Bez cudu na Powiślu

90 lat temu, 11 lipca 1920 r., Polska przegrała plebiscyty na Powiślu, Warmii i Mazurach: większość głosujących wolała być obywatelami Niemiec. Nie mogliśmy czy nie potrafiliśmy osiągnąć więcej?

06.07.2010

Czyta się kilka minut

Przedstawiciele państwa niemieckiego przejmują władzę na terenach plebiscytowych od Międzynarodowej Komisji Alianckiej; Olsztyn, lipiec 1920 r. / fot. Muzeum Warmii i Mazur w Olsztynie /
Przedstawiciele państwa niemieckiego przejmują władzę na terenach plebiscytowych od Międzynarodowej Komisji Alianckiej; Olsztyn, lipiec 1920 r. / fot. Muzeum Warmii i Mazur w Olsztynie /

600 lat temu wygraliśmy pod Grunwaldem. 90 lat temu przeżyliśmy "cud nad Wisłą". Ale w tym samym roku 1920 przegraliśmy inną bitwę, przez co sam mazurski Grunwald - tak mocno osadzony w naszej świadomości - do odrodzonej Polski nie wrócił.

Przeprowadzenie głosowania na Warmii, Mazurach i Powiślu - mającego określić wolę mieszkańców tych ziem: czy chcą żyć w Niemczech, czy w Polsce - przewidywał traktat wersalski, kończący I wojnę światową. Plebiscyty odbyły się w dwóch okręgach: olsztyńskim i kwidzyńskim. W pierwszym Polskę wybrało zaledwie 2,09 proc. głosujących (7980 osób), w drugim 7,58 proc. (7947 osób). Jeden z szefów niemieckiej akcji agitacyjnej Max Worgitzki stwierdził, że Niemcy "bez głosów polskich nigdy plebiscytu by nie wygrali".

Dlaczego Polacy nie głosowali za Polską? Dlaczego doszło do "jednego z najbardziej tragicznych momentów" w dziejach odrodzonego państwa, jak wspominał Adam Uziembło, członek Mazurskiego Komitetu Plebiscytowego?

Kłamstwo statystyk

Traktat wersalski podpisano w czerwcu 1919 r., jednak niemieckie wojska opuściły teren plebiscytowy dopiero w lutym 1920 r. W  tym czasie Polaków skutecznie zastraszano, a i później policja oraz bojówki Niemców robiły swoje. Najczęściej przy bierności sił alianckich, mających zapewnić tam spokój. Worgitzki przyznał później, że wynik głosowania mógłby być zupełnie inny, gdyby przeprowadzono je rok wcześniej.

Jednak nawet niemieckie szykany nie mogły tłumaczyć tak słabego wyniku, przy obiecujących dla Polski danych demograficznych. Na terenach plebiscytowych żyło bowiem bardzo dużo polskojęzycznych mieszkańców. Według statystyk z roku 1910, np. w Piszu i Szczytnie było ich ok. 70 proc. Jeszcze wyższą przewagę mieliśmy wśród dzieci szkolnych. We wspomnianym Szczytnie było ich w 1911 r. aż 91 proc.!

Ale z polskojęzycznych dzieci nie zawsze wyrastali Polacy - choćby dlatego, że w szkołach uczono po niemiecku. Język nie oznaczał też świadomości narodowej. Skąd jej niedostatek? Wiele z obszarów plebiscytowych nigdy nie podlegało bezpośrednio Polsce (np. było tylko lennem Rzeczypospolitej) lub dawno o tym fakcie zapomniano. Brakowało tam polskich elit. Poza tym Polaków uważano głównie za katolików, a np. Mazurzy byli protestantami. Z miejscowymi Niemcami łączyło ich braterstwo broni i wdzięczność za szybką odbudowę zniszczeń po tym, jak w 1914 r. teren ten chwilowo znalazł się pod okupacją carskiej Rosji.

Dochodził też aspekt ekonomiczny. Jak pisała "Gazeta Warszawska" 2 października 1919 r., przybyli do stolicy mazurscy delegaci wspominali, iż wielu ich sąsiadom wydaje się, że "Polska to kraj biedy i nędzy". Skąd taki obraz? "To skutek usilnej agitacji pruskiej oraz widok obdartych robotników z Polski, którzy do nas co roku na roboty przychodzili" - mówili.

Z drugiej strony, w Warszawie terenów plebiscytowych nie traktowano z takim sentymentem jak Kresów. - Nie chodziło o ludność polskojęzyczną, ale o geopolitykę, o zabezpieczenie Polsce dostępu do Bałtyku. To paradoks, ale Prusy Wschodnie nigdy nie cieszyły się zainteresowaniem. Dla Polski było ileś spraw ważniejszych. Chodziło o istnienie państwa polskiego, a Warmia i Mazury mogły być "ekstra dodatkiem" do niego. Jakby ich strata nic nas nie zubażała - mówi Grzegorz Jasiński, naczelnik delegatury IPN w Olsztynie oraz profesor na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim.

Błędy polityków i cień wojny

Przez lata powtarzano, że Polska przegrała tamten plebiscyt głównie wskutek wybiegów zastosowanych przez Niemców. Po pierwsze, głosujący wybierali formalnie między Polską lub Prusami Wschodnimi. To rzekomo pomogło Niemcom, gdyż mieszkańcy przyzwyczajeni byli do przynależności do "Prus". Po drugie, w głosowaniu mogły też wziąć udział osoby urodzone na terenach plebiscytowych, ale zamieszkujące aktualnie gdzie indziej. Dzięki temu Niemcy sprowadzili grubo ponad 100 tys. zwolenników (na ok. 480 tys. wszystkich oddanych głosów).

Tyle że to... polscy politycy nalegali na takie rozwiązania. - Liczyli, że w razie przegranej będzie można walczyć o status Prus Wschodnich jako wolnej prowincji. Wcześniej były też projekty podziału Prus między Polskę i Litwę albo stworzenia tzw. "Szwajcarii pruskiej", złożonej z trzech kantonów: polsko-, litewsko- i niemieckojęzycznego. Nie miały jednak poważnych szans na realizację - wyjaśnia prof. Jasiński. Dlatego dla znakomitej większości mieszkańców terenów plebiscytowych było jasne, że głos za Prusami to w istocie głos za Niemcami.

Również w kwestii udziału osób, które urodziły się na terenach plebiscytowych, ale z nich wyjechały, Polacy się przeliczyli. - Zakładano, że ok. 150 tys. Mazurów i Warmiaków przebywało w Zagłębiu Ruhry. Skoro był tam silny ruch polski, bazujący głównie na przybyszach z innych regionów, np. Wielkopolski, to uważano, że także oni zostali zintegrowani ze środowiskiem polskojęzycznym. Ale to nie miało miejsca. Co więcej, procesy germanizacyjne zachodziły wśród nich szybciej - ocenia prof. G. Jasiński.

Nie do przecenienia jest też fakt, że równolegle z walką plebiscytową Polska toczyła śmiertelny bój z bolszewikami. Zwolennicy Niemiec przekonywali głosujących, że nie warto wybierać kraju, który za chwilę może zniknąć z mapy. A sami Niemcy już szykowali się na polską porażkę. Mówiły o tym m.in. raporty polskiego wywiadu. - Armia niemiecka prawdopodobnie wkroczyłaby na na nasze terytorium po klęsce wojsk polskich, przerwaniu frontu i zdobyciu przez bolszewików Warszawy. Zajęłaby tereny należące do Niemiec przed I wojną światową, tłumacząc to prawdopodobnie tak, jak Sowieci po 17 września 1939 r., tj. bankructwem państwa polskiego, ochroną ludności itp. - stwierdza dr Adam Szymanowicz, wykładowca w Wyższej Szkole Oficerskiej Wojsk Lądowych we Wrocławiu, autor publikacji o działaniach polskiego wywiadu wojskowego w tamtym okresie.

Szymanowicz zaznacza, że Niemcy zamierzały uderzyć na Polskę już wcześniej, jeszcze przed podpisaniem traktatu wersalskiego: - W maju i czerwcu 1919 r. niemieckie dowództwo skoncentrowało na granicy z Polską 200-300 tys. żołnierzy, przygotowując się do realizacji planu pod kryptonimem "Wiosenne Słońce". Niemcy zrezygnowali z planowanej napaści prawdopodobnie z obawy przed zbrojną interwencją państw zachodnich, jak również z powodu koncentracji nad granicą niemiecką 180-tysięcznej armii polskiej.

Wywiadowcy zamiast powstańców

Z czasem polskie władze zaczęły zdawać sobie sprawę z prawdziwego stanu rzeczy i z nikłego poparcia ze strony Warmiaków, a zwłaszcza Mazurów. Liczyły się z przegraną, ale chciały podjąć plebiscytową walkę. Polska, dopiero odbudowująca swą państwowość i bijąca się praktycznie o wszystkie granice, nie zamierzała jednak "ginąć" za Powiśle, Warmię i Mazury. Tym bardziej że nie mogła liczyć na zachodnich aliantów. Wielka Brytania nie chciała zbytniego osłabienia Niemiec, a co za tym idzie wzmocnienia Francji, której tradycyjnym sojusznikiem była Polska.

Zdaniem historyków, na Powiślu, Warmii i Mazurach nie mogło dojść do antyniemieckiego powstania - jak na Śląsku czy w Wielkopolsce. Polski żywioł nie był tam aż tak silny, choć organizowano komitety plebiscytowe i powołano tajną Straż Mazurską. Dochodziło do starć z Niemcami. Były też akty sabotażu, inspirowane przez polski wywiad.

W Piszu próbowano włamać się do biura niemieckiej straży granicznej. Cel: przejęcie tajnych dokumentów i szyfrów. Jednak przez gadatliwość jednego z wywiadowców Niemcy o wszystkim się dowiedzieli i 9 stycznia 1920 r. niemiecka żandarmeria aresztowała Polaków.

Udało się natomiast naszym agentom znaleźć "haka" na niesławnego Worgitzkiego. Dostali w ręce dokumenty obciążające go winą za spekulowanie mięsem. Niestety, fakt ten ujawniono za późno, by mogło to znacząco wpłynąć na wyniki głosowania.

Z kolei w monografii "Iława. Z dziejów miasta i powiatu" znajdujemy takie oto wspomnienia rotmistrza Jana Żychlińskiego: "W nocy z piątku na sobotę tj. 9/10 lipca, a więc na dobę przed plebiscytem, wysadziliśmy w powietrze mostek linii kolejowej Malbork-Iława, położony tuż za Ząbrowem. Z tej trasy korzystali Niemcy, którzy z Rzeszy przyjeżdżali na plebiscyt. Narobiło to Niemcom wielkiego bałaganu". Ale sukces także tej akcji był tylko połowiczny. Dzień później władze zatrzymały Żychlińskiego i wydaliły do Polski.

Do akcji wkraczały też polskie bojówki. Okazuje się bowiem, że nie tylko Niemcy, ale i strona polska takowe posiadała. Lotne Oddziały Bojowe Straży Mazurskiej nie były jednak oddolną inicjatywą Polaków z terenów plebiscytowych. Utworzył je polski wywiad dla ochrony wieców i agitatorów.

Problem w tym, że były one dużo słabsze od niemieckich. I nie chodzi wcale o środki techniczne - polscy bojówkarze mieli nie tylko kije, zwane "laskami plebiscytowymi", ale też granaty i broń palną. Brakowało im za to serca do walki. Ideowców można było spotkać częściej na Powiślu (gdzie odnosili zresztą wiele zwycięstw) niż na Mazurach czy Warmii. Tam najsilniejszy oddział, w kwietniu 1920 r. liczący 119 ludzi, znajdował się w Olsztynie.

- Olsztyńscy bojówkarze otrzymywali wysokie, jak na miejscowe warunki, wynagrodzenie. W konfrontacji z bojówkami niemieckimi ponosili jednak same porażki - mówi Adam Szymanowicz. Dowodzący polskimi bojówkarzami ppor. Tadeusz Skinder negatywnie oceniał ich działalność; twierdził, że wielu z nich do pracy przyciągnęła głównie chęć łatwego zarobku.

Raport z wiecu z 17 kwietnia 1920 r. w Giżycku nie pozostawia wątpliwości co do ich zapału. Polscy bojówkarze "wobec groźnej postawy Niemców" pochowali się w "w tylnych ubikacjach domu wiecowego". A tymczasem na spotkaniu wiele się działo. Bojówki niemieckie nie próżnowały. "Wiec rozbito, mówców okaleczono i zelżono. »Bojowcy« nasi, korzystając z pierwszej nadarzającej się sposobności, rozpierzchli się i różnemi drogami powrócili do Olsztyna" - głosił raport.

Krew i wygnanie

Ale choć dla jednych plebiscyt był sprawą geopolityki, dla innych zaś tylko okazją do łatwego zarobku, to byli i tacy, dla których była to sprawa życia lub śmierci.

Tak meldował polski wywiadowca o ataku na polski wiec Rady Ludowej w Szczytnie 23 stycznia 1920 r.: "[Bojówka niemiecka] w liczbie blisko 100 ludzi, zebrana przed lokalem na ulicy, nabijała spokojnie rewolwery, czekając, co poczną zgromadzeni. Zebrani licznie ludowcy zachowywali się biernie, kryjąc się przed ciosami napastników, uzbrojonych przeważnie w grube kije, które połamali na grzbietach i głowach bezbronnych zupełnie ludzi". W efekcie bardzo ucierpieli propolscy działacze: "Pobito i pokrwawiono w sposób barbarzyński moc ludzi - m.in. panów Gotlieba Linkę z Wawroch (byłego posła do Paryża), Cymermana z Lidzbarka, Leyka ze Szczytna, dr. Gąsowskiego. Gotlieb Linka, ogromnie poraniony leżał w Zawiślu (lekarz stwierdził stan bardzo groźny), obecnie już nie żyje" - mówił dramatyczny meldunek.

Niemcy nie skończyli z szykanami nawet po plebiscytowym zwycięstwie z 11 lipca.

Wiedzieli, kto głosował za Polską. Dlatego przykładowo w Kisielicach zastraszony bronią ksiądz Mazella musiał za karę spalić na rynku polską flagę, a w Biskupcu Niemki dotkliwie pobiły właścicielkę sklepu Teresę Suwińską (wyrywając jej prawie wszystkie włosy z głowy). W sumie Prusy Wschodnie opuściło kilka tysięcy zastraszonych Polaków.

W efekcie przegranego plebiscytu do Polski przyłączono ledwie kilka gmin.

Były też groźne strategiczne skutki tej przegranej: niemiecka granica miała odtąd przebiegać zaledwie w odległości 120 km od Warszawy. W razie konfliktu polsko-niemieckiego była to dla niemieckiej armii okoliczność bardzo korzystna - i tak się zresztą okazało w 1939 r. A wcześniej, przed wyborami parlamentarnymi w Niemczech w 1933 r., Hitlera witano na Mazurach jako "wybawcę ojczyzny".

- Paradoksem jest, że największe poparcie w 13 lat po plebiscycie naziści otrzymali na tych obszarach Mazur, gdzie język polski zachował jeszcze największą żywotność. Równocześnie były to tereny najuboższe, których mieszkańcy jedyną szansę na poprawę swej sytuacji upatrywali w dojściu do władzy partii hitlerowskiej - opowiada dr Szymanowski.

Na terenie całych Niemiec NSDAP uzyskała wtedy 44 proc. głosów, w Prusach Wschodnich zaś aż 56,6 proc. W tym rekordowo dużo w powiatach nidzickim i ełckim: ponad 80 proc. głosów.

ADAM WĘGŁOWSKI (ur. 1975) jest współpracownikiem miesięcznika "Focus. Historia".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2010