Biografia dłoni. „Horyzont” Barry'ego Lopeza

Za oknem, w przerwie między zasłonami, Barry Lopez widział chmury, ptaki, gwiazdy. Obcując z mrokiem, szukał światła i za wszelką cenę starał się do niego dążyć.

29.01.2023

Czyta się kilka minut

Barry Lopez, California, USA, 2008 r. / PETER DASILVA / NEW YORK TIMES / EAST NEWS
Barry Lopez, California, USA, 2008 r. / PETER DASILVA / NEW YORK TIMES / EAST NEWS

Nie wiemy wiele poza tym, że to sobota; któraś z wiosennych sobót w pierwszej dekadzie dwudziestego pierwszego wieku. Światowej sławy amerykański pisarz wysiada z samolotu w Krakowie, gdzie nikt na niego nie czeka. Nikogo nie poinformował o swoim przylocie, z nikim się nie umawiał. Ma własną agendę: przede wszystkim zobaczyć „Krajobraz z miłosiernym Samarytaninem” Rembrandta w Muzeum Książąt Czartoryskich, a potem pojechać do Auschwitz-Birkenau. Ma nadzieję, że wizyta w obozie koncentracyjnym – pomniku nieludzkich zbrodni, które zostały powszechnie potępione – pomoże mu zrozumieć ludobójstwa, do których dochodziło w jego ojczyźnie na pierwszych mieszkańcach Ameryki Północnej. Spacerując po barakach, czuje nagły przypływ paniki, „jakby próbował pływać w benzynie”. Choć ekspozycja przeznaczona jest wyłącznie dla dorosłych i młodzieży, widzi dzieci. Słyszy rozmowy i dzwonki telefonów. Być może ten brak poszanowania dla ofiar Holokaustu – notuje wieczorem w restauracji na Starym Mieście – czyni dla wielu osób zmierzenie się z nazistowskim okrucieństwem w ogóle możliwym. Uświadamia też sobie, że to, co przeżył w Bloku 11, było załamaniem umysłowym, ale nie emocjonalnym.

Następnego dnia wraca do Oświęcimia, by zobaczyć wystawy, na które wczoraj zabrakło mu siły. W Bloku nr 13, katowni Romów, ostatecznie się rozkleja. Cztery samoloty później, już w domu, zastanawia się, co tak naprawdę oznacza hasło „Nigdy więcej”, i jeśli bierzemy je na poważnie, to czemu w muzeum Auschwitz nie ma tablicy o późniejszych zbrodniach Stalina, o gułagach, o dyktatorach: Marcosie na Filipinach, Stroessnerze w Paragwaju, Taylorze w Liberii, Miloševicu w Serbii. O „¡Nunca más!”, „Nigdy więcej!”, wykrzykiwanym przy tylu innych okazjach, które nigdy nie są ostatnimi.

Coś w zamian

Esej Lopeza o tym właśnie tytule – „¡Nunca más!” – kończy się pytaniem, które pisarz zadaje znajomemu dziennikarzowi, ekspertowi od spraw bliskowschodnich: na kim spoczywa większa odpowiedzialność za to, by – w wyświechtanym już haśle – wciąż kryła się jeszcze jakaś moc? Czy chodzi o rządy, czy o obywateli, mijanych na lotniskach ludzi, którzy tkwiąc w naiwności i zaprzeczeniu, po cichu zgadzają się na politykę prowadzącą do kolejnych zbrodni?

„Obowiązkiem pisarza nie może być autorytarne rozkazywanie czytelnikowi, tylko sprawozdanie: Oto, co widziałem, co o tym myślisz?” – mówił „Tygodnikowi” w 2020 r. w wywiadzie przeprowadzonym na okoliczność polskiego wydania „Arktycznych marzeń”, a więc książki, która uczyniła z niego autora rozpoznawalnego. Pytanie bez odpowiedzi – w twórczości Lopeza ów zabieg nie jest przejawem lenistwa, ale głębokiego przekonania o roli opowiadania historii w kształtowaniu postaw i społeczeństw. Więzi, która łączy twórcę i odbiorę, oraz odpowiedzialności, jaka spoczywa na tym pierwszym. Jeśli autor prosi, by poświęcić czas na jego słowa, musi w zamian dać coś wartościowego. Najlepiej – opowieść, która pomaga. Albo pytania, które zawisną na dłużej. W opublikowanym właśnie po polsku „Horyzoncie” (w Stanach Zjednoczonych w 2019 r.) Lopez prosi o mnóstwo czasu – przeczytanie ponad pół tysiąca stron książki, którą pisał 35 lat, zajmuje dni, jeśli nie tygodnie.

Obcując z jego bogatą bibliografią – począwszy od „O wilkach i ludziach” (polskie wydanie 2021; nadwiślański rynek odkrył go zaskakująco późno), przez nietłumaczone na nasz język zbiory esejów, po równie cenioną w Ameryce prozę Lopeza – nie sposób nie zauważyć, że jawnie autobiograficzny charakter ukończonego na parę lat przed śmiercią „Horyzontu” czyni go książką w jego dorobku wyjątkową. Żeby pozostać wiernym swoim przekonaniom, na jej kartach daje czytelniczkom i czytelnikom to, co ma najcenniejszego – historię swojego życia. Pacyficzne wybrzeże Ameryki, kanadyjska Arktyka, wschodnia Afryka równikowa, była kolonia karna Port Arthur na Tasmanii, Antarktyda – był niewątpliwie wiercipiętą.

Za podróżami Lopeza kryła się chęć doświadczenia surowca, materii, z której budował zdania i metafory. Opuszczenia intelektualnej strefy komfortu, w której tkwił w bezpiecznym, znanym na wylot środowisku górskich lasów Oregonu.

Interesowało go to, jak ludzie wypełniają sobą i swoimi narracjami fizyczną przestrzeń. Odwiedzał przede wszystkim te miejsca, w których było jej najwięcej – a więc pustynie i obszary polarne – bo tam najłatwiej było owe opowieści odkryć. „Horyzont” to autobiografia opowiedziana takimi właśnie krajobrazami.

Wilk jako mit

Urodził się w styczniu 1945 r. w stanie Nowy Jork. Wychował się w rozbitej rodzinie (wolał mniej piętnującą nazwę „rodzina z jednym rodzicem”), z którą przeniósł się najpierw do Kalifornii, do rolniczej wówczas doliny San Fernando, gdzie płynęła niezabetonowana jeszcze rzeka Los Angeles. Potem, w wieku jedenastu lat, z ojczymem u boku matki, wrócił na wschodnie wybrzeże, na Manhattan. Przekonany, że w przyszłości będzie żyć z uprawy ziemi, ze smakami i zapachami słonecznej Kalifornii w sercu, wspomnieniem rozległej przestrzeni tamtejszych pustyń, nagle znalazł się pomiędzy drapaczami chmur, wyrwany z kontekstu społecznego, pozbawiony znanych punktów zaczepienia.

Inżynieria, którą zaczął studiować na Uniwersytecie Notre Dame, była nieporozumieniem, jednak to właśnie na studiach odkrył w sobie pierwiastek tułaczy. W każdy weekend wsiadał w samochód i pokonywał setki kilometrów, rozglądając się po okolicy. Najwyraźniej gnała go tęsknota za tym, co zostawił na zachodnim wybrzeżu. Zaczytywał się w Hemingwayu, Faulknerze, Hardym. Jednocześnie sam zaczął pisać opowiadania. Jego stosunek do słowa pisanego wykrystalizował się jednego popołudnia na drugim roku studiów, kiedy urwał się z zajęć na wieczór autorski poety Roberta Fitzgeralda, który prezentował swój nowy przekład „Odysei”. Poruszył go nie tyle sam tekst, co podniosła, emocjonalna atmosfera odczytu. Cokolwiek Fitzgerald zrobił tamtego dnia ze słuchaczami, Lopez chciał czynić to samo.

Nie wytrzymał zbyt długo na kursie pisarskim Uniwersytetu Oregońskiego, jednak zdążył nabrać przekonania, że pole akademickiego widzenia jest ograniczone. „O wilkach i ludziach” nie było jego debiutem (wcześniej wydał dwa tomy opowiadań), ale to właśnie ta książka z 1978 r. wyznaczyła mu dalszą pisarską ścieżkę. Zbierając materiały, wiedzę czerpał nie tylko z naukowych opracowań. Równie ważne były dla niego ustne przekazy rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej. Chodził w teren z ludźmi, którzy stawali się jego oczami i uszami.

Wilk – nie tylko jako biologiczne stworzenie, ale również istota mitologiczna, obiekt zainteresowania kultury, nośnik wierzeń i uprzedzeń. Ludowość, w Europie zwykle przaśna i ciężkostrawna, w realiach amerykańskich, gdzie przekazy ustne są wciąż żywe, okazała się atrakcyjna literacko. Szła za nią autentyczna mądrość, na którą mało kto zwracał wcześniej uwagę. „Ustalone figury, które nazywamy konstelacjami, istnieją tylko dla kogoś, kto patrzy na nie z Ziemi. Gdybyśmy zapytali, gdzie jest góra, a gdzie dół czegokolwiek, co widzimy, albo gdzie jest lewa albo prawa strona gwieździstej kopuły, kwestia ustalenia kształtu konkretnych gwiazdozbiorów stałaby się jeszcze bardziej kłopotliwa” – pisze w „Horyzoncie”.

Nie ma jednej, uniwersalnej prawdy o świecie, są tylko perspektywy, które składają się na coś większego. Jaki jest zatem właściwy i budzący zaufanie punkt widzenia w przypadku gwiazdy Deneb? Jaką przewagę ma nazwanie paru punktów na niebie Wielką Niedźwiedzicą, nad stwierdzeniem, że to jest przecież łuk, myśliwy albo pułapka na łososie?

Skrawek nieba

Podobną metodę pracy przyjął podczas pisania „Arktycznych marzeń” (1986), za które dostał jedną z najbardziej prestiżowych nagród literackich za Atlantykiem – National Book Award. Głębokie przekonanie o słuszności własnej drogi trafiło nawet do podtytułu książki: „Wyobraźnia i pragnienia w krajobrazie Północy”. Jego mentorami stali się przedstawiciele ludów eskimo-aleuckich.

Trzeba pamiętać, że w połowie lat siedemdziesiątych, kiedy „Arktyczne marzenia” miały swoją premierę, Północ nie cieszyła się specjalnym zainteresowaniem. Był to czas, kiedy koncerny naftowe dopiero odkrywały tamtejsze złoża, a turystyka omijała wysokie równoleżniki szerokim łukiem. Lopez niejako osadził Arktykę w powszechnej świadomości. Wtedy też stał się kimś ważnym dla całej masy kolegów i koleżanek po fachu. Dla nich ważniejsze było nie to, o czym, ale jak pisał. Lopez pokazał, że literatura faktu, w tradycji anglosaskiej definiowana na bazie negacji – jako non-fiction – może być włączająca, czerpać jednocześnie z poezji i prozy, nie bać się subiektywizmu autora, a wręcz się nim chełpić. Równie skutecznie co inne gatunki posługiwać się metaforą.

Lopez, podobnie jak kapitan James Cook, którego śladami podąża na łamach „Horyzontu”, był świadom, że pewnych rzeczy nie da się zmierzyć, „rozumiał, co dzieje się w chwili ciszy pomiędzy dwoma nutami”, wiedział też, że owe momenty są niezbędne. Był przekonany, że opowieść potrafi uratować czyjeś życie, że są ludzie, którzy potrzebują opowieści tak samo jak wody i pożywienia. Podróżując po ostojach rdzennych kultur, często pytał ich przedstawicieli: kim jest opowiadacz historii: „W Yellowknife na Terytoriach Północno-Zachodnich w Kanadzie usłyszałem, że jesteś nim, dopóki twoje historie są pomocne. Z kolei w inuktitut (języku Eskimosów) na wschodzie kanadyjskiej Arktyki opowiadacz to ten, kto tworzy atmosferę, w której mądrość odsłania się sama”. Mądrość jako zwierzę, które można oswoić.

Po wydaniu „Arktycznych marzeń” skupił się na opowiadaniach i eseistyce. Publikował w magazynach literackich i podróżniczych. Odbywał podróże, czytał i notował ustępy „Horyzontu”, na który umowę podpisał w połowie lat osiemdziesiątych. Nigdzie mu się z tą książką nie spieszyło. Zupełnie jakby wiedział, że będzie jego ostatnią. To zresztą zaskakujące podejście – autobiografia nie jako podsumowanie, ale dzieło życia, na pisanie którego poświęciło się jego połowę. I na dodatek takie, w którego centrum stawia się nie siebie samego, tylko wszystko inne. Adoracja planety, na której spędziło się życie, a nie własnego ego: „Młody człowiek odwiedzający stanowisko archeologiczne na wyspie Skraeling jest tym samym, który pod koniec książki spotyka nieznajomego na drodze do Port Famine – ale jednocześnie już kimś innym”.

Po drodze miał jednak jeszcze kilka spraw do załatwienia. W 2013 r. w głośnym eseju „Sliver of Sky” („Skrawek nieba”) na łamach magazynu „Harper’s” przyznał, że jako dziecko padł ofiarą molestowania seksualnego. W wywiadzie dla „Tygodnika” tak opowiadał o okolicznościach jego powstania: „Dwadzieścia lat temu usłyszałem od znajomego, że zna tylko jedną krytyczną rzecz, jaką ludzie mówią o moich książkach: czują się podniesieni na duchu, ale ci, którzy sporo się w życiu nacierpieli, mają wątpliwości, czy można mi zaufać. Czy pisałbym to wszystko, gdybym sam się wycierpiał? Było w tym wiele mądrości, a to pytanie wisiało nade mną latami. (...) Miałem wiele powodów, by to zrobić, ale chyba najważniejszym było powiedzenie moim czytelnikom: choć tego po mnie nie widać, to naprawdę wiem, co macie na myśli, gdy opowiadacie, że zostaliście zgwałceni. Jako dziecko byłem gwałcony przez cztery i pół roku. Nie miałem ojca, do którego mógłbym się zwrócić. Musiałem sobie poradzić sam lub umrzeć. Wiem, co to znaczy żyć w przekonaniu, że jest się najbardziej bezwartościową osobą na świecie”.

Tytułowy skrawek nieba był przerwą między zasłonami a ramą okna, gdzie wędrowało spojrzenie chłopca, do którego łóżka pakował się znajomy matki. Widział w niej chmury, ptaki, gwiazdy. Obcując z mrokiem, Lopez szukał światła i za wszelką cenę starał się do niego dążyć.

Ślad po obrączce

Kiedy w pierwszych dniach 2020 r. dzwoniłem do niego do Oregonu na potrzeby wspomnianego wywiadu, znałem oczywiście ten tekst, ale nie spodziewałem się, że Lopez sam nakieruje naszą rozmowę na tory własnych traum. Skończywszy mówić o terapii, jaką przechodził przez dużą część dorosłego życia, płynnie wkroczył w temat swoich zmagań z nowotworem. Powtarzał słowa onkolożki, które usłyszał wraz z diagnozą: to nieuleczalna choroba, nie będzie żadnej remisji, ale możemy sobie z nią radzić. Razem. Kiedy wywiad zmierzał do końca, a dyktafon był już wyłączony, pisarz zaczął pytać mnie: o to, co widzę za oknem i co będę robił przez resztę wieczoru. „Mocno uściskaj ode mnie swoich synów – dodał. – Powiedz, że to od kogoś, kto mieszka po drugiej stronie planety”. Po dwóch godzinach takiej rozmowy można się poczuć kimś bardzo wartościowym.

A gdyby tak opowiedzieć człowieka nie przez pryzmat jego umysłu czy serca, ale ciała? Trzeba by skupić się na fakturach, kształtach, odczuwaniu temperatury z otoczenia. Ranach i bliznach widocznych, nomen omen, jak na dłoni. Gleba, rośliny, sierść psa, płatki śniegu, własna, pomarszczona skóra, ale też cała masa kompozytów i produktów przemysłowych: klawiatura komputera, popękany wyświetlacz telefonu, kubek z kawą.

Żadne spojrzenie czy słuchanie nie zbliża tak intensywnie jak dotyk: „Moje dłonie narodziły się zimą 1945 roku, dwie godziny przed wschodem słońca. Siedząc z nimi dziś, dwa tysiące lub więcej mil od tamtego miejsca, obracając każdą z nich starannie w ostrym słońcu, obserwując, jak bezwzględne światło wydobywa blade linie dawnych skaleczeń, widząc dziwny fałd na serdecznym palcu lewej ręki, wiem, że mają swoją historię, choć nie potrafię przypomnieć sobie jej początków” – zastanawiał się Lopez w eseju „A Passage of the Hands” z tomu „About This Life” („O tym życiu”).

Pierwsze wspomnienia dłoni to muszą być piersi matki, podłoga, krawędzie mebli, dzięki którym mały człowiek staje na własnych nogach. Edukacja dłoni, pisze Lopez, przypomina uczenie się języka: gromadzenie prostych słów, składanie ich w zdania, wreszcie umiejętność rzeźbienia pouczających metafor. Skóra szkolnego ołówka, chłód płatków kamelii, dłonie złożone do modlitwy, utrata niewinności poprzez położenie wskazującego palca na spuście strzelby. Zachwyt nad dłońmi innych stworzeń – łapą wilka, kopytem karibu, płetwą kaszalota – z pełną świadomością, że każda z nich ma swoją biografię. Albo poruszająca refleksja, która przychodzi po pozornie błahym komplemencie: „Masz dłonie swojej matki”.

Wierzbowe patyki

Z ostatnich miesięcy życia dłonie Barry’ego Lopeza zapewne zapamiętały przede wszystkim gorąc płonącego lasu Willamette. Pot ocierany z czoła podczas pośpiesznej ewakuacji, zbierane z twarzy łzy oraz pył osadzający się pod paznokciami podczas grzebania w pogorzelisku – pozostałościach po domu. Pracowni, którą znały na wylot, archiwum, które było owocem ich wieloletniego skakania po klawiaturze maszyny do pisania.

W „Horyzoncie” Lopez pisał o czułym umiłowaniu tego, co w swoim najgłośniejszym wierszu Adam Zagajewski nazwał „okaleczonym światem”. Amerykanin często sięgał zresztą po tych kilka wersów polskiego poety, chyba żaden twórca tak głośno nie wziął sobie do serca jego wiersza. Nie mógł się spodziewać, że na ostatnim etapie życia sam stanie się opiewanym w nim uchodźcą, który szedł donikąd.

Ostatnie wspomnienie dłoni Barry’ego Lopeza? To mogła być gładkość wierzbowych gałązek ogryzanych przez bobry. Kiedy gubił wenę lub chwilowo załamywał ręce nad okaleczonym światem, szedł nad rzekę, a potem wracał do swojego gabinetu z naręczem patyków. Gdy parę miesięcy po pożarze domu, wymęczony walką z nowotworem organizm nie miał już siły na nic, pisarz chciał je mieć również przy łożu śmierci. Pozbawione kory i łyka łyse wierzbowe patyki miały mu do ostatnich chwil przypominać najważniejszą z lekcji: że cokolwiek by się nie działo, trzeba po prostu robić swoje. Tak jak od paru milionów lat robią to bobry. Jeszcze jedna pomocna metafora. ©

Barry Lopez
Barry Lopez, HORYZONT, przeł. Jarosław Mikos, wyd. Marginesy 2023

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 6/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Biografia dłoni