Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Urodził się na przedmieściach Chicago, w rodzinie litewskich emigrantów. Postacią powszechnie znaną stał się w 1970 r., kiedy towarzysząc Pawłowi VI na Filipiny jako organizator papieskich podróży obezwładnił zamachowca, który rzucił się z nożem na Papieża. Słusznego wzrostu, potężnej budowy i wysportowany, okazał się właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Wkrótce Paweł VI mianował go szefem IOR. Po roku 1989 wrócił do Stanów Zjednoczonych, osiadł na małej parafii, gdzie - jak donosiła prasa - wypełniał czas grą w golfa.
Po słynnym krachu Banco Ambrosiano przeżył ciężkie chwile: oskarżano go o ciemne interesy, w których maczała ręce włosko-amerykańska mafia. Ostatecznie jego wina nie została udowodniona. Kiedy w trakcie dochodzenia włoska policja usiłowała go aresztować, zasłaniał się immunitetem Stolicy Apostolskiej i przez jakiś czas nie opuszczał granic Watykanu. Przeżył ciężkie chwile, jego błąd polegał na zbytnim zawierzeniu Roberto Calviemu, który jako bankier dawnego arcybiskupa Mediolanu, Montiniego, cieszył się bezgranicznym zaufaniem IOR i Watykanu. Abp Marcinkus miał wystawić Calviemu dokumenty poręczające, te zaś zostały nadużyte.
Natychmiast po krachu Watykan został przez media i niektórych polityków obciążony odpowiedzialnością za to, co się stało. Chociaż Stolica Apostolska nigdy tego nie uznała, to ze względu na rzesze poszkodowanych dobrowolnie (to bardzo podkreślano) wypłaciła jako udział w ratowaniu strat banku 406 milionów dolarów. Dla watykańskich finansów był to ogromny ciężar: wstrzymano na kilka lat niektóre planowane inwestycje, np. modernizację drukarni.
Jako przewodniczący Papieskiej Komisji do spraw Państwa-Miasta Watykańskiego - bo i ten urząd pełnił - był przez pracowników lubiany i niewątpliwie się zasłużył. Kto w tamtych latach pracował w Watykanie, pamięta go, jak potężny, łysy, lekko przygarbiony, z fajką w zębach, wędrując w kierunku Bramy św. Anny, zatrzymuje się, by z kimś pogadać lub - tak było po aferze Calviego - zatopiony w myślach, idzie nikogo nie widząc. Media wyżywały się na nim, ogłaszając niesłychane rzeczy. Bijąc w Marcinkusa, nieraz w istocie starano się podważyć autorytet papiestwa i zachwiać miłość do Jana Pawła II.
Sam mam dwa osobliwe wspomnienia związane ze Zmarłym. W czasie papieskiej podróży do Turcji, w Ankarze, ktoś wprowadził mnie do nuncjatury, na kolację papieskiej świty. Był tam oczywiście bp Marcinkus, wtedy główny organizator podróży. Ukłoniłem mu się i coś uprzejmie powiedziałem. Spojrzał na mnie z góry i pomijając moje odezwanie, retorycznie spytał, czy należę do seguito papale. Powiedziałem, że nie, a wtedy on potężną łapą ujął mnie za ramię i wyprowadził za drzwi. Miłe to nie było.
Potem widywałem go wiele razy, także w czasie papieskich podróży, np. kiedy w czasie pontyfikalnej liturgii ukryty za ołtarzem palił fajkę albo odmawiał brewiarz. Zaprzyjaźniony z moim współbraćmi Litwinami, bywał w naszym domu zakonnym z okazji różnych świąt i oczywiście często go spotykałem w Watykanie: wymienialiśmy ukłony i na tym się kończyło. Toteż byłem zdumiony i wzruszony, kiedy po śmierci mojej Matki (nekrolog był zamieszczony w "L'Osservatore Romano") arcybiskup napisał do mnie ciepły, bardzo osobisty i serdeczny list, w którym wspominał, czym dla niego była śmierć jego matki i zapewniał, że dobrze wie, co w tej chwili czuję. Był to jeden z najpiękniejszych listów, jakie otrzymałem i jeden z tych, które mi wtedy pomogły. A przecież prawie mnie nie znał.
Przedziwna życiowa droga. Potomek emigrantów, chłopak z przedmieść Chicago, potem szczyty kościelnej kariery, władza i finanse, spowodowane naiwnością (jak twierdzono w Watykanie) błędy, załamanie kariery, wdeptanie w błoto przez najbardziej fantastyczne opowieści, odejście w zapomnienie. Zmarł, bo serce odmówiło posłuszeństwa. W pamięci pozostanie jako Marcinkus-aferzysta. Dziś już się tym nie musi przejmować. Jest u Tego, który sam zna prawdę.