Cena milczenia

Być może komisja Millera zmieni zdanie w sprawie obecności generała Błasika w kokpicie – mówi nam Maciej Lasek. Byłby to symboliczny gest przyznania się do błędu. Początek dialogu? Pytanie, czy na dialog i ostudzenie emocji nie jest już za późno.

11.02.2013

Czyta się kilka minut

 /
/

Maciej Lasek to inżynier, doktor nauk technicznych, fachowiec od dynamiki lotu i pilot. Dziś jest przewodniczącym Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Wcześniej był jednym z kluczowych ekspertów komisji Millera, badającej przyczyny katastrofy smoleńskiej.

Pod koniec lipca 2011 r. komisja Millera zaprezentowała swój raport. Zaraz potem formalnie przestała istnieć. Badanie zakończono. 34 fachowców zebrało swoje papiery i rozeszło się każdy w swoją stronę.

1.

Teraz, po półtora roku milczenia, eksperci znów się spotykają. Tym razem na zasadach społecznych i bez ambicji badawczych. Chcą prowadzić działalność edukacyjną w społeczeństwie. To znaczy propagować wiedzę, jak doszło do tragedii Tupolewa 154M.

Dlaczego? Rzeczywistość się zmieniła. Sondaże opinii publicznej przeprowadzone pod koniec 2012 r. dowodzą, że tylko nieco ponad połowa obywateli nie wierzy w zamach. Co czwarty Polak jest przeciwnego zdania, a waha się 18 proc.

To, co kilkanaście miesięcy temu było uważane za egzotykę, fantasmagorię oraz teorię spisku, jest więc dziś solidnie ugruntowane w świadomości społecznej. Cena milczenia?

– Popełniliśmy błąd charakterystyczny dla ekspertów. Uważaliśmy, że nasz raport powinien obronić się sam: „My się nie chcemy mieszać do kłótni” – tłumaczy Maciej Lasek.

2.

Milczenie komisji powodowało, że pojawiające się alternatywne wersje – jak ta o wybuchu na pokładzie samolotu – pozostawały bez riposty.

Druga strona, np. naukowcy skupieni wokół zespołu Antoniego Macierewicza, przedstawiała swoje teorie. Jednak polemizowano z nimi nie na płaszczyźnie naukowej (wytykając błędy), ale emocjonalnej i publicystycznej.

Pytam Macieja Laska, czy zgodzi się z opinią, że „tamta” strona była miesiącami spychana na pozycje wariatów.

– Myśmy nikogo nigdzie nie spychali. Proszę nas do tego nie mieszać. Myśmy tylko nie podejmowali z nimi dyskusji – mówi. I podkreśla, że decyzja, aby wrócić do gry, nie była łatwa.

Dlaczego?

– Po pierwsze wiedzieliśmy, że narazimy się na krytykę. I to nie taką normalną, merytoryczną, ale na listy z pogróżkami, obraźliwe maile, obrzydliwe komentarze na forach internetowych. Stopień emocji związanych z katastrofą momentami osiąga niesamowity poziom. Moim zdaniem może dojść do jakiejś kolejnej tragedii, podobnej do tego, co stało się w biurze poselskim w Łodzi. W tej sytuacji uznaliśmy, że trzeba zabrać głos – tłumaczy.

3.

Sytuacja psychologiczna jest rzeczywiście trudna. Komisja Millera jednogłośnie zaakceptowała raport. Formalnie nie ma obowiązku robić nic, o ile nie pojawią się nowe fakty na temat bezpośredniej przyczyny wypadku albo związane z profilaktyką powypadkową; fakty, które zmuszą ją do ponownego otwarcia prac.

Badanie przeprowadza się bowiem nie po to, żeby pociągnąć kogoś do odpowiedzialności, tylko po to, żeby się czegoś nauczyć, wyciągnąć wnioski, sprawić, żeby szansa na pojawienie się podobnej katastrofy zmalała. Inaczej mówiąc: komisja ma dbać o to, żeby ludzie przemieszczali się bezpieczniej z punktu A do punktu B. Przekonywanie, zadowalanie czy uspokajanie opinii publicznej nie należy do jej obowiązków. Nie może być tak, żeby specjaliści zmieniali opinię pod presją społeczną – to byłoby bez sensu.

Mają tego świadomość, ale zostali na placu boju sami.

Po przeciwnej stronie barykady jest rozpędzony zespół Antoniego Macierewicza i jego eksperci, którzy publicznie prezentują swoje ustalenia: rachityczna brzoza nie mogła złamać potężnego skrzydła, a rozrzucenie odłamków samolotu i ślady na kadłubie jednoznacznie świadczą o wybuchu.

Ostatnio mówili o tym na całodniowej sesji na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego, transmitowanej przez Telewizję Trwam.

Do polemiki zaprosili członków komisji Millera, ale rękawica nie została podjęta.

– Wielu polityków, np. poseł Macierewicz, to mistrzowie w mówieniu, przedstawianiu swojego stanowiska. Komisja w takim starciu polegnie. Argumenty przegrają z emocjami. Jestem za rozmowami ekspertów, ale nie za politycznym show, a do tego sprowadziła się ostatnia konferencja – tłumaczy dr Lasek.

4.

Czy jest więc szansa na dialog? Ludzie z komisji Millera twierdzą, że tak.

Po pierwsze, jest droga formalna. Każdy, kto ma podstawy twierdzić, że odkrył inne niż oficjalne przyczyny katastrofy, może złożyć swoją ekspertyzę w komisji. W przypadku Smoleńska – w Wojskowej Komisji Badania Katastrof Lotniczych (powstała dopiero w czerwcu 2012 r., ale jest niejako spadkobierczynią komisji Millera). Ekspertyza musi zostać zbadana, jeśli rzeczywiście ujawni nowe fakty, prace będą wznowione.

Druga droga: publiczne wysłuchanie ekspertów mających inne zdanie przed członkami zespołu złożonego z byłych członków komisji Millera.

Członkowie komisji siedzą za stołem, a po drugiej stronie staje np. prof. Wiesław Binienda?

– Tak, tłumaczy nam swoją teorię, my zadajemy pytania – przedstawia tę koncepcję dr Lasek.

I co?

– Już pojawił się zarzut, że chcemy przesłuchiwać ludzi, którzy „obnażają kłamstwa naszego raportu” – mówi przewodniczący Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych.

Coś jeszcze? Pojawiła się propozycja w pół drogi. Debata ekspertów od Laska i naukowców od Macierewicza. Na sali inżynierowie lotnictwa, piloci i dziennikarze. Kamery?

– Niechętnie, żeby nie doszło do politycznej bijatyki. Nie wykluczam, choć wolałbym solidny stenogram z całości debaty oraz relacje w prasie.

Czy Lasek wierzy w dobrą wolę „tamtych” ekspertów?

– Nie wiem, co powiedzieć – mówi po namyśle. – Mam wrażenie, że oni szukają jakichś nieścisłości w raporcie. Za wszelką cenę chcą się o coś zaczepić, a jednocześnie ignorują fakty niezgodne z ich teorią albo naginają je do swojej wizji. Czy nie uważa pan, że sposób ich narracji jest zupełnie odmienny od naszych wypowiedzi?

No dobrze, weźmy brzozę, o której prof. Binienda mówi: cienka, zmurszała. I udowadnia – używając programu komputerowego – że nie mogła wpłynąć na lot. Dlaczego zespół nie zrobi swoich wyliczeń?

– Symulacje są już gotowe. Udowadniają, że po uderzeniu w brzozę samolot robi beczkę. Opublikujemy je i co z tego? – pyta Maciej Lasek. – Myśli pan, że to coś zmieni? To już nie jest dyskusja o faktach, ale o emocjach.

5.

Stwierdzenie, że w sprawie Smoleńska grają przede wszystkim emocje oraz że ludzie „kupują” najchętniej sensacyjnie brzmiące i często powtarzane tezy, jest chwytliwe. Jednak zdaje się, że dość powierzchowne.

Nie uda się tylko tym wytłumaczyć zmiany nastrojów i opinii w sprawie katastrofy. Trzeba pamiętać, ile po drodze popełniono błędów.

Zaczynając od – przez miesiące powtarzanego mitu – o doskonałej współpracy z Rosjanami. Symbolem jest wrak, który długo stał pod gołym niebem i do dziś nie wrócił do Polski.

Bolesnym konkretem jest też to, że dwie komisje, rosyjska i polska, po miesiącach „współpracy” doszły do zupełnie innych wniosków co do przyczyn tragedii. W skrócie: Rosjanie stwierdzili, że piloci pod presją nietrzeźwego generała Błasika za wszelką cenę chcieli wylądować. Polacy, że załoga zeszła poniżej bezpiecznej wysokości, później chciała odejść na drugi krąg, ale nie zdołała w wyniku błędu w pilotażu. Kluczowe słowa, to znaczy komenda „odchodzimy”, zostały odczytane przez polskich ekspertów już po ukazaniu się wstępnego raportu Rosjan. To rewolucyjne odkrycie zostało przez Moskwę kompletnie zignorowane.

Pytam Macieja Laska, czy czuje zawód.

– Ależ oczywiście – odpowiada. – Napisaliśmy 150 stron uwag do ich raportu. Tam jest wszystko: czego nam nie dali, gdzie nam nie chcieli pomóc. Po odczytaniu komendy „odchodzimy” powinni wznowić badanie. Proponowaliśmy im, by wznieść się ponad podziały, ale chęci do współpracy nie było. Mam dużo pretensji do moich rosyjskich kolegów po fachu.

Błędów było oczywiście znacznie więcej, choć nie zawsze obciążających komisję. Nieprawdziwe słowa o przekopywaniu gruntu na miejscu wypadku. Przerażające pomyłki w identyfikacji ciał. Pokrętne tłumaczenia w sprawie kluczowych ekspertyz, np. tej o możliwej obecności trotylu na wraku samolotu.

6.

Nad sprawą trotylu warto się na chwilę zatrzymać – bo był to jeden z ważnych momentów dla zmiany nastrojów społecznych. Nieprzypadkowo sondaże „był zamach czy nie” robiono w połowie listopada, dwa tygodnie po „aferze” wywołanej publikacją „Rzeczpospolitej”.

Patrząc dziś chłodno, „trotyl” to historia typowej śledczej niedoróbki. Prokuratura i komisja Millera wykluczyły obecność materiałów wybuchowych na podstawie jednej polskiej i dwóch rosyjskich ekspertyz. Tyle że polscy fachowcy nie badali szczątków samolotu, a jedynie ubrania i rzeczy osobiste ofiar.

Prokuratorzy pojechali więc „naprawić błąd” i pobrać próbki wraku. Nie chwalili się tym zbytnio, bo było to we wrześniu 2012 r., czyli... 29 miesięcy po katastrofie.

Przy okazji wrak zbadano detektorami i okazało się, że urządzenia wykazują obecność trotylu. Wprawdzie śledczy gorąco zapewnili na konferencji prasowej, że trotylu nie znaleziono, jednak niedługo potem podczas posiedzenia komisji sejmowej przyznali, że urządzenia pokazywały napis „TNT”. Ostateczny dowód będzie, gdy zakończą się badania laboratoryjne próbek.

Gdzie niedoróbka? Po pierwsze, to wstyd, że wrak zbadano czujnikami tak późno. Po drugie – jeśli już czujniki pokazały trotyl, to trzeba było zwołać konferencję i spokojnie powiedzieć, że trotyl to jeszcze nie zamach, a odczyt z detektora to jeszcze nie dowód.

Zamiast tego śledczy organizowali tajne narady i biegali do premiera, by rozmawiać o możliwych „skutkach społecznych” po ewentualnym wylaniu się informacji. Aż się wylało.

Co na to Maciej Lasek?

– Jestem przekonany, że detektory pokazały to, co pokazały – mówi spokojnie.

Czyli TNT?

– No tak. Tylko że prokuratorzy zbadali drugiego rządowego tupolewa i detektory też pokazały trotyl. Dla mnie to jest trochę jałowa dyskusja, dopóki nie zakończą się badania laboratoryjne. Dopiero to będzie dowód na obecność trotylu.

Ale jak wytłumaczyć ten trotyl?

– Wojsko latało Tupolewem z misji wojskowych i na misje. W ładowniach pewnie nieraz przewożono różne materiały. W butlach były naboje pirotechniczne.

Czyli nie jest to dowód na wybuch?

– Nie. Przeciwko wybuchowi świadczy mnóstwo faktów. Ofiary nie miały popękanych bębenków w uszach, a rejestratory nie wykazały skoku ciśnienia, charakterystycznego dla wybuchu. Rejestrator dźwięków w kokpicie nie zarejstrował odgłosu wybuchu, charakter przełomu skrzydła wskazuje jego zniszczenie na skutek kolizji, brak świadków mówiących o wybuchach. No, ale jeśli badania laboratoryjne potwierdzą trotyl, to znów będziemy mieli wysyp różnych dziwnych teorii.

7.

Oczywiście zespół Laska nie odpowiada za błędy prokuratury, rządu ani za to, że Rosjanie nie chcieli współpracować. Co nie zmienia faktu, że za to wszystko weźmie w skórę.

Za jedną rzecz jednak eksperci, którzy pisali raport Millera, odpowiadają, i dziś trudno im się z tego wytłumaczyć. Stwierdzili, że niedługo przed katastrofą w kokpicie pojawił się gen. Błasik. I że jego obecność była elementem pośredniej presji na pilotów.

Dowody? Pierwszy: ktoś (komisja nie ujawnia, kto) podczas odsłuchiwania czarnych skrzynek w Moskwie rozpoznał głos generała. Drugi: rosyjska ekspertyza, że ciało dowódcy sił powietrznych znaleziono obok ciała jednego z członków załogi. Dziś jednak wiadomo, że w tym sektorze znaleziono w sumie 12 ciał, a zwłoki pozostałych członków załogi były w innych miejscach.

A głos? Krakowski Instytut Ekspertyz Sądowych im. Jana Sehna wydał opinię (po zakończeniu prac komisji Millera), że słowa przypisywane Błasikowi wypowiada kto inny.

Obecność lub nieobecność Andrzeja Błasika w kokpicie nie była bezpośrednią przyczyną katastrofy, tak więc komisja Millera formalnie nie musiała się do tego odnosić. Jednak formalności to jedno, a naprawienie błędu i krzywdy wyrządzonej rodzinie to drugie.

Czy komisja Millera jest w stanie się przyznać?

– Może trzeba poczekać na ocenę zespołu biegłych prokuratury – mówi Lasek.

A co, jeśli nie stwierdzą obecności generała w kokpicie?

– Wtedy będzie można zmienić sformułowanie zawarte w raporcie. Można będzie napisać: „Do kokpitu weszły osoby postronne, którym kapitan zdał raport. Ich obecność zakłócała funkcjonowanie załogi”. I dodać: „jeżeli przyjąć, że to drugi pilot wypowiedział słowa »200 metrów«, »100 metrów« i »nic nie widać«, wskazuje to, iż załoga, nie reagując na przekroczenie minimalnej wysokości zniżania, świadomie złamała procedury bezpieczeństwa”.

Czy komisja wyda takie oświadczenie?

– Tak, myślę, że wtedy wydamy takie oświadczenie – mówi dr Lasek. – Nie bronię się przed przyznaniem do błędu. Ale ciągle uważam, że to logiczne, iż dowódca sił powietrznych tam był. Komu innemu mógłby zdawać raport dowódca załogi? Kiedyś premier nas pytał: „Kiedy myślicie, by zrobić weryfikację waszej pracy?”. Odpowiedzieliśmy: „Po zakończeniu pracy przez prokuraturę”. Myślę, że to dobry czas.

Czas być może dobry, tylko odległy. Prokurator generalny Andrzej Seremet właśnie ogłosił, że śledztwo raczej nie skończy się do końca roku.  



PAWEŁ RESZKA stale współpracuje z „TP”. Za teksty o katastrofie smoleńskiej, publikowane w „Tygodniku” i „Rzeczpospolitej”, otrzymał nagrodę Grand Press i nagrodę im. Andrzeja Woyciechowskiego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, felietonista i bloger „Tygodnika Powszechnego” do stycznia 2017 r. W latach 2003-06 był korespondentem „Rzeczpospolitej” w Moskwie. W latach 2006-09 szef działu śledczego „Dziennika”. W „Tygodniku Powszechnym” od lutego 2013 roku, wcześniej… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2013