Bomba na wyspie

W potoku informacji o wojnie w Libii umyka nam konflikt o skutkach poważniejszych niż starcie z Kaddafim. To Bahrajn: chaos w tym kraju może tak wywindować cenę ropy, że doprowadzi to do kolejnego globalnego kryzysu. Dlatego świat odwraca głowę, gdy król Bahrajnu krwawo tłumi protesty.

02.05.2011

Czyta się kilka minut

Walki w Libii, mimo znaczących złóż ropy na terenie tego kraju, są w istocie wojną peryferyjną. Europa długo obywała się bez libijskiej nafty i da sobie bez niej radę w przyszłości; również Amerykanie nie mają tu strategicznych interesów. Już dużo bardziej niebezpieczne jest to, co dzieje się w ogarniętej chaosem i krwawymi demonstracjami, wielowyznaniowej Syrii - od zawsze oddziałującej na sąsiedni, niespokojny Liban.

Ale jeszcze groźniejsze mogą okazać się wydarzenia na niewielkim archipelagu w Zatoce Perskiej, u wybrzeży Arabii Saudyjskiej. To tutaj, w Bahrajnie, tli się dziś lont konfliktu o trudnych do wyobrażenia konsekwencjach - z USA, Arabią Saudyjską i Iranem w rolach głównych.

Przez pobliską Cieśninę Ormuz płynie niemal połowa wszystkich morskich transportów ropy. Realne zagrożenie starciem w tym miejscu może wywindować ceny ropy do niebotycznych granic i doprowadzić do kolejnego światowego kryzysu.

Persko-arabski kocioł

Wielu zachodnich polityków kaja się ostatnio za trwającą przez dziesięciolecia politykę wspierania arabskich dyktatorów. Dziś, po upadku reżimów w Egipcie i Tunezji, Zachód chce zmienić swój wizerunek wśród Arabów, głośno mówi o prawach człowieka i naciska na rządy w regionie, by nie używały siły przeciw demonstrantom. Początkowo podobne głosy płynęły też w stronę Manamy, stolicy Bahrajnu - kiedy dwa miesiące temu król Hamad al-Chalifa zaczął brutalnie dławić protesty tutejszych szyitów.

Wyznawcy tego odłamu islamu od wieków kultywują męczeńskie tradycje pierwszych szyickich przywódców Alego i Hosejna. Daje im to odporność na prześladowania i represje ze strony sunnitów, stanowiących wśród muzułmanów zdecydowaną większość. W przypadku Bahrajnu sytuacja jest jednak paradoksalna: choć w tym niewielkim kraju to szyici są większością, rządzeni są przez sunnicki ród Chalifów.

Fenomen ten bierze się z faktu, że na początku XVII w. archipelag podbił szyita: perski szach Abbas Wielki (nota bene sojusznik Zygmunta III Wazy w walkach z Turcją). Abbas przekazał władzę nad Bahrajnem liderom arabskich plemion z południa Iranu - ale choć niemal 200 lat później archipelag odbiły rody z pustyń saudyjskich, ów "kontekst irański" do dziś jest przyczyną napięć. Nie ma roku, aby jakiś przedstawiciel irańskich elit nie zdenerwował króla Hamada uwagą, że Bahrajn to... okupowana prowincja Iranu.

Prowokacyjne uwagi płynące z kraju ajatollahów odbijają się srogo na losie szyitów w Bahrajnie. Król jest wobec nich skrajnie podejrzliwy i robi wszystko, by zmienić niekorzystne proporcje demograficzne w swym kraju: sprowadza sunnickich gastarbeiterów z Pakistanu, Jemenu, Jordanii, Syrii i Egiptu. Imigranci ci otrzymują mieszkania i pracę, m.in. w służbach bezpieczeństwa - dziś odpowiedzialnych za pacyfikacje protestów.

Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że 10 lat temu król Bahrajnu zaczął reformy, mające przeistoczyć państwo w coś na kształt monarchii konstytucyjnej. W Manamie powołano parlament, w którym znalazła się znacząca grupa szyickich polityków. Jednak mają oni nieduży wpływ na losy kraju. Dość przypomnieć, że od 40 lat premierem jest ten sam człowiek - prywatnie wuj obecnego władcy.

Nieudany plan Hillary Clinton

W połowie lutego, po pierwszych krwawo stłumionych protestach, w elitach władzy Bahrajnu (czyli na królewskim dworze) doszło do podziału. Jedna z frakcji, pomna losu dyktatorów Tunezji i Egiptu, naciskała na ustępstwa i negocjacje z szyicką opozycją. W poparcie tego projektu zaangażowała się Hillary Clinton, sekretarz stanu USA: Amerykanie chcieli jak najszybciej wygasić konflikt, gdyż obawiali się rewolucji w Manamie. Upadek rodziny królewskiej mógł dla Waszyngtonu oznaczać wielką klęskę: w Bahrajnie stacjonuje potężna V Flota USA, odpowiedzialna za misję w Iraku i kontrolująca Zatokę Perską. Gdyby doszło do rewolucji i nowy rząd wyprosił okręty USA, układ sił w regionie przesunąłby się zdecydowanie na korzyść Teheranu.

Nie ma twardych dowodów na to, że Irańczycy postanowili storpedować plany Clinton - podburzając szyitów do kolejnych protestów i odrzucenia układów z władzami. Ale faktem jest na pewno, że Teheran od lat infiltruje arabskie kraje Zatoki; świadczy o tym np. niedawne rozbicie jego siatki szpiegowskiej w Kuwejcie. Irańscy agenci zapewne działają też w Bahrajnie.

Jednak zwolennicy teorii o irańskiej inspiracji nie doceniają tego, jak bardzo szyici z Manamy są podejrzliwi wobec Irańczyków, którzy nie są Arabami. O wiele więcej łączy ich z Irakiem - to rezydujący w irackim Nadżafie umiarkowany ajatollah Ali al-Sistani jest dla nich drogowskazem, a nie duchowy przywódca Iranu Ali Chamenei.

Saudyjska "bratnia pomoc"

Jakiekolwiek by były wpływy Teheranu w Bahrajnie, faktem pozostaje, że zdeterminowani demonstranci z placu Perłowego w Manamie przeliczyli się z siłami. Wprawdzie w lutym, gdy protesty wybuchały w kolejnych krajach arabskich i wydawało się, że mamy do czynienia z prawdziwą arabską "Wiosną Ludów", także opozycjoniści w Bahrajnie sądzili, iż dni reżimu Chalifów są policzone. Jednak rewolta ogólnoarabska utraciła dynamikę, przebudziła się natomiast trwająca dotąd w inercji Arabia Saudyjska - największa sunnicka siła regionu. Kraj ten, mający ostatnio kłopoty z własnymi szyitami, od Bahrajnu dzieli jedynie kilkanaście kilometrów autostrady zbudowanej na grobli. Kiedy demonstranci zablokowali centra handlowe, biznesowe i bankowe Manamy, król Hamad poprosił o pomoc Saudyjczyków. W połowie marca do Bahrajnu wkroczyły "z bratnią pomocą" saudyjskie wojska, stając się tarczą ochronną dla miejscowych służb bezpieczeństwa.

Odtąd w Bahrajnie trwa pacyfikacja szyitów i działaczy praw człowieka. Do więzień trafiły setki ludzi. Demolowane są szyickie meczety, a każda próba demonstracji niszczona jest w zarodku. Niedawno BBC opublikowała zdjęcia manifestantów leżących na ulicy z workami na głowach, bestialsko bitych przez policjantów.

Zachód (znów) odwraca głowę

Reżim w Bahrajnie - jeszcze niedawno mający opinię umiarkowanego na tle innych państw arabskich - dziś nie pozwala nawet, by ranni korzystali z pomocy medycznej: policja wyciąga ich ze szpitalnych łóżek i transportuje do aresztów. Bici i zastraszani są lekarze, którzy im pomagają: przed kilkunastoma dniami dwóch zostało aresztowanych za wspomaganie "wrogów państwa", kilku innych po prostu zaginęło.

Mimo apeli obrońców praw człowieka na całym świecie, król zapomniał o obietnicach reform i najwyraźniej spacyfikował umiarkowaną frakcję w swej rodzinie, przyjmując kurs na ostateczne zdławienie rewolty. Zaś domagający się reform głos Hillary Clinton jest już dziś zaledwie szeptem-prośbą o ograniczenie przemocy, któremu towarzyszą powtarzane jak mantra słowa, że protesty szyitów próbuje wykorzystać Iran.

Amerykanie zdają sobie sprawę, że ich głośne poparcie dla ruchów demokratycznych w Egipcie i Libii - przy jednoczesnym odwróceniu się od katowanych ludzi w Bahrajnie - to kolejny dowód na podwójne standardy Zachodu. Waszyngton jest jednak w delikatnej sytuacji. Nie dość, że musi dbać o swe interesy militarne (V Flota), to jeszcze nie może sobie pozwolić na dalsze pogorszenie stosunków z Arabią Saudyjską. Królestwo Saudów jest co prawda jednym z najbardziej ortodoksyjnych reżimów świata, ale posiada największe na świecie złoża ropy - i jest wiernym sojusznikiem Stanów, kupującym od amerykańskich koncernów broń wartą dziesiątki miliardów dolarów.

Ciąg dalszy nastąpi

A co na to Iran? Władze w Teheranie przez wiele dni unikały oficjalnego angażowania się w konflikt na archipelagu, traktując Bahrajn jako kolejny rozdział w serii nieuchronnych - jak się początkowo zdawało - upadków sunnickich reżimów, przez lata wrogo nastawionych do Iranu.

Teraz jednak, po wkroczeniu do Manamy wojsk Arabii Saudyjskiej - będącej największym konkurentem Iranu w tym regionie - ze strony irańskich polityków i duchownych płyną apele o konieczność postawienia armii w stan gotowości. Pod saudyjską ambasadą w Teheranie pojawiają się co rusz demonstranci; ostatnio miotali w stronę budynku koktajle Mołotowa.

Teherański reżim - mający problem z własną demokratyczną opozycją, targany wewnętrznymi konfliktami na szczytach władzy i zaniepokojony niespodziewanymi zamieszkami w sojuszniczej Syrii - może teraz dążyć do eskalacji konfliktu wokół Bahrajnu. Najnowsza historia Iranu - tej islamskiej republiki, która umocniła się dzięki obronie przeciw najazdowi Saddama Husajna w 1980 r. - uczy, że nic tak nie cementuje tamtejszego systemu władzy jak wspólny dla całego narodu wróg na granicach.

A tymczasem ciąg dalszy - i ostateczny wynik - rozgrywki o Bahrajn to nie tylko "wewnętrzna sprawa" Rijadu, Teheranu i Waszyngtonu. To - nie bójmy się wielkich słów - być albo nie być globalnej gospodarki. Czyli także naszej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Jako reporter rozpoczynał pracę w dzienniku toruńskim „Nowości”, pracował następnie w „Czasie Krakowskim”, „Super Expressie”, czasopiśmie „Newsweek Polska”, telewizji TVN. W lutym 2012 r. został redaktorem naczelnym „Dziennika Polskiego”. Odszedł z pracy w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 19/2011