". Cóż, ironia losu sprawia, że na okładce groszowego wydania "Pani Bovary", które tu cytuję, widnieje tytuł serii "Klasyka Romansu. Love & Story". Wściekłby się Flaubert...

"Emmę, gdy weszła do sali jadalnej, owionęła ciepła atmosfera, przepojona wonią kwiatów i świeżej bielizny, zapachem mięsa i trufli. Woskowe świece w kandelabrach rzucały migotliwe płomyki na srebrne dzwony, rżnięte matowe kryształy odsyłały sobie wzajemnie blade promyki, bukiety stały rzędem przez całą długość stołu, a na talerzach z szerokimi barwnymi brzeżkami, serwety złożone w kształcie biskupiej infuły miały każda między dwoma fałdami niewielką, owalną bułkę. Czerwone łapki homarów wystawały z półmisków, piękne owoce w ażurowych koszyczkach piętrzyły się pośród zielonego mchu, przepiórki były podane całe, w upierzeniu, kłęby pary wznosiły się do góry, a marszałek dworu w jedwabnych pończochach, krótkich spodniach, białym krawacie z żabotem, poważny, jak sędzia, wsuwał między ramiona gości półmiski z pokrajanymi potrawami i jednym ruchem łyżki oddzielał wybrane kawałki. Na wielkim porcelanowym piecu z mosiężnymi prętami posąg kobiety udrapowanej po samą szyję spoglądał w milczeniu na salę, pełną gości".

Na kolację "była obfitość win hiszpańskich i reńskich, zupy rakowe i migdałowe, budynie ? la Trafalgar, wszelkiego rodzaju zimne mięsa i galarety drżące na półmiskach" - po czym nastąpiły gry karciane i kotylion. Po obfitym jedzeniu Karol spał, Emma tańczyła. Państwo Bovary nocowali u markiza w la Vaubyessard, do domu odjechali po śniadaniu. Kiedy przyjechali, okazało się, że kolacja jeszcze niegotowa; Emma była cierpka dla służby. Kucharka odpyskowała, za co natychmiast straciła pracę; wybuchły płacze.

"Na obiad była zupa cebulowa i kawałek cielęciny ze szczawiem. Karol, siedząc naprzeciwko Emmy, rzekł, zacierając ręce z zadowoleniem:

- Miło jednak powrócić do domu!"

Przy dobrej woli można było jeszcze do tej pory mieć nadzieję na jako taki koniec. Ale obiad i kolacja w la Vaubyessard, zestawione z nędzą domu, pyskowaniem dziewki, z jej płaczami, z nędzą cebulowej zupy (tego chłopskiego dania) i podanego ze szczawiem gotowanego mięsa - to zestawienie ostatecznie ucina wszelkie nadzieje. Czytelnika czeka katastrofa, opowiedziana bez zbędnego słowa, beznamiętnie, jako zespół ciągów przyczynowo-skutkowych. (W tej historii w gruncie rzeczy tak niewiele zależy od bohaterów).

Nie znam lepszej opowieści o zbliżaniu się rozpaczy, rozegranej na przestrzeni paru posiłków, w kilku akapitach, bez wysiłku jakby.

***

Albowiem jest tak, czy tego chcieć, czy nie, że za pomocą jedzenia łatwo opisać wiele stanów, wiele przełomów, niezauważalnych nawet dla tych, którzy w nich uczestniczą.

Jedzenie: nie sama czerwień homarów ani same pieczenie, nie same galarety drżące, ale też i serwety poukładane misternie, ale i klosze matowe, wielkie sale, tytuły gospodarzy i tajemna wiedza poważnego jak sędzia maître’a. Działa wszystko razem, choć Flaubert poprzestaje na zewnętrznej warstwie jedzenia, na nazwach potraw (o których wiadomo, że są wyszukane, że drogie i rzadkie); opis kończy na kolorach zestawionych kontrastowo; kładzie nacisk na okoliczności, zaś smaków nie wspomina nawet szczątkowo. Smak - uważa - nie w ustach się tworzy, tylko w pomieszczeniu, w towarzystwie, na właściwej porcelanie, w społecznej hierarchii. O smaku ani słowa - tylko domniemanie doskonałości: na obiad podano potrawy drogie, dworskie, i tylko w sposób wyszukany. Jedzenie, tę prawdę podaje nam Flaubert jak na talerzu, jest aktem społecznym, przywilejem wielmożnych państwa albo suchym chlebem tłuszczy; jedzenie opisuje człowieka, zaś on, pisarz, smaku jedzenia opisywać nie musi. (Tym samym uznaje wiedzę kulinarną za niezbędną dla wszystkich, którzy chcą wiedzieć cokolwiek o życiu).

Karol, ten na zawsze już prostak Karol - nawet nie lekarz, tylko felczer - wraca ze dworu i cieszy się własnym domem, tym kawałkiem mięsa ze szczawiem i chłopską zupą (jemu wszystko jedno, można się przecież tym najeść; i za tę prostotę myśli ukarze go Emma, ukarze jego, siebie, a także ich córkę, o czym przecież sama nie wie i nigdy się nie dowie. Kolejny przykład działania fortuny: człowiek pozostaje bezbronny wobec własnych czynów).

  • ***

Żeby dobrze zrozumieć sens tej cebulowej, którą państwo Bovary zjedli po powrocie do domu, trzeba na chwilę zapomnieć o tej idei naszych czasów, jaką jest równouprawnienie chłopskiego z pańskim. Chętnie się do mieszanki niskiego z wysokim odwołujemy, do pojęcia mikstury, kiedy przychodzi opisać różne kuchnie - w tym francuską, w tym polską. Dla Emmy, bohaterki innych czasów, cebulowa po t a k i e j kolacji będzie stygmatem, pohańbieniem, życiową porażką; będzie powrotem do prostackiego życia (któremu, ona wie, winien jest Karol).

W tym życiu niechcianym ksiądz uwalnia krowy spod złego uroku, a medyk Bovary puszcza krew albo na katar przepisuje leki na uspokojenie - ze strachu, żeby nie zaszkodzić, bo sam najlepiej wie, że nie jest biegły w swym fachu. Nie jest nawet lekarzem (tu myli trochę polski przekład) - jest zaledwie officier de santé, felczerem; to forma przejściowa, wprowadzona we Francji wyniszczonej Rewolucją, Francji pozbawionej lekarzy (i nie tylko lekarzy zresztą). Krótka, uproszczona nauka, staż w szpitalu - i w drogę. "Dla nich samych to postęp, dla medycyny krok w tył", pisze Pierre Duhamel w "Historii lekarzy we Francji"; uważa, że wiedzy tych officiers de santé nie da się porównać nawet z wiedzą współczesnych pielęgniarzy - co dobrze w "Pani Bovary" widać. "Felczerzy to jednak próba podjęcia leczenia i ślad obecności medycyny tam, gdzie była ona dotąd nieobecna i gdzie dotąd panoszyli się szarlatani. Intencje były dobre. Powierzchowna znajomość nauk medycznych nie mogła zaszkodzić szarlatanom ani znachorom. W ten sposób młodzi ludzie mogli zająć się zaszczytną i użyteczną pracą. Felczerzy zaczęli krążyć po wsiach na swoich krzepkich koniach. Składali połamane kości, leczyli rany, dostarczali lekarstwa, przyjmowali porody. Cieszyli się dobrą opinią, dostawali piękne prezenty, dochodzili do bogactwa, którego inni im zazdrościli. Jak na przykład felczer Karol Bovary".

***

Warto uważniej się przyjrzeć składnikom. Trufle nie wiadomo w jakim daniu, może nawet w niejednym, Flaubert nie precyzuje - to może być potrawka z trufli, pasztet, zapiekanka; albo przepiórki mogły być nadziane truflami, bo tak się praktykowało (Dumas w swoim "Słowniku" podaje przepis na przepiórki z truflami); mógł być bekas albo wołowina, potrawka z kurczęcia, pularda, a nawet sztokfisz - to dania z truflami pochodzące z tamtej epoki.

Unosi się w sali aromat, który trudno pomylić z jakimkolwiek innym. Trufle to skarb, nie jakieś grzyby, które się zwyczajnie zbiera; na trufle - mówią Francuzi - się poluje, jak na dziką zwierzynę (i jak z każdego polowania można wrócić z niczym).

Do tego homary, najcenniejsze skorupiaki o delikatnym mięsie - do markiza trzeba je sprowadzać z dość daleka; są ugotowane i intensywnie czerwone (czarne trufle i czerwone homary, pięknie się to składa; przemawia plastyczny język gastronomii). No i bułki: niby nic, ale to nie chleb w wielkich bochnach nadający się do przechowania, ale wyrób luksusowy i niecodzienny. Wina - hiszpańskie i reńskie; bo francuskie w tamtym czasie, po Rewolucji, stały się popularne w całym narodzie i nie stały na najwyższym poziomie. Przepiórki podane w upierzeniu, zieleń mchu i czerwone odnóża homarów, serwety jak nakrycie głowy biskupa, białe pieczywo i migoczące w świetle świec kryształy: trudno o większe nagromadzenie luksusu, o bardziej cielesną, podniecającą scenografię. Po kolacji "podano szampana z lodem. Emma poczuła dreszcz w całym ciele, wziąwszy w usta ten mroźny przysmak. Nie jadła jeszcze nigdy ananasów, nie widziała granatów". "Nawet cukier wydał jej się tu bielszy i delikatniejszy niż gdzie indziej". Do podniety tym, co znane, dochodzi żarłoczność na nowe doznania.

***

A w domu w najlepszym przypadku - bo na własne wesele - zupełnie inaczej.

Wesele Emmy i Karola, w domu jej ojca, w Berteaux (a goście przybyli z zapadłych dziur okolicznych, równie martwych jak Berteaux czy jak Tostes, w którym Emma z Karolem osiądą po ślubie, liczące wtedy około stu pięćdziesięciu mieszkańców). "Stół zastawiono pod szopą wozowni. Podano cztery pieczenie wołowe, sześć półmisków potrawki z kurcząt, duszoną cielęcinę, trzy udźce baranie. Środek stołu zajmowało tłuste prosię pieczone, przybrane czterema kiełbaskami ze szczawiem. W rogach stołu stały karafki z wódką. Słodki jabłecznik pienił się w butelkach, a wszystkie kieliszki zostały już naprzód napełnione po same brzegi winem. Wielkie półmiski z żółtą galaretą, która kołysała się na wszystkie strony za najlżejszym poruszeniem stołu, przedstawiały na swej gładkiej powierzchni cyfry nowożeńców, ułożone z kolorowego maczku. Sprowadzono cukiernika z Yvetot..." - i tu następuje opis tego, co ów cukiernik uczynił, a właściwie wykład o prowincjonalnym pojmowaniu piękna: "...na deser przygotował arcydzieło, które wywołało okrzyki podziwu. (...) na samym wierzchu, przedstawiającym zieloną łąkę ze skałami i jeziorami z konfitur, po którym pływały statki z orzechowych łupin, widziano małego Amorka, bujającego się na czekoladowej huśtawce, której dwa słupki zakończone były w miejscu kulek dwoma prawdziwymi pączkami róży". (żaden Vattel z tego cukiernika nie był, jasno to widać).

No i niezbędny element wiejskiej zabawy: goście "(...) którzy, dostawszy przypadkiem przy stole gorsze kawałki mięsa, znajdowali, iż ich źle przyjęto, i szydzili po cichu z gospodarza, życząc mu w ukrytych słowach ruiny".

Aż do kolacji u markiza jej własne wesele, wiejscy weselnicy, chamskie zaloty ojca Karola skierowane do jakiejś nastolatki - to wszystko wydawało się Emmie niemal naturalne; zaś Karola cieszyło bez zastrzeżeń. Wieczór spędzony u markiza d’Andervilliers zmieni wszystko, odemknie drzwi dotąd niewidoczne, wpuści wyobraźnię Emmy w matnię, z której uwolnić ją będzie mogła tylko - tak sobie wyobraża - prostytucja albo arszenik (wiadomo, Flaubert zdecydował za nią: ostatecznie wybierze arszenik).

***

Afrodyzjaki wyłożone na stole oglądam wyłącznie okiem Emmy, odczytuję tylko jej zachwytem. Ona była na ich zrozumienie przygotowana, Karol - przeciwnie, spoglądał na stół obojętnym okiem; pojmował tylko baraninę, kiełbasy ze szczawiem, potrawkę z kurcząt, typowe dania wiejskiej kuchni tamtych stron.

Emmę posiłki przy pańskim stole przyprawiają o erotyczne napięcie, o życiowe rozterki. Kiedy spróbuje tego jedzenia, zrozumie, że nie ma powrotu. Na następne zaproszenie do markiza, rok później, czeka jak na zbawienie. Zaproszenie nie nadchodzi, Emma obumiera ze zgryzoty. Na wpół otwarto przed nią drzwi, teraz znów zamknięto z hukiem. Jest jak przedtem - nawet gorzej, bo od tej pory ciąży świadomość lepszego życia.

Błogosławione nasze czasy, które rozróżniają dobre od złego, ale z dezynwolturą kuglarza mieszają pańskie z chłopskim; dostrzegają różnicę w urodzeniu - ale nie zamykają drogi przed tym, co urodzone niżej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, publicysta, krytyk kulinarny i kurator wystaw fotograficznych. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Jego teksty z lat 2008-2010 publikowane w „Tygodniku Powszechnym” zostały wydane w zbiorze „Dno oka” (2010, finał nagrody Nike). Opublikował… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2010