Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W charakterze ekskluzywnego benefitu dla uczestników programu lojalnościowego Smaki „TP” Premium Gold oto limitowana i dedykowana porada, jak schudnąć. Wyrzućcie z portfela kartę zbliżeniową. Sprawdzili to w Australii. Tamtejsze stowarzyszenie dietetyków wydało alarmistyczne oświadczenie w reakcji na wieści, iż skokowo rośnie liczba ludzi płacących w ten szybki sposób za swoją paszę w okienkach fastfoodowych.
Plastikowy pieniądz nawet w wersji tradycyjnej skłania do większej rozrzutności – i dlatego bank nigdy nie odbierze wam karty za żadne opóźnienia, najlepszy przecież klient to ten, co nie umie narzucić sobie dyscypliny. A co dopiero przy karcie w wersji uproszczonej! Jeśli wystarczy przytknąć ją na moment do maszynki, resztki naszej rozwagi nie zdążą nawet zadzwonić w głowie, zanim sobie pofolgujemy.
Oczywiście każdy ma swoje zachcianki. Dla mnie jaskinią pokus nie jest fast food, ale targ lub choćby niewielkie zgromadzenie kramów z przetworami; a im bardziej rzecz się dzieje na południu, tym gorzej. Moja rodzina już wie, że jeśli straci mnie z oczu choćby na kwadrans w labiryncie słojów z oliwkami i podpieczonymi warzywami w marynacie, między stertami rybek i wszelkich morskich żyjątek, ladami z mięsem i wędlinami suszonymi przez wiatr lub dym, z serami tkniętymi każdym wyobrażalnym rodzajem pleśni, mchu i porostu – to równa się debetowi i awanturze na skraju separacji. Tracę panowanie nad swoją wolą i budżetem, po czym targam w torbach tyle dobra, że nawet gdybyśmy byli po trzykroć wielodzietni, nie przejemy i nie przetrawimy. Zwłaszcza że sery będą musiały zostać za progiem i nie będzie mi wolno ich zjadać przy stole, bo jakoby – słyszeliście kiedyś coś równie niedorzecznego? – śmierdzą.
Jedyna pociecha w tym, że w zapadłych mieścinach na południu Francji, gdzie zdarzają mi się największe napady zakupowego obłędu, ciągle jeszcze nie zaprowadzono terminali zbliżeniowych. Na takich patologicznych spożywców jak ja ostateczną pułapką byłby system w sumie prostszy, niewymagający elektroniki. Zamiast pobierać należność na każdym straganie, można by przystawiać nabywcy stempelki na specjalnym kartoniku, który by się rozliczało zbiorczo dopiero przy samym wyjściu.
Ten zdradliwy sposób na nabicie rachunku dwukrotnie wyższego, niż klient sobie zakładał na wstępie, poznałem w pewnej stołecznej restauracji, która umiała połączyć luz typowy dla miejsc samoobsługowych z atmosferą trzygwiazdkowej kuchni. Firma jednak dawno splajtowała, lepiej się u nas sprawdza system odwrotny, skutecznie budzący w narodzie archetyp szabrownika: cena jest ustalona, płaci się z góry i nakłada do woli. Ogromna większość naszych lokali pozostaje przy tradycyjnym układzie i wszystko zależy od tego, czy uda się oczarować klienta w trakcie tych paru minut, kiedy pochylony nad kartą waży w sobie racje apetytu, siły nabywczej, statusu i samooceny własnej fizys.
Niedawno przysłuchiwałem się, jak szefostwo bliskiej memu sercu jadłodajni dyskutuje nie tyle o zmianie potraw, bo są dobre i lubiane, tylko nad taką ich gramaturą, wyceną, a także kolejnością prezentacji w karcie, żeby gościom było lżej składać jeszcze większe zamówienia i płacić jeszcze wyższe rachunki. Żeby wieczorem, kiedy nie wypada już jeść kotleta, mimo wszystko jedli dużo, tylko tak podzielone, żeby się wydawało, że skubią tylko drobną przekąskę. Wszystko trzeba z wyczuciem zrównoważyć, porcje nie mogą być za duże, bo zniechęcą do jedzenia nowych dań, ale i nie za małe, bo gość nie lubi czuć, że jest naciągany.
Chociaż i tak jest. Na ciasnym rynku w walce o coraz bardziej syte brzuchy liczy się usystematyzowana manipulacja, wystudiowane na zimno budzenie złudzeń i gaszenie obaw. Wmawianie nawet już nie tego, że płacąc, tak naprawdę nie płacimy – ale że jedząc, tak naprawdę nie jemy. Niby mamy wybór szeroki jak nigdy dotąd, ale jak bliżej podejść, okazuje się, że to przeważnie gra cieni.
Wszelkie skojarzenia z wyborami są nieprzypadkowe, specjalnie dla czytelników z kartą Prestige Plus za tydzień wyjątkowy poradnik: „jak postawić krzyżyk w dwunastej kratce”. ©
Majówkowe wypady z dala od miast poświęćmy na zbieranie listków mniszka (czyli mlecza), ale tylko tych roślinek, które jeszcze nie mają kwiatów. Po krótkim blanszowaniu można je dusić kilka minut na oliwie z czosnkiem lub szalotką i zjadać same albo zmieszane na pół ze szpinakiem. Świetnie nadają się na wiosenne risotto (prażymy ryż z cebulą, jak zawsze na maśle, wlewamy białe wino, odparowujemy, dalej gotujemy stopniowo podlewając bulionem, w połowie gotowania dodając zblanszowane i posiekane listki). W zależności od gleby mniszek potrafi być bardzo gorzki, wtedy możemy to zrównoważyć, dusząc wraz z ryżem marchewkę pokrojoną w kosteczkę. Mniszek to nie tylko ostoja niuejdżowej fanaberii zwanej „dziką dietą”, ale także pokarm sycylijskich twardzieli. Przedostatni capo di tutti i capi Bernardo Provenzano kilkanaście lat kierował mafijną machiną z ukrycia i komunikował się ze światem tylko na piśmie. W przechwyconej przez policję korespondencji, oprócz rozlicznych brudnych spraw, bez przerwy poruszał kwestię dostaw świeżej cicoria selvatica, jak nazywa się to ziele na Południu. Zrozpaczony, że listki docierają do niego przywiędłe, żądał od swoich żołnierzy, by zebrali mu nasiona z dmuchawców, ale nie zdążył przed wpadką założyć już własnej grządki.