Nędza od święta

Te fotografie pokazują, czego brakuje w naszej zbiorowej pamięci, w życiu po prostu. Szklane negatywy Zylberberga to wiadomość wydobyta z muru po latach.

25.01.2016

Czyta się kilka minut

Zdjęcie ze zbiorów Ośrodka Brama Grodzka - Teatr NN w Lublinie /
Zdjęcie ze zbiorów Ośrodka Brama Grodzka - Teatr NN w Lublinie /

Nieprawdopodobne” – to słowo towarzyszy każdemu fotograficznemu znalezisku. Albo jeszcze: „niemożliwe”, „niewyobrażalne”. A jednak, w domowych śmieciach, na strychach i w piwnicach, czasem nietknięte i znakomicie opisane, czasem zaś potrzaskane przez los i ludzi, co rusz wyłażą na wierzch stare fotografie. Myślę czasem, że już do tego przywykłem, a jednocześnie świadczę: do tego przywyknąć się nie da. Świadkuję też podniecie i zapałowi ludzi, którzy kiedyś znaleźli takie zdjęcia, a potem nie mogą przestać szukać. Ogarnia ich gorączka podobna pewnie do tej, która zawłaszczała wyobraźnię poszukujących złota; tylko czystsza w pewnym sensie, płynąca z potrzeby ratowania czegoś, co na pewną śmierć skazane. Bo o ratowanie pamięci tu chodzi, i pewnie o piękno, a także być może o przechytrzenie nieuchronnego; o bycie małym bogiem.

Bryła lodu

W ostatnich latach przywrócono historii fotografii obfite dzieło Zofii Chomętowskiej; fundacja Archeologia Fotografii sprowadziła z Argentyny i opracowała jej osobiste archiwum. Częściowo zachowane archiwa dwojga fotografów, Stefanii Gurdowej i Bronisława Augustisa, którzy nigdy nie pretendowali do miana artystów, znaleziono przypadkiem.

Gurdowa, właścicielka zakładu w Dębicy, dzięki specjalnej wkładce na jednym negatywie robiła dwie fotografie, wszystko dla oszczędności; na jej zdjęciach widnieją obok siebie dwie osoby blisko ze sobą związane, matki i córki albo rodzeństwo; równie często dwie osoby najzupełniej sobie obce. Kurator zbioru, Andrzej Kramarz, wydobył te zestawienia na światło dzienne, pokazał również to, co narosło z czasem, zniszczenia, rysy, całe to współczesne, skalane piękno fotografii, w zamierzeniu przecież wygładzonej i czystej.

Bronisław Augustis, którego negatywy odkrył Grzegorz Dąbrowski, był białostockim fotografem ulicznym, autorem niezliczonych portretów przechodniów, wydarzeń w życiu miasta, pochodów, pogrzebów, występów cyrku (Dąbrowski zaangażowany jest obecnie w kolejny projekt, Albom.pl, dzięki któremu przywrócona została pamięć o Jerzym Kostce z miejscowości Kleszczele; warto ten Albom śledzić).

Zdjęcia ze zbiorów Ośrodka Brama Grodzka - Teatr NN w Lublinie

Przed laty wpadła mi w ręce w Budapeszcie maleńka, śmiesznie doprawdy mała książeczka ze zdjęciami Andrégo Kertésza; zawiera fotografie z wczesnego okresu (1912-25), kiedy Kertész nie miał jeszcze powiększalnika. Te jego młodzieńcze fotografie zreprodukowane w oryginalnym formacie, jako stykówki, są wyjątkowo gęste, głębokie. Podczas wojny zaginęły we Francji, ukryte w schronie przez jego agentkę; odnaleziono je dopiero w latach 60.

Trzy „meksykańskie walizki” Roberta Capy, współzałożyciela agencji Magnum i jednego z najznakomitszych fotoreporterów (tego, który twierdził, że jeśli zdjęcie jest nieudane, fotograf nie był dość blisko wydarzeń), pojawiły się w kilka dziesięcioleci po śmierci autora. Zawierają negatywy z wojny hiszpańskiej, te być może najcenniejsze ze wszystkich jego zdjęć, przez samego Capę uznane za stracone.

Najgłośniejsza w ostatnich latach historia zdjęć odnalezionych dotyczy Vivian Maier, nikomu nieznanej opiekunki do dzieci i sprzątaczki. Jej fotografie w kilka lat od odkrycia znalazły się we wszystkich poważnych kolekcjach. A teraz toczy się wokół nich bitwa o pieniądze.

Są też historie mniej znane, ale równie poruszające. Costică Acsinte, fotograf rumuński, właściciel atelier, czynny po I wojnie światowej, odkryty został na nowo w 2014 r. Jego zdjęcia są dziś zniszczone, pokryte siatką złuszczeń, niemal na pograniczu abstrakcji (a niektóre już poza tą granicą). Negatywy z antarktycznej wyprawy Sir Ernesta Shackletona (1914-17) odnaleziono niedawno w chatce polarników; jest coś niepokojącego w myśli o negatywach sklejonych lodem, odkrytych na Antarktydzie po stu latach, a które dziś dzięki internetowi oglądać można wszędzie.

Oto istota fotograficznych znalezisk: bryła lodu z zachowaną, choć częściowo nieczytelną wiadomością, po stu latach nareszcie odczytaną.

Na czym się bardziej skupiać, zastanawiam się za każdym razem. Na tym, co ocalone, na tym, co intencjonalne i nie do końca udane, szczególnie w przypadku zwyczajnych rzemieślników, właścicieli zakładów? Czy raczej na warstwie drugiej, przypadkowej, na tych złuszczeniach, które przydają tajemniczości, na plamach w miejscu twarzy, na tym, co niepełne? Oba wybory równie kuszące; sądzę, że trzeba im jednocześnie stawić czoło.

Taka twarz

Podczas remontu dachu w kamienicy pod numerem czwartym przy lubelskim Rynku odnaleziono z górą dwa tysiące siedemset szklanych negatywów. Autorem zdjęć jest najprawdopodobniej Abram Zylberberg, choć całkowitej pewności nie ma. Ich skany są udostępnione na stronie Ośrodka Brama Grodzka – Teatr NN w Lublinie, gdzie znalazły się w depozycie. Kiedy ogląda się je wszystkie, przeskakując z pliku do pliku, albo, jak mnie było dane, trzymając w rękach szklane tafle, trudno się nimi bezwarunkowo zachwycić. Zdjęcia uderzające, celne, wymieszane są z produkcją nieudaną, a także z destruktami, które dziś trudno odczytać. Na pierwszy rzut oka całość wydaje się dość nudna (to zresztą przypadłość licznych archiwów): zwyczajne, zniszczone zdjęcia przedstawiające głównie żydowskich mieszkańców przedwojennego Lublina.

Ale nie tędy droga. Droga jest w wyborze. W tych zdjęciach, jak w każdych, trzeba szukać tego, co osobne i niepowtarzalne.

To jedno zdjęcie, jedno ze wszystkich, uratowałoby wiele zbiorów, zapewniłoby im zbawienie i życie wieczne; ono jedno sprawia, że opisywanie lubelskiego zbioru, pokazywanie go i próba zrozumienia (ta ostatnia skazana na częściową klęskę) stają się konieczne.

Na tym zwykłym, rzemieślniczym zdjęciu, pozbawionym wyższych ambicji, przedstawiono mężczyznę ubranego zapewne w garnitur, lecz widać tylko – chciałbym, żeby to była prawda, bo widać przecież więcej, co innego w oczy się rzuca – doskonale skrojoną, leżącą jak ulał marynarkę z ciemnej wełny. Myślę więc o tej ręcznej robocie, o igle śmigającej, która obrębiła butonierkę; ta butonierka wygląda perfekcyjnie, więc zapewne znajdowała się pod nią, w zgodzie z obyczajem, szlufka dla przytrzymania łodygi kwiatu. Widać tylko, i znów nieprawda, bo co innego przecież widać, śnieżnobiałą koszulę i wzorzysty krawat, szeroki, lekko wybrzuszony pod węzłem; piękna robota. Widać fryzurę więcej niż staranną, nie mam pojęcia, jakim cudem utrzymywała się w takim porządku. Wszystko to widać, jeśli zapomnieć o widoku człowieka, stwora, eleganckiego mężczyzny o zdeformowanej twarzy pozbawionej ust, w której nos na gładko zbiega się z dolną wargą, widoczną tu jako ledwie wąska fałda. Zastanawiam się, czy to prognatyzm, czy może coś gorszego jeszcze; choć uświadamiam sobie też, że nie bardzo to ważne, bo patrzę na głowę tego człowieka ptaka, na dziobogłowego, i sam wolę nie wiedzieć, co wobec niego czuję: cokolwiek to jest, myślę, jest bardzo niejasne. Minie dobra chwila, zanim dostrzegę to, co najgłębiej ukryte, a więc oczy tego eleganta z innych czasów, eleganta nieskazitelnego, obdarzonego twarzą na pozór bezustą. Jego oczy są ciemne, ciężkie, namiętne. Staje odważnie przed aparatem, za tło mając coś, co na pierwszy rzut oka rozpoznać trudno, być może malowane płótno lub wymiętolony pakowy papier.

Zdjęcie ze zbiorów Ośrodka Brama Grodzka - Teatr NN w Lublinie

Czy, mając taką twarz, mógłbym tak otwarcie stawać przed lustrem? Czy wycieczka do fotografa nie byłaby męką nie do przezwyciężenia? Komu podarował odbitki tego zdjęcia, kobiecie jakiejś? Jaki wykonywał zawód, z czego żył? Nie wiem, nie dowiem się tego wszystkiego; zostawiam więc dziobogłowego w spokoju i podążam za tłem, za tym papierem pomarszczonym czy może malowanym płótnem. To tło, spostrzegam, przewija się na niektórych zdjęciach z lubelskiej kolekcji, na równi z innymi, które po kolei oglądam: drzwi do mieszkania, zieleń miejskiego ogrodu, piętro kamienicy, zdaje się tej spod czwórki, w Rynku, z widoczną toczoną balustradą; balkon, bielona ściana chaty drewnianej, wnętrze jesziwy, wykop, pejzaż z rzeką, szal, koc, cokolwiek. Dopiero kiedy to wszystko pozbierać, te ścinki nieistniejącego już świata, widać, co utracone na zawsze, a tym samym – co oprócz ludzi ocala taka właśnie, zniszczona i często niedoceniana fotografia. Więc jeszcze raz powraca pytanie: co tu ważniejsze – rzemiosło dążące do poprawności lub piękna, czy to, co swoją skromną sztuką zdjęcie przenosi, te okrawki minionej, spalonej rzeczywistości?

Dziecko, starzec, kobieta

Albo to dziecko, siedzący chłopczyk, aż po głowę zakutany w jakieś futro, właśnie: jakie? Wygląda na niedźwiedzie, pewności nie mam. W jego głowie osadzone półprzezroczyste oczy, wydają się jasne, i usta, usta wyrażające gorycz i odrazę, choć to może ledwie kiełkujący strach (siebie na tego chłopca nakładam). Z górnej części zdjęcia złuszczyła się emulsja światłoczuła, tworząc negatyw rysunków mrozu na szybie: fotografia zarasta czarną plątaniną, aż mam poczucie, że fizycznie temu chłopcu zagraża, że jeszcze trochę, a do jego rozświetlonej łepetyny dotrze. Czarny mróz, futro ciemne, gęste, grube, zapewne przydatne, myślę sobie, w tamtych czasach, kiedy zimy były prawdziwie mroźne; a pośrodku fotografii dwoje oczu jak szklane kule.

Albo ten, jak się na pierwszy rzut oka wydaje, starzec, dziwacznie odziany, służbowo. Zapewne nie jest jednak taki stary, licząc naszą miarą; dziś, w innym, współczesnym mundurze albo w stroju sportowym, jak ci mężczyźni w każdym wieku, których widuję w parkach mojego miasta, uchodziłby zapewne za człowieka w wieku dojrzałym, nie więcej. Postarza go wszystko, co na nim, co za nim, wszystko przypomina, że to niedzisiejszy świat, także, odnoszę wrażenie, liczona w dziesięcioleciach odległość między jego a moją rzeczywistością. Drzwi, zapewne zwykłe drzwi prowadzące do mieszkania, służą tu za tło; przez to wygląda tak naturalnie, jakby siedział na swoim miejscu, pilnując wejścia. On sam, ujęty frontalnie, ma czapkę i mundur, tak jaskrawie niedzisiejszy, że aż trudno uwierzyć w jego strojność: metalowe guziki jak spodki, widać ich dziesięć, i jeszcze trzy nieco mniejsze na kołnierzu, wielkości bardzo dużych monet. Wygląda jak jakiś Papuas na zimę odziany, brakuje mu tylko kości w nosie. To jednak nie wszystko, bo jego dobrotliwa, jak się wydaje, i drobna twarz, wystająca spod czapki i znad talerzowatych guzików, okolona jest potężnymi bokobrodami, zlewającymi się w kołnierz pod brodą; ozdobą są też wąsy jak szable odyńca; aż trudno uwierzyć w to, co widać, i że to tak niedawno, tak niedaleko, w Lublinie się działo.

Nie wiadomo, kogo mu do pary dodać; może tę starszą kobietę w peruce, pozującą na ciemnym tle. Ciemna suknia w kratkę, obleczone materiałem guziczki, półuśmiech, a nawet nieco mniej, w każdym razie uprzejmy wyraz twarzy przeznaczony nie tyle dla potomności, co dla fotografa – być może znajomego czy sąsiada, dla tego pana Abrama, o którym nie wiadomo niemal nic; i znów oczy, bo oczy tych ludzi zadziwiają może najbardziej, węgle czarne, świetliste. Jej twarz jest jak dokładnie odmalowane XIX-wieczne płótno, a jednocześnie przecież cały obraz naruszony jest czasem, wypełniają go ślady retuszu, który dziś, po ilu to już latach od wykonania zdjęcia, wydaje się wżarty w materię fotografii; podobnie białe wykwity na brzegach i w górnym lewym rogu: wydają się należeć do świata przedstawionego, nie do katalogu zniszczeń.

Albo może, myślę, lepiej dodać temu z bakenbardami portret, który właściwie przestał już być zdjęciem: coś na nim świta jeszcze, oczy, zarys głowy i sylwetki siedzącego chłopaka; poza tym jednak same zacieki, same złuszczenia, odpryski, rysy. To zdjęcie bardziej niż inne przypomina o materialności dawnej fotografii, o jej przemijalności, o nieuchronnym końcu, który czeka nie tylko nas, ale i nasze twory, choć się wydawały tak trwałe. Tamten portret zachowany niemal doskonale, ten bliski wygaśnięcia (choć świeci jeszcze); tworzą dobrą parę.

Zawód: fotograf

Myślę o tym człowieku, autorze zdjęć, Abramie Zylberbergu, o którym przecież nic nie wiem, bo informacje są nader skąpe; wiadomo jedynie, gdzie mieszkał, znany jest jego zawód. Żadnej odbitki, blisko trzy tysiące negatywów, wszystkie powstały między 1914 a 1939 r. w Lublinie i okolicach. Większość to portrety i dokumentacja ważnych wydarzeń, trochę kopii zdjęć starszych i zapewne zachowanych w jednym, podniszczonym egzemplarzu; żadnych zdjęć dla własnej przyjemności, nagich kobiet, martwych natur czy wyludnionych pejzaży.

Abram Zylberberg, myślę, nie miał wybujałych ambicji. Zawód fotografa mógł uprawiać nieco pokątnie, nie miał własnego atelier, stąd te wszystkie zdjęcia na schodach, przed drzwiami (drzwiami jego mieszkania?), jak się zdaje, na najwyższym piętrze kamienicy w Rynku. Opisy są nieczęste, mówią niewiele; na zdjęciach udało się jednak rozpoznać – należy to chyba traktować w kategoriach cudu, podobnego do odnalezienia samych negatywów – kilkadziesiąt sportretowanych osób. Wszystkie te fotografie pokazują wyrwę, udowadniają, czego brakuje w naszej zbiorowej pamięci, w życiu po prostu. Tacy tu żyli ludzie; Zylberberg o tym przypomina, te jego szklane negatywy, wiadomość wydobyta z muru po latach.

W jego zdjęciach brak czułostkowości i rozbuchanego ego autora. Jest za to wszystko, czego pragnę od fotografii: te doskonale widoczne, mimo ciężkiego momentami retuszu, zęby poczerniałe, te zdeformowane twarze członków niebogatej społeczności, ta cała nędza ludzkiego istnienia przebrana jak od święta. Lepiej, myślę, mieć czasem pokątnego rzemieślnika, który niczego nie usuwa, bo ani nie umie, ani nie uważa za konieczne; lepiej dostać od losu zbiór potrzaskany i niepełny, pokryty siecią czarnych spękań, niż wygładzony obraz zgodny z wymogami gustu epoki.

Trzeba ratować, myślę. Trzeba uważnie przypatrywać się wszystkiemu, co wyrzuca ziemia, co ukryte w murach, co lodem skute. Trzeba patrzeć na ludzi, trzeba o nich pamiętać, trzeba docenić skalę zniszczenia. ©

Autor jest pisarzem, eseistą i krytykiem kulinarnym. Finalista Nagrody Nike za książkę „Dno oka”, na którą złożyły się eseje o fotografii publikowane wcześniej na naszych łamach. Laureat Nagrody Literackiej Gdynia 2014 w kategorii eseistyka za książkę „Salki”. Ostatnio wydał „Odbicie”. Stały współpracownik „TP”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, publicysta, krytyk kulinarny i kurator wystaw fotograficznych. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Jego teksty z lat 2008-2010 publikowane w „Tygodniku Powszechnym” zostały wydane w zbiorze „Dno oka” (2010, finał nagrody Nike). Opublikował… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2016