Bunt, który cenię. Jerzy Jarniewicz z Nagrodą Nike 2022

Jerzy Jarniewicz, pisarz i tłumacz: „Nie zawsze ma rację ten, kto ma rację. Ważniejsze od posiadania racji jest budowanie i podtrzymywanie więzi”. Przypominamy nasz wywiad z laureatem.

07.10.2019

Czyta się kilka minut

 / MARCIN STĘPIEŃ / AGENCJA GAZETA
/ MARCIN STĘPIEŃ / AGENCJA GAZETA

KATARZYNA KUBISIOWSKA: Pierwszy bunt?

JERZY JARNIEWICZ: Na pewno nie w domu. Miałem liberalnych rodziców – pozwalali mi na wszystko. Uważali, że sam wiem, co jest dla mnie dobre, a jeżeli błądzę, to najlepiej nauczą mnie konsekwencje błędów. Podobała mi się ich postawa, więc się przeciw nim nie buntowałem, dopóki nie wpadł mi w ręce podręcznik psychologii, gdzie wyczytałem, że bunt przeciw rodzicom jest naturalną fazą w rozwoju dziecka. Wtedy – a miałem, powiedzmy, 15 lat – poczułem się okradziony przez los. Dotarło do mnie, że w życie wchodzę z brakiem. Zazdrościłem kolegom, którzy mogli użerać się z rodzicami.

W to nie uwierzę.

Niewiarygodne, prawda? Ale już w szkole buntowałem się na okrągło. Choć wiele zawdzięczam wspaniałym pedagogom, zwłaszcza w późniejszych latach, z nauczycielami toczyłem nieustanną wojnę. W trzeciej klasie podstawówki założyłem ZBPN – Związek Bojowników Przeciwko Nauczycielom. Inspiracja „zbowidowska” jest tu tyleż wstydliwa, co oczywista. Czy to nie ironia losu? Dziś sam jestem belfrem. Często wyskakiwałem z czymś, co wydawało mi się mądre, ale niekoniecznie podobało się nauczycielom. Biologiczkę zapytałem na przykład, co było pierwsze: materia czy świadomość? Uznała to za polityczną prowokację i oberwałem po twarzy. Mój dziadek, który był pedagogiem z powołania, gdy dowiedział się, że nauczyciel policzkuje ucznia, pobiegł do szkoły z interwencją. Na drugi dzień nauczycielka wchodzi na lekcję i pyta: „Gdzie ten Jarniewicz? Tak bardzo cię, chłoptyś, bolało, że musisz skarżyć? Nie wstyd ci?”.

Scena jak z piosenki Pink Floydów: „Gdy dorośliśmy, poszliśmy do szkoły, / Byli tam pewni nauczyciele, którzy / Ranili dzieci, jak tylko mogli. / Wylewając kpiny, / Na wszystko, co robiliśmy, / Obnażając każdą słabość, / Jakkolwiek skrzętnie ukrywaną przez dzieciaki”.

Tak, z tym że czasem był to durny bunt. Na pracach ręcznych mieliśmy szyć fartuszki. „Szyć? Jak dziewczyny? O, w życiu! – pomyślałem, bo byłem wtedy głupi. – Nie ma innego wyjścia, trzeba zachorować. A jak? Wypiję wodę z kałuży”. Do buntu przeciw fartuszkom namówiłem kumpli. W drodze ze szkoły rzucałem się na te kałuże, piłem je, chłeptałem, a oni – koledzy buntownicy, od siedmiu boleści – nic, stali obok. Zostałem sam z tymi kałużami i przechodniami, którzy pukali się w czoło.

Zostawili Cię na lodzie.

Poczułem się oszukany. Osamotniony. Ciekawe, że w języku polskim „buntownik” to ten, który tworzy wspólnotę, spisek, sprzysiężenie. Bunt to skrzyknięcie się kilku osób w imię jakiejś ważnej sprawy. Bardzo mi odpowiada takie rozumienie buntu, odmienne od angielskiego „rebel”, czyli ten, który wznawia wojnę. Bunt, który cenię, to owoc nowych więzi, początek nowych wspólnot.

Twoje dzieciństwo i młodość to lata 60. i 70. – epoka wspólnoty długich włosów.

Mój szkolny dzienniczek wypełniony był uwagami, gdzie długość włosów jest głównym tematem korespondencji między wychowawcą a rodzicami: ,,Zmuszona byłam wyprosić syna z lekcji, bo mimo mojego polecenia nie poszedł do fryzjera”.

Chciałeś wyglądać jak John Lennon?

Najbardziej zazdrościłem włosów Janis Joplin. Nie chciałem szyć fartuszków, ale chciałem być jak Janis. To wtedy zacząłem słuchać rocka, dowiadywałem się o hippisach i ich komunach, o protestach studentów w Berkeley i Columbii.

A potem były lata 70., pęczniała moja niezgoda na tę upiorną dekadę. Nie chodzi mi o polityczny ucisk czy gospodarczą mizerię. Nie do zniesienia była kiczowatość tamtej rzeczywistości, infantylizm ówczesnej kultury, bezmyślne samozadowolenie. Nie tylko w Polsce. Symbolicznym przykładem tego, czym żyły lata 70., jest dla mnie szkocki zespół Middle of the Road, zajmujący pierwsze miejsca list przebojów dzięki piosence ,,Chirpy Chirpy Cheep Cheep”. Lata 70. to było właśnie to: cipi, cipi, cip, cip. Mdliło mnie.

Jak się w tych latach buntowałeś?

Robiłem z przyjaciółmi teatr. Wspaniali ludzie, tacy jak mój brat Andrzej, wtedy gitarzysta klasyczny, dziś architekt, czy Darek Fiet, wtedy aktor pierwszego planu, dziś ceniony malarz, albo Dorota Koman, wtedy wokalistka, dziś poetka, czy wreszcie Paweł Samecki, wówczas gitarzysta, dziś wybitny ekonomista, były komisarz Komisji Europejskiej. Ja pisałem „sztuki”, mój najbliższy kolega, Wojtek Fidala, je poprawiał, a potem we dwóch je reżyserowaliśmy, pod pseudonimem artystycznym złożonym z naszych nazwisk: Yafida.

Sztuki te były głównie o miłości i muzyce, ale szydziliśmy też z absurdów naszej rzeczywistości. Że na przykład, by zostać pochowanym, musisz wykupić miejsce na cmentarzu dwadzieścia lat przed śmiercią. Podobne scenki chcieliśmy wystawić podczas akademii na koniec roku szkolnego. Ale dyrektorka zobaczyła nas na próbie: „Nie ma mowy, na uroczystości będą ważni urzędnicy, tym się mamy pochwalić? Taką – tu użyła nieznanego mi słowa – kontestacją?!”.

I co się stało?

I nic, przedstawienia nie było, a ja zostałem licealnym kontestatorem. Na uroczystość wręczenia świadectw maturalnych napisałem sztukę, którą wystawiliśmy przed gronem pedagogicznym. Pamiętam, że peowiec i chemiczka wyszli oburzeni, słychać było odsuwanie krzeseł i trzaskające drzwi. A pomysł na tę sztukę był prosty: w przychodni psychiatrycznej spotykają się pacjenci i opowiadają o swoich dolegliwościach, co ich dopadło, czemu potrzebują pomocy. I tak od słowa do słowa okazuje się, że wszyscy kończyli to samo liceum. I było to nasze liceum.

Wspaniałe!

Peowiec miał inne zdanie. Ale moim naprawdę poważnym buntem – moim przeżyciem generacyjnym – był strajk studencki w lutym 1981 r. Karnawał Solidarności to był czas istnej odnowy biologicznej, kraj odmłodniał, zielenił się. Czułem się wtedy młodszy o ładnych parę lat. Ba, widziałem, że mój ojciec też jakby młodnieje, wraca z pracy podekscytowany i promieniejący. Nigdy wcześniej nie widziałem go tak naenergetyzowanego. Gdy nadszedł grudzień ’81 i stan wojenny, to tak jakby ktoś z dnia na dzień powietrze z niego wypuścił.

Z młodymi było podobnie – dostaliśmy nagle możliwość mówienia otwartym tekstem, zobaczyliśmy, jak mnóstwo mamy ze sobą wspólnego i jaką siłę stanowimy. Szybko okazało się jednak, że to, co nas łączy, jest kruche albo iluzyjne. Pamiętam swoje zaskoczenie, gdy na strajku jedna z koleżanek powiedziała mi: „Jak się zacznie ruchawka, to pierwsze pójdzie z dymem nasze osiedle”. Jej osiedle to luksusowa dzielnica willowa. Patrzyła na tę naszą rewolucję z lękiem, którego wtedy nie rozumiałem. Myśmy z tej rewolucji byli dumni, dla niej była zagrożeniem. Na podziały polityczne nakładały się podziały klasowe. Dużo nas dzieliło, ale różnice wydawały się wtedy drugorzędne. Lutowy strajk studencki to dla mnie moment najintensywniej doświadczanego życia.

Do tego strajku przyłączyło się ok. 10 tysięcy studentów łódzkich uczelni, a trwał 29 dni – w tamtym czasie był to najdłuższy okupacyjny strajk studencki w Europie.

Mieliśmy świadomość, że bijemy rekord należący do studentów Sorbony. To w Łodzi toczyły się negocjacje z rządem, przyjechał do nas minister Górski z delegacją – mogliśmy ich wtedy wszystkich zobaczyć w działaniu. O, to było przeżycie. Proszę mi wierzyć, pierzchły wszelkie wątpliwości, czy nasz bunt ma sens. Strajk był o tyle szczególny, że wybuchł w czasie przerwy międzysemestralnej – to ważne, bo to znaczy, że ci, którzy przez kilka tygodni zdecydowali się siedzieć na wydziale i spać na podłodze, świadomie rezygnowali z wyjazdu na narty czy odpoczynku w domu.

Na naszym wydziale, a zwłaszcza w instytucie anglistyki, wszyscy wykładowcy stanęli po stronie studentów. By nam urozmaicić tygodnie okupowania budynku, prowadzili z nami seminaria, wygłaszali wykłady, wspierali nas radą i atencją. Studenci ze szkoły filmowej urządzali nam seanse filmowe, pamiętam „Na samym dnie” Jerzego Skolimowskiego, jego pierwszy film nakręcony w Anglii. Cinkciarze przynosili nam papierosy, pewien szewc przywiózł furę naleśników. Czuliśmy, że nie jesteśmy sami.

Dzięki temu protestowi sąd zarejestrował Niezależne Zrzeszenie Studentów – w państwach bloku wschodniego to był ewenement i prawdziwe zwycięstwo.

Domagaliśmy się także zniesienia cenzury, dostępu do książek zakazanych w zbiorach bibliotecznych, zniesienia obowiązku nauki języka rosyjskiego, zniesienia służby wojskowej, przywrócenia do pracy relegowanych z uczelni wykładowców, także ułaskawienia braci Kowalczyków, którzy odsiadywali wyrok za wysadzenie auli Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Opolu, gdzie miała się odbyć milicyjno-esbecka akademia – jeden dostał wyrok śmierci, drugi 25 lat. Postulatów studenckich było więcej. To była niezła szkoła politycznego myślenia.

A po latach? Ukazuje się książka „Studenci ’81” Romana Kowalczyka. Patrzę na okładkę, a tam na zdjęciu Jarniewicz. I to wcale nie z palcami ułożonymi w literę V, nie na barykadzie ani nie z transparentem, ale leżący sobie na podłodze obok dwóch koleżanek. Sielsko-anielska scenka rodzajowa. Z jednej strony ucieszyłem się, że oto przechodzę do historii, w końcu poważna książka socjologa ma na okładce fotografię ze mną, a z drugiej strony, jak się wytłumaczę młodym, którym opowiadam, że strajk był wydarzeniem ważnym, wiążącym się jednak z osobistym ryzykiem oraz wymagającym od nas samozaparcia i wysiłku? Bunt ma różne twarze.

Kobiety są też ważnymi bohaterkami Twojej książki „Bunt wizjonerów”. Artystki-kontestatorki, które zaistniały w latach 60., a z czasem odeszły w cień. Symbolicznym przykładem jest Joan Baez, wspaniała wokalistka i aktywistka, która wypromowała nikomu nieznanego Boba Dylana – w końcu on dostał Nobla, a nie ona.

Piszę jeszcze o Yoko Ono, Joni Mitchell, Diane di Prima, Pauline Boty. Te szkice nigdy by nie powstały, gdyby nie wytworzyła się we mnie bardzo osobista i czuła więź z tymi kobietami. Im więcej o nich czytałem, tym bliższe mi się stawały. Nigdy nie miałem okazji spojrzeć Joan Baez w oczy, ani z nią rozmawiać, a jednak jej historia i historie pozostałych kobiet nie są dla mnie historiami, którym się przyglądam, to biografie, w których uczestniczę. Mam poczucie, że ich życie mówi także coś o życiu moim.

Co mówi?

O ile mężczyźni tamtej epoki, od Warhola po Bowiego, pokazywali, że autentyczność jest fikcją, bo wszystko to sztuczność nad sztucznościami, o tyle te kobiety stoją po stronie życia autentycznego. W niesprzyjających im warunkach pozostawały w trudnej zgodzie z „sobą”, nie bały się ryzyka, płaciły wysoką cenę. A jednocześnie tworzyły, bo były im potrzebne silne więzi z innymi. Uświadamiały mi tym samym wagę szczerości i nonkonformizmu, uczyły, co uznawać za nieistotne, a co za ważne w relacjach z ludźmi.

A co jest ważne w relacjach z ludźmi?

Sztuką życia jest być może rozumienie drugiego, które wiąże się z gotowością do czasowego wygaszenia siebie, a jeszcze bardziej z niełatwą do akceptacji pokorą. Ta z kolei jest uświadomieniem sobie, że nie wszystko da się rozwiązać słowną argumentacją. Być może w relacjach między ludźmi to, co najistotniejsze, jest poza porządkiem logicznego wywodu. Powiem tak: nie zawsze ma rację ten, kto ma rację. Ważniejsze od posiadania racji jest budowanie i podtrzymywanie więzi – to kontrkultura w pigułce. Wyważone racje często mają się nijak do tego, co przeżywa druga osoba, być może ważniejsze dla niej jest coś, co się jej niedawno wydarzyło, co jej zaprząta myśli, jakieś nieznane nam obrazy, czyjeś głosy.

To jest coś, czego się uczę, obcując z biografiami tych kobiet. I wiem, że przecież w pewien sposób je tworzę. Yoko Ono z mojej książki jest moją Yoko, Joni Mitchell – moją Joni. Tworzę je, bo nakładam na ich wizerunki pamięć kobiet ważnych w moim życiu, uzupełniam ich biografie swoimi wyobrażeniami, pozwalam się odzywać moim nieświadomym potrzebom. Inaczej zresztą pisać nie można.

Porusza historia Joni Mitchell, która jako 20-latka zachodzi w nieplanowaną ciążę i z powodu zakazu aborcji w Kanadzie decyduje się urodzić córkę, a potem oddać ją do adopcji. Na albumie „Blue” Mitchell zaśpiewa „Little Green”, tekst inspirowany własną historią porzuconego dziecka. W 1997 r. 53-letnia Joni odnajduje 30-letnią córkę. I mimo dobrych chęci z obu stron nie udaje im się odbudować relacji.

Zupełnie się temu nie dziwię. Obce dla siebie kobiety, które nigdy nie miały ze sobą żadnego kontaktu, spotykają się po 30 latach. Co je tak naprawdę wiąże, poza trybami jakiegoś mechanizmu, który mogą uruchomić, ale który nie zawsze zadziała? Bylibyśmy podbudowani, gdyby obie panie odnalazły wspólny język i żyły razem długo i szczęśliwie. Stało się jednak inaczej. Uprzytamnia mi to, że żadne więzi nie są dane z góry, że relacje trzeba tworzyć, a potem je pielęgnować. To, że z kimś wiążą nas geny, jest ważne, ale niczego za nas nie załatwi.

Opisujesz jeszcze jeden matczyno-dziecięcy dramat – Pauline Boty, malarki współtworzącej brytyjski pop-art. Kiedy jest w ciąży, zostaje u niej zdiagnozowany nowotwór. By chronić dziecko, nie podda się chemioterapii. Kilka miesięcy po urodzeniu córki umiera jako ­28-latka.

Była fascynującą postacią i oryginalną malarką. Tyle że koledzy malarze i koledzy krytycy traktowali ją protekcjonalnie, widzieli w niej głównie atrakcyjną blondynkę. Po śmierci Boty popadła w zapomnienie, dopiero teraz ponownie się ją odkrywa. Zadaję sobie pytanie, ile takich Boty jest wśród nas – twórczyń, których dorobek wcale nie jest mniej ciekawy niż ich kolegów, a które się lekceważy ze względu na płeć, urodę, blond włosy.

To samo dotyczy Yoko Ono. W powszechnym wyobrażeniu jest dodatkiem do słynnego męża. A przecież, zanim poznała Lennona, była spełnioną artystką. Gdyby nosiła spodnie i miała penisa, gdyby nie była Azjatką, jej dorobek stawiano by obok George’a Maciunasa czy Johna Cage’a, jej przyjaciół z grupy Fluxus. Zależało mi, by napisać szkic o Yoko Ono, samodzielnej artystce, nie wymieniając ani razu nazwiska Lennona. Zasłużyła.

Przeciwko czemu się teraz buntujesz?

Będzie z grubej rury: przeciwko porządkowi świata. Jak tu się nie buntować, kiedy się wie, że są ludzie, którzy zarabiają w ciągu miesiąca tyle, że choćby mieli pięć gąb, przez kilka lat nie zdołają tego przejeść, a obok mamy obszary niewyobrażalnej nędzy? Nie chodzi mi o to, żeby wszyscy posiadali równo, ale tak absurdalne dysproporcje wywołują sprzeciw.

Ale buntuję się też przeciw kwestiom mniej oczywistym, choćby przeciw temu, że ludzie dzielą ziemię i mówią: to moja własność. Największe koszmary historii wzięły się z traktowania ziemi, pól, lasów, wzgórz, strumieni jako własności. W latach 60. kwitły komuny, w których każdy mógł zamieszkać, jeśli miał ochotę. Ich mieszkańcy wierzyli, że ziemia nie może do nikogo należeć, bo jest dana ludziom, zwierzętom, roślinom. Rozumiem, że można zgłaszać pretensje do własności tego, co się wyprodukowało, ale żeby ziemia była czyjąś własnością, jest dla mnie nie do przyjęcia. To tak, jakbyśmy chcieli sprywatyzować niebo – te chmury należą do mnie, a te do ciebie. To mój bunt głęboko trzewiowy. Tylko nie pytaj mnie, jak należałoby to rozwiązać, nie mam pojęcia, za daleko zabrnęliśmy w tej paranoi.

Zapytam o coś innego, zawodowego: o bunt tłumacza. Znasz ten stan: czytasz ukochaną książkę i buntujesz się przeciwko fatalnemu przekładowi?

Znam. Czytałem przekład „Buszującego w zbożu” i buntowałem się: tak tego tłumaczyć nie można! To trzeba zrobić inaczej! U źródeł pracy tłumaczy leży przekonanie, że dany tekst powinien zaistnieć w innej postaci, że należy go otworzyć – na nowy język, nowy czas, nową wrażliwość. Nie ma takiego tekstu, do którego nie miałbym, ze swoją interpretacją, wstępu. Święte teksty, choćby Biblia, były często bronione przed tłumaczami. Ale nie tylko Biblia. Istnieją tłumacze, którzy mają zastrzeżoną wyłączność na określonych autorów i nie pozwalają innym ich przekładać, mimo tego, że od ostatniego przekładu minęły dziesięciolecia, że pojawiły się nowe pokolenia tłumaczy, że zmieniła się polszczyzna. Nie mieści mi się w głowie, że ktoś mógłby bronić dostępu do Homera, bo to jego „autor”! To prędzej czy później się skończy – wierzę w to. Taka jest misja tłumaczy. Przypominają nam, że literatura, od Sofoklesa po Becketta, tak jak cała kultura należy do nas wszystkich.

I jak ziemia, o której przed chwilą mówiłeś.

Tłumacze są jak klucznicy, którzy otwierają wszystkie drzwi literatury i zapraszają do środka, mówiąc: „Wchodźcie i bierzcie z tego wszyscy. Wyjdźcie wzbogaceni tym, co uznacie dla siebie za ważne. I opowiadajcie o tym swoimi słowami, opowiadajcie tak, jak sami to rozumiecie”. W literaturze nie ma miejsca dla nadzorców ani celników – tego uczą nas tłumacze. W literaturze nie ma jednej ani ostatecznej prawdy – to także nauka wypływająca z przekładów. Dlatego tłumacze, ci buntownicy współczesnej kultury, to zły sen każdej autorytarnej władzy próbującej założyć obywatelom wędzidła, narzucić im swoją wizję świata, a bogactwa kultury pozamykać w prywatnych sejfach. Jestem przekonany, że od tłumaczy zależy nasza najgłębiej rozumiana wolność. ©

JERZY JARNIEWICZ (ur. 1958) jest poetą i tłumaczem. Wykładowca literatury angielskiej na Uniwersytecie Łódzkim, członek zespołu redakcyjnego „Literatury na Świecie”. Przekładał m.in. Jamesa Joyce’a, Philipa Rotha, Johna Banville’a, Raymonda Carvera, Edmunda White’a. W Znaku niedawno ukazała się jego książka „Bunt wizjonerów”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Jerzy Jarniewicz - polski filolog angielski, profesor nauk humanistycznych (2015), poeta, krytyk literacki i tłumacz (głównie literatury anglojęzycznej, m.in. Jamesa Joyce’a, Philipa Rotha, Craiga Raine’a).
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 41/2019