Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Tylko dzieciom nie wolno tego robić! Dorosły może odpowiadać pytaniem na pytanie, bo jest dorosły. Zyskałem czas. Zacząłem się przyglądać, co tam ściska w paluszkach. Wielka szara jedynka na niebieskawym tle. Napis: „bilet towarowy”. Data 1976. Rany – ucieszyłem się – gierkowska kartka na cukier! Pierwsza jaskółka zapowiadająca bankructwo systemu.
– Czyli skąd to masz? – drążyłem. Ale on nie spuszczał wzroku. – A, walało się gdzieś pod twoim biurkiem. Matka mówi, że masz tu niezły bałagan. Matkę to denerwuje. Myślę, że powinieneś coś z tym robić… – mówił, mówił, mówił. A oczka mu gorzały coraz bardziej. Mały Morozow też miał takie spojrzenie, jak donosił na ojca – myślałem z niechęcią. – No więc? Co to jest?
Co ja mu powiem?
– Otóż, mój synu, to jest kartka na cukier! – Co? – Szło się do sklepu i kupowało cukier. – Jak dziś pieniądze? Dlaczego mieliście specjalne pieniądze na cukier? Inne były na chleb? Czekoladę? Bez sensu! – Niezupełnie. Chodzi o to, że wówczas brakowało cukru! – A co się z nim stało? – Nic szczególnego. – Ale tata, ja wszystko rozumiem. We Francji kiedyś epidemia zniszczyła zbiory ziemniaków, to zaczęli jeść bagietki. I nawet im się spodobało. To co z tym cukrem. Zaraza napadła buraki? – Niezupełnie. To był inny system, niekoniecznie wszystko było w nim racjonalne… – Dobra, nieważne. Dlaczego nie kupiliście tego cukru za granicą? Nie wiem… w Brazylii? Tam robią cukier z trzciny. – To nie było takie proste… Chodzi o to, że cukier z trzciny kupowało się za dolary. A z dolarami też był kłopot… – Jak z cukrem? – Tak! – Zaraz mi powiesz, że mieliście kartki zamiast dolarów. – Były, nazywały się, w odróżnieniu od „biletów towarowych” na cukier, „bonami towarowymi”. Bony zastępowały dolary. – Tato, ale po co zastępować dolary bonami? Coś kręcisz!
No? Nie da się tego smarkowi wytłumaczyć. Dlatego chwila milczenia się przedłużała. On ściskał w paluszkach „bilet”, wbijał we mnie oczy. Plułem sobie w brodę, że nie sprzątam pod biurkiem. Stąd kłębią się pod nim „skarby”, co w tajemniczy sposób powypadały z szufladowych głębin. Całe szczęście są sprawdzone metody na takich początkujących Pawków Morozowów.
– To jest, synu, coś jak znaczek. – Na list? – Nie na list! Swoją drogą twoja matka mówiła, że strasznie nieporządnie piszesz. – Tak? – Owszem! I to denerwuje twoją matkę. Mogę zobaczyć twój zeszyt?
„Pawka” ze zbolałą miną zniknął i przywlókł się z zeszytem. Zeszyt, moim zdaniem, całkiem porządny, ale kto szuka, ten znajdzie:
„ławka – ławki
pan – panowie
orzeł – oryły”.
– Ty, co to są „oryły”? Oszalałeś? Popraw, natychmiast! – Dobra… – I nie grzeb mi w biurku… – … pod biurkiem… – … pod biurkiem, na następny raz!
Rzecz w tym, że tamten system wymykał się logice. Poznanie może być tylko empiryczne. A przywoływanie tamtych czasów dziś może być jedynie „publicystycznym wyolbrzymieniem”.
„Publicystyczne wyolbrzymienie” ukradłem z wywiadu, jakiego udzielił miesięcznikowi „Press” Andrzej Poczobut – polski dziennikarz żyjący na Białorusi, z którym jestem zaznajomiony i tą znajomością się szczycę. Poczobut mówi, że na Białorusi np. prezydent Łukaszenka bywa porównywany do Stalina. I to jest pójście za daleko. Podobnie jak z tym, że w Polsce krytykując władzę oskarżamy ją o stosowanie „białoruskich standardów”. – Jeżeli tak mówią politycy czy zaangażowani publicyści, to raczej po to, by wyszło bardziej krwiście. To jest pewna hiperbola – mówi Poczobut. Odbieram to osobiście, bo gdy ABW (jeszcze za poprzedniej władzy) robiło operację we „Wprost”, sam pisałem o tym, że zapachniało Mińskiem. Bo w Mińsku podobne rzeczy się dzieją. Tyle że przy takich okazjach, przypomniał Poczobut, dziennikarze są katowani, a sprawę otacza powszechne milczenie. I to jest ta „delikatna” różnica.
Poczobut uważa, że w zaangażowanej publicystyce „wyolbrzymienia” są dopuszczalne, ale nic dobrego z nich nie wynika. Pogłębiają jedynie podziały. Jeśli Poczobut widzi gdzieś podobieństwo między Białorusią a Polską, to w zaangażowaniu mediów w konflikt polityczny. Tam dziennikarze dzielą się na pro- i anty- łukaszenkowskich. U nas na pro- i antyrządowych.
– Jak wezmę do ręki polskie tygodniki liberalne, to wiem, że przy każdej okazji będą nawalać w rząd. Jeżeli wezmę te prawicowe, to wiem, że będą przy każdej okazji rząd wychwalać. Nie dowiem się, jak jest w rzeczywistości – mówi. I to jest chyba najsmutniejsza recenzja tego, co się dzieje w mediach, jaką słyszałem. Tym smutniejsza, że pochodzi od człowieka, który wie, co mówi, a na dodatek siedział w białoruskim kryminale za swoje poglądy i nigdy się ich nie wyrzekł.
Swoją drogą ciekawe, co znajdzie pod moim biurkiem synek mojego synka? Wycinki gazet z 2016 r.?
– Co to jest? – Gazety! – Fajne mieliście, papierowe! Ale dlaczego pływaliście we własnym sosie, gdy tyle ważnych rzeczy działo się na świecie?
Co ja mu odpowiem? Nic! Każę przynieść zeszyt do polskiego! ©℗