Autentyczność

Kim jest człowiek, który 18 lat temu został pierwszym antykomunistycznym szefem rządu w krajach bloku wschodniego?.

18.04.2007

Czyta się kilka minut

fot. T. Wierzejski / Fotonova /
fot. T. Wierzejski / Fotonova /

Lata spędzone w PAX-ie, grubo ponad pół wieku temu, nie były decydujące dla ukształtowania osobowości Tadeusza Mazowieckiego. Z kolei w okresie największych sukcesów publicznych, po roku 1989, Mazowiecki był już gotowym intelektualistą i politykiem. Gotowym w tym sensie, że bodaj wszystkie decyzje, jakie podjął, i bodaj wszystkie teksty, jakie napisał po 12 września 1989 r. miały swoje antecedencje: były rozwinięciem postaw i poglądów zrodzonych wcześniej.

Kiedy? Po roku 1955 (bunt w PAX-ie),­ a przed rokiem 1989, w największym zaś stopniu w okresie 1955-1980. A więc - kolejno - w czasach Klubu Inteligencji Katolickiej, miesięcznika "Więź", Koła Poselskiego "Znak", a w końcu i opozycji demokratycznej.

Dlatego w tym szkicu największa uwaga zostanie skupiona na tych czasach i tych sprawach.

Biskup Kaczmarek

A jednak lata PAX-owskie są ważne i nie do ominięcia z jednego powodu: z racji tekstu o biskupie Kaczmarku.

Ordynariusz kielecki Czesław Kaczmarek był jednym z biskupów najmniej przychylnych "władzy ludowej", która nie pozostawała mu dłużna. W końcu biskupa aresztowano pod pretekstem kontaktów z podziemiem antykomunistycznym, a następnie oskarżono - jak to było wtedy w zwyczaju - o ciężkie zbrodnie, w tym o kolaborację z hitlerowcami w czasie okupacji i współpracę z wywiadem amerykańskim po wojnie. Komuniści znaleźli na hierarchę "haka": jego chwiejną postawę w stosunku do hitlerowców (oczywiście, gdyby był uległy po 1944 r., nie byłoby z tym problemu). Na dodatek po aresztowaniu w 1951 r. Kaczmarek załamał się w śledztwie i przyznał do stawianych mu zarzutów. 22 września 1953 r. skazano go na 12 lat więzienia.

Tekst 26-letniego wówczas Mazowieckiego ukazał się na łamach "Wrocławskiego Tygodnika Katolickiego" kilka dni po wyroku i zawierał fragmenty typowe dla komentarzy po pokazowych procesach. Oto jeden z nich: "Wychowanie nacechowane podejrzliwością i wrogością wobec postępu społecznego, atmosferą środowiska społecznego rozniecającą lub choćby tylko podtrzymującą bezwzględną wrogość wobec osiągnięć społecznych Polski Ludowej, wpływy polityczne przychodzące z zewnątrz i wyrosła na tym wszystkim błędna postawa polityczna ks. bp. Kaczmarka, która doprowadziła go do kolizji z prawem - oto sumarycznie ujęte przyczyny działalności przestępczej oskarżonych. Doprowadziły one do czynów skierowanych przeciwko interesom własnego narodu. Doprowadziły ks. bp. Kaczmarka do działalności wrogiej wobec interesu narodowego i postępu społecznego w okresie przedwojennym, okupacyjnym i w Polsce Ludowej. Doprowadziły w szczególności nie tylko do postawy przeciwnej nowej rzeczywistości naszego kraju, nie tylko do podrywania zaufania w trwałość władzy ludowej i nowych stosunków społecznych w Polsce, ale i do uwikłania się we współpracę z ośrodkami wywiadu amerykańskiego, które pragnęłyby posługiwać się przedstawicielami duchowieństwa, jako narzędziem realizacji swych wrogich Polsce planów" ("Wrocławski Tygodnik Katolicki", 27 września 1953 r.).

Czytając to dziś, powiemy: straszne. Tak, to było straszne, ale jakoś inaczej, niż może się wydawać teraz, z perspektywy demokratycznego państwa. Żeby choć trochę wejrzeć w klimat tamtego czasu, trzeba przypomnieć, że był to czas komunizmu zwycięskiego i pełnego wigoru, czas ostrej walki z Kościołem, ze zmasowaną propagandą antykościelną i fizyczną eliminacją przeciwników włącznie. Kościół był zagrożony dosłownie: rugowano nieposłusznych biskupów, obsadzano diecezje figurantami, konfiskowano własność, no i przede wszystkim przymuszano Kościół do tego, by jak najszerzej włączał się do obłąkańczego rydwanu zwycięskiej ideologii (np. księża-patrioci, ale dalece nie tylko oni). Kościół walczył o przetrwanie i - przymuszany - w jakimś stopniu uczestniczył w rozmaitych komunistycznych obrzędach propagandowych. Czasem również w tych, które wymierzone były bezpośrednio w niego.

Pół roku przed procesem bp. Kaczmarka odbył się inny spektakl polityczny w formie wymiaru sprawiedliwości: proces kurii krakowskiej. A już 6 marca 1950 r. sędziwy krakowski kardynał Sapieha, widząc, ku czemu sprawy zmierzają, napisał znamienne oświadczenie: "W razie gdybym był aresztowany, stanowczo niniejszym ogłaszam, że wszelkie moje tam złożone wypowiedzi, prośby i przyznania się są nieprawdziwe. Nawet gdy one byłyby wygłaszane wobec świadków, podpisane, nie są wolne i nie przyjmuję ich za swoje".

Oskarżonych w procesie kurii krakowskiej masowo potępiano. Doszło do tego, że do potępiających dołączył sam Episkopat Polski, w imieniu którego stosowne oświadczenie wydał bp Zygmunt Choromański. Podobnie było po procesie biskupa Kaczmarka: "Godne ubolewania fakty ujawnione w procesie biskupa kieleckiego (...) wymagają zdecydowanego potępienia. Episkopat nie będzie tolerował wkraczania przez kogokolwiek z duchowieństwa na drogę szkodzenia ojczyźnie i będzie stosował wobec winnych odpowiednie sankcje zgodnie z prawem kanonicznym".

Tekst Mazowieckiego o Kaczmarku był straszny. Ale warto pamiętać, w jak strasznym kraju został napisany.

Wcześniejszy Październik

Dla Mazowieckiego Październik zaczął się rok wcześniej: gdy w 1955 r. wraz z kilkoma buntownikami wobec polityki Bolesława Piaseckiego zostaje zawieszony w prawach członka Stowarzyszenia PAX. Wraz z nim ukarani zostają m.in. Wojciech Wieczorek, Ignacy Rutkiewicz, Janusz Zabłocki i Tadeusz Myślik; wszyscy oni po kilku miesiącach definitywnie opuszczają PAX. Nazwano ich "Frondą".

"Frondyści" przez jakiś czas szukają sobie miejsca, wkrótce zaś łapią wiatr w żagle i w październiku 1956 r. wraz z grupą rozwiązanego w 1953 r. "Tygodnika Powszechnego", kilkoma działaczami dawnego Stronnictwa Pracy, kilkoma wykładowcami KUL-u i kilkoma indywidualistami (m.in. Jerzym Zawieyskim) zakładają Ogólnopolski Klub Postępowej Inteligencji Katolickiej - protoplastę późniejszych KIK-ów.

Trudno przecenić znaczenie Października w dziejach PRL-u: państwo powszechnego terroru zostaje zastąpione państwem selektywnej represji; państwo wojującego komunizmu - państwem tolerującym różnice światopoglądowe, a w pewnej mierze nawet polityczne. Z perspektywy stalinizmu to nie było mało. Grupa katolików pragnących zaistnieć publicznie, ale działając nie na komendę partii komunistycznej, postanowiła spróbować tej szansy.

Stefan Kisielewski tak pisał w liście do Jerzego Giedroycia 9 września 1956 r.: "Oczywiście nie oznaczają one [zmiany, które następują - RG] likwidacji totalizmu - to sprawa na dziesiątki lat. (...) Rozsądni ludzie w Polsce są zgodni, że jeśli świat podzielił się na bloki, to miejsce nasze jest w bloku wschodnim, w sojuszu z Rosją. Ale chcielibyśmy w tym bloku wywalczyć sobie niezależność taką np. jak Tito. O to toczy się walka i w tym sensie ludzie z KC wcielają polską rację stanu, walcząc z Rosją o niezależność w ramach sojuszu. (...) Zachód nam nie daje nic, ani obiecuje (...), a utrata Ziem Zachodnich byłaby końcem Polski. Zgnębione nędzą i totalizmem społeczeństwo tego nie rozumie, ale ludzie cieszący się zaufaniem winni mu to uświadomić".

Półtora miesiąca później następuje uwolnienie kardynała Wyszyńskiego, potem spotkanie delegacji OKPIK-u z Gomułką. Późną jesienią pada propozycja, aby OKPIK wystawił swoich kandydatów do Sejmu PRL. Oczywiście wybory odbywały się w formule jednej listy, a jej skład zatwierdzała PZPR. Ale w stosunku do okresu wcześniejszego był to wyraźny postęp. Nie była to demokracja, ale demokratyzacja - tak. Osoby wystawione przez OKPIK cieszyły się autentycznym poparciem swoich środowisk i w tym sensie był to wyłom w mechanizmie mianowania wszystkich posłów przez komunistów.

Zawieyski, Stomma, Turowicz i inni liderzy środowiska podejmują wyzwanie, 20 stycznia 1957 r. do Sejmu wybranych zostaje pięciu posłów: Stanisław Stomma, Jerzy Zawieyski, Stefan Kisielewski, Zbigniew Makarczyk i Antoni Gładysz. Utworzą Koło Posłów "Znak".

Personalizm

Mazowiecki wtedy jeszcze nie kandydował. Zajął się tworzeniem Klubu Inteligencji Katolickiej w Warszawie, a potem warszawskiego miesięcznika "Więź".

Opisując najkrócej program wczesnej "Więzi", trzeba odwołać się do Emmanuela Mouniera i do jego personalizmu - koncepcji stawiającej na osobową godność człowieka, na jego indywidualną odpowiedzialność. Ale nie na indywidualizm. Przeciwnie, personalizm Mouniera (i Mazowieckiego) ma silne akcenty wspólnotowe, a nawet socjalistyczne.

W tekście "Dlaczego personalizm" Mazowiecki pisał: "prawdziwie bronić człowieka można tylko broniąc zarazem prawdziwego życia wspólnoty przeciw takim lub innym jej zniekształceniom i chorobom. I w tym zakresie postawa ugruntowana na indywidualizmie, na jego tendencji do odrywania człowieka od więzów ze wspólnotą, na okaleczaniu osobowości przez niezrozumienie jej znamienia społecznego, zawodzi na całej linii. Aby bronić się przed totalizmem, człowiek nie musi wracać do indywidualizmu. (...) Tylko odpowiedzialność za społeczeństwo, za kształtowanie jego organizacji i instytucji tak, aby wspólnota społeczna umacniała rozwój i szacunek dla osobowości ludzkiej, która jedynie nadaje treść i wymiar całości społecznej - może przywrócić równowagę i zdrowie społeczeństwu i właściwe warunki rozwojowi osobowemu człowieka".

Mazowiecki nie pisał tego na księżycu, lecz w Polsce gomułkowskiej, z czego jasno wynika, że krytycznie oceniał ówczesną rzeczywistość (użycie słowa "totalizm" nie wydaje się tu odnosić do jakiejś sytuacji teoretycznej, lecz do dziejącej się tu i teraz historii). Zarazem jednak jest to wyraźna opcja na krytykę wewnątrzsystemową, skoro poniżej czytamy: "Wydaje się, że nie można podejmować pracy nad wnoszeniem wartości osobowych w historię, rozmijając się z procesami, które w danej epoce ten ruch emancypacji ludzkiej wyrażają. Wówczas bowiem sprawa osobowości ludzkiej, sprawa jej wyrazu w stosunkach społecznych, umieszczona zostaje na ślepym torze, wśród sił, które nie mogą jej wnieść tam, gdzie naprawdę kształtuje się nowe oblicze rzeczywistości" (za książką "Rozdroża i wartości").

Więcej niż Realpolitik

Ta opcja wewnątrzsystemowa była czymś więcej niż tylko Realpolitik, niż uznaniem, że w tych warunkach geopolitycznych nie ma innej możliwości, jak próba działania na własną rękę w obozie zwycięzców. Mazowiecki naprawdę doceniał zmiany cywilizacyjne, które się w Polsce dokonały po 1944 r. W tekście "Nowy pluralizm" pisał: "Przeobrażenia społeczne i cywilizacyjne wprowadziły miliony ludzi z zamkniętych społeczności wioskowych czy miasteczkowych do społeczności narodowej i umożliwiły im kontakt z nowoczesnym światem. (...) Klimat powszechnej chłonności kulturalnej, jaki te przemiany wytworzyły, stanowi w potencjale polskich możliwości jeden z najbardziej istotnych czynników".

Mając afirmatywny stosunek do społecznej treści nowego ustroju, miał Mazowiecki w tym czasie tęgi kłopot z Kościołem polskim. Mierził go jego konserwatyzm społeczny: "nie można zaprzeczyć, że w pierwszych latach powojennych, kiedy dokonywane były podstawowe reformy społeczne, jak nacjonalizacja przemysłu czy reforma rolna, Kościół stał praktycznie na pozycjach co najmniej niechętnych, jeśli nie wrogich reformom. Był w tym stanowisku również sprzeciw wobec władzy, którą uważał za narzuconą i ateistyczną, i były też ogromne elementy konserwatyzmu społecznego".

Był więc Mazowiecki niewątpliwie lewicowcem i jako taki był postrzegany przez władze na przełomie lat 50. i 60. Dlatego gdy Stomma zgłosił jego kandydaturę przed wyborami 1961 r., Zenon Kliszko (wtedy najbliższy współpracownik Gomułki, faktyczny "numer dwa" w państwie) uznał, że to jest szansa na miarkowanie reakcyjnej - jak ją oceniano - linii Koła Posłów "Znak". Tak Mazowiecki został posłem "Znaku" - obok Stommy, Zawieyskiego, Kisielewskiego i Konstantego Łubieńskiego.

Jednak już w swoim pierwszym wystąpieniu na forum Sejmu, w debacie nad ustawą o systemie oświaty, nowy poseł zawiódł nadzieje pokładane w nim przez partię komunistyczną. Mazowiecki skrytykował tę ustawę, która m.in. zakazywała nauczania religii w szkole. Religia wcześniej wróciła do szkół - na fali październikowej odwilży - ale zaraz komuniści rozpoczęli próby jej ograniczania, a docelowo - wyrugowania. Kościół nie ustępował, wspierany w tym często przez rodziców, dochodziło do lokalnych konfliktów.

Ustawa z 1961 r. kończyła sprawę definitywnie przez usunięcie religii ze szkół. Mazowiecki podważał jej podstawowy cel, który określono jako "kształtowanie naukowego poglądu na świat", twierdząc, że jest to synonim materializmu dialektycznego, a więc kłóci się z zasadą świeckości szkoły jako instytucji, która nie dyskryminuje żadnego światopoglądu. Nadto zarzucił ustawie, że rugując religię nie zagwarantowała równocześnie prawa do jej nauczania w ośrodkach przykościelnych. Były to prorocze słowa, bo odtąd aż do końca rządów Gomułki komuniści prowadzili politykę nękania punktów katechetycznych.

To odrębny temat, ale warto go zasygnalizować, bo łączy się on ściśle z osobowością Mazowieckiego. Na historię Koła Posłów "Znak" można patrzeć jak na rejestr prób zwasalizowania tej grupy politycznej przez władze. Bilans tych prób nie jest jednoznaczny, ale wypada się zgodzić, że z kadencji na kadencję władze zdobywały w Kole "Znak" coraz silniejszą pozycję. Po prostu skład Koła coraz bardziej wymykał się z ręki jego przewodniczącego, Stanisława Stommy, przez to, że władza nie zgadzała się na dopuszczenie do kandydowania jednych, a suflowała wystawienie innych, uważanych za obiecujących z punktu widzenia jej interesów.

Wydaje się, że zgoda na kandydowanie Mazowieckiego w 1961 r. była wyrazem takich właśnie rachub. Tyle że on zawiódł te nadzieje. W 1961 r. generalnie afirmował ustrój, a nadto był pod wrażeniem jego przemian społecznych, a więc dobrze rokował z punktu widzenia władz. Ale jednego partia komunistyczna nie przewidziała: Mazowiecki był niesterowalny.

Przekraczanie kół

W 1962 r. Mazowiecki pisze tekst "Kredowe koła. List z pytaniem".

Wychodzi w nim od konstatacji, że dla marksistów katolicy w Polsce są jak "ostatni Mohikanie" - tak czy inaczej skazani na wymarcie. "Rozumie Pan chyba - pisze autor do anonimowego, ale, sądząc ze sposobu, w jaki się do niego zwraca, wpływowego przedstawiciela obozu marksistowskiego - że nie jest przyjemnie czuć się cząstką zamierającego rezerwatu". Dalej stwierdza, że spojrzenie marksistów na religię, które wyraża się przez "werdykt sprawy załatwionej", jest błędne: "Zamiast (...) przesądzać, jaką odpowiedź filozoficzną wybiorą nasze dzieci i wnuki, trzeba przede wszystkim odpowiedzieć sobie, czy chce się, aby człowiek, tak dzisiejszy, jak i przyszły, te problemy i pytania [metafizyczne - RG] sobie stawiał. Jest to sprawa należąca do dziedziny życia społecznego, ponieważ jego model i klimat może to ułatwiać lub utrudniać".

Autor wyraźnie rozróżnia między marksizmem ortodoksyjnym a bardziej liberalnym (wtedy mówiło się: rewizjonistycznym) i wzywa swojego adwersarza do poczynienia podobnego rozróżnienia po stronie katolickiej: "A więc i Pan, i ja musimy odpowiedzieć, na co stawiamy. Pan musi wiedzieć, czy ja stawiam na humanistyczną ewolucję marksizmu, czy odwrotnie, łączę swe nadzieje z jego stagnacją i oderwaniem się od rzeczywistego rozwoju społecznego. Ja muszę wiedzieć, czy Pan stawia na trudny dialog z katolicyzmem pogłębionym i otwartym, czy na jego kołtunizację".

Mamy więc do czynienia z nieśmiałą jeszcze, ale jednak próbą zbliżenia posoborowych katolików z rewizjonistycznymi marksistami. Jest rok 1962, 15 lat przed książką Adama Michnika "Kościół - lewica - dialog".

Te dwa manifesty dzieli - oczywiście - epoka, a rolę najważniejszej cezury spełnią wydarzenia roku 1968: pacyfikacja studentów i intelektualistów w Polsce oraz "bratnia pomoc" czołgów Układu Warszawskiego w Czechosłowacji. W 1962 r. mamy jeszcze myślenie wewnątrzsystemowe, w 1977 r. już antysystemowe. Ale coś istotnego je łączy.

Tekst kończy się wezwaniem do przekraczania granic swoich obozów. Jedność społeczna wymaga minimum zgody, m.in. co do pryncypiów ustrojowych, ale wymaga także "pewnego minimum wspólnoty głębszej, rodzącej się tam, gdzie zróżnicowanie nie oznacza oddzielonych od siebie obszarów, gdzie istnieje poczucie, że za tymi różnicami kryją się sprawy żywe, problemy i wartości najgłębiej ludzkie, wobec których jest się wzajemnie otwartym. (...) Tak więc i Pan, i ja możemy albo godzić się na kredowe koła, którymi oddzielają się obszary polskiej kultury, albo czynić wszystko, aby je przekraczać".

Solidarność z poniżanym

Tak więc Mazowiecki afirmuje system w 1957 r., gdy współzakłada KIK warszawski; w 1958 r., gdy zakłada "Więź". W 1961 r., gdy przemawia w Sejmie na temat ustawy oświatowej, jest krytyczny, ale lojalny wobec ustroju. Podobnie w 1962 r., gdy pisze "Kredowe koła".

To się przełamuje gdzieś w ciągu lat 60. Nie wiem, kiedy dokładnie, ale wiem, dlaczego: gdy Mazowiecki przekonuje się, że troska o człowieka (o której pisze od lat, jako o podstawowej powinności każdego chrześcijanina) nie tylko brutalnie zderza się z komunistycznym molochem, ale wręcz nie może się z nim nie zderzyć.

To przekonanie zapewne kiełkowało powoli, ale jego zaczątki są obecne co najmniej od 1960 r., gdy Mazowiecki podkreśla uniwersalizm praw człowieka, uniwersalizm ludzkiej godności.

W tekście "Antysemityzm ludzi łagodnych i dobrych" naczelny "Więzi" zwraca uwagę na szerszy wymiar walki z antysemityzmem: stosunek do niego to także kwestia naszej własnej godności: "Zewnętrznie poniżony jest Żyd czy Polak pochodzenia żydowskiego. W istocie rzeczy poniża się ten, kto w XX wieku daje posłuch argumentom tak fałszywym i bezzasadnym. Dlatego walka z antysemityzmem nie jest żadną zasługą ani żadnym humanitarnym gestem litości; nie jest ona też tylko walką o godność Żydów, ale w równej mierze walką o naszą własną godność. Jest walką o godność wszystkich. Uogólnienie właściwe samej istocie antysemityzmu prowadzi bowiem poza pewien próg pojęć moralnych, którego człowiekowi przekroczyć nie wolno, jeśli nie ma się wszystko zawalić" ("Więź" nr 5/1960).

W tekście "Spotkanie", którego tytuł dotyczy historycznego spotkania chrześcijaństwa z komunizmem, jest mowa trochę o przekraczaniu własnych obozów światopoglądowych (jak w "Kredowych kołach"), a trochę o ogólnoludzkiej powinności walki o prawa wszystkich - nie tylko "swoich": "Każde wielkie dzieło kultury i każdy wielki nurt ideowy przebija się przez granice własnego partykularyzmu ku sprawom i wartościom powszechnym i wspólnym dla gatunku ludzkiego. (...) Kiedy np. mówię, że walczę o wolności religijne, powstaje od razu pytanie, które z tych słów ma dla mnie znaczenie pierwotne. Czy wolności religijne stanowią wartość dlatego, że dotyczą religii i tylko z jej znaczenia czerpią swoje uzasadnienie? Czy też jest inaczej: wolności religijne są dla mnie częścią ogólnych wolności obywatelskich, jakie przysługiwać powinny człowiekowi w społeczeństwie?" (z książki "Rozdroża i wartości").

W eseju o Dietrichu Bonhoefferze (niemieckim teologu ewangelickim i przeciwniku Hitlera, zamordowanym przez nazistów w 1945 r.) poseł Mazowiecki zadaje pytanie, dlaczego Kościoły chrześcijańskie w Niemczech doby nazizmu nie zdały egzaminu. Oto odpowiedź: "nauka, ba, cały wstrząs, który budzić musi świadomość chrześcijańską, bierze się stąd, że zawód tamtego okresu ukazuje, jak dalece Kościół może zostać pokonany moralnie, jeśli uczyni się sam wartością nadrzędną i jeśli nie sprosta wymogom ludzkiej solidarności, oczekiwanej od chrześcijaństwa zawsze przez tych, którzy cierpią i są poniżeni. Kościoły niemieckie nie sprostały wówczas sytuacji nie dlatego, że były słabe instytucjonalnie, lecz dlatego, że w zbyt wielu sytuacjach krańcowych obronę własnych możliwości działania przedłożyły nad obronę zasad; nie dlatego zawiodły, że były wkorzenione w życie i tradycje swego narodu, ale dlatego, że zapoznały, iż chrześcijaństwo nie pozwala iść bezkrytycznie za tradycją narodową, lecz wymaga i wystąpienia przeciwko niej, gdy odzywa się to, co jest w niej mroczne".

To bardzo ważny tekst: wezwanie do Kościoła instytucjonalnego, ale i do świeckich o zaangażowanie na rzecz ludzi pokrzywdzonych. Podsumowując refleksje nad świadectwem danym przez Bonhoeffera, Mazowiecki pisze: "nie sposób przejść nad pytaniem, czy stać nas na ten wymiar solidarności z ludzkim losem i na tę miarę odczucia Boga [które okazał Bonhoeffer - RG]. Czy słyszysz, samotny chrześcijaninie pełen pytań i zwątpienia? Bóg ma jakieś zamysły co do ciebie. Bądź gotów i uważaj. Nie zapominaj, nawet gdy twoja słabość niemal cię łamie, że On ma w stosunku do ciebie plany olbrzymie, niesłychane. Będzie z tobą" ("Nauczył się wierzyć wśród tęgich razów", "Więź" nr 12/1971).

Po Marcu 1968 r., po Czechosłowacji 1968 r., po Grudniu 1970 r. - to musiało brzmieć bardzo mocno.

Wykluczony, ale obecny

Dla partii komunistycznej takie wezwania brzmiały po prostu groźnie.

Tekst o Bonhoefferze ukazał się pod koniec 1971 r., zaś na początku 1972 r. toczyły się konsultacje w sprawie kandydatów środowisk "Znaku" do kolejnego Sejmu. Już w 1969 r. Kliszko domagał się od Stommy wycofania kandydatury Mazowieckiego, ale przewodniczącemu Koła udało się jeszcze redaktora "Więzi" wybronić. W 1972 r. Stomma znowu wystawił Mazowieckiego, ale tym razem natrafił na twardy sprzeciw i ustąpił.

Zresztą, ten moment to w dziejach ruchu "Znakowego" punkt w pewnym sensie przełomowy. Tym razem bowiem władzom udało się - nie bez udziału części ludzi ze "Znaku" - tak manewrować procedurą ustalania kandydatur, że koniec końców pięciu kandydatów na posłów okazało się w niewielkim stopniu reprezentatywnymi dla całego ruchu. I nie chodzi tu tylko o to, co pokazała przyszłość (a pokazała osamotnienie Stommy w 1976 r. w Kole, którego był nominalnie przewodniczącym, gdy przyszło mu wstrzymać się od głosu nad zmianą konstytucji PRL, wprowadzającą zapis o "przyjaźni" z ZSRR), lecz o rozgrywanie sprawy przez PZPR i przez współpracujących z nią skrycie Zabłockiego i Łubieńskiego - na szkodę większości "Znaku".

W tych warunkach utrącenie kandydatury Mazowieckiego było tylko częścią większej całości. Wiadomo, że wykluczenie w 1969 r. Zawieyskiego było przez głównego zainteresowanego odebrane boleśnie. Ciekawe, jak Mazowiecki odbierał swoje wykluczenie w roku 1972?

W pytaniu tym nie chodzi o stan emocjonalny człowieka, którego partia przegnała z prestiżowej w PRL-u i dobrze płatnej posady. Może i bolało, ale nie to jest najważniejsze. Bo wydaje się, że w dziejach PRL-u rok 1969 oddziela od roku 1972 politycznie więcej niż tylko kalendarzowe trzy lata. Tam była Polska Gomułki, który stłumił Marzec, tu Polska Gierka, który zaczął swe rządy od odwilży, a jeszcze nie czuł się mocno. I bodaj nigdy nie miał się tak poczuć. Cała różnica polegała na tym, że w 1972 r. zaczynają się już w Polsce procesy, które miały gruntownie zmienić ten kraj. Nikt nie wiedział wtedy, jak bardzo ani jak szybko te zmiany nastąpią, ale było już jednak wyczuwalne, że inny jest klimat polityczny.

Kościołowi nadano prawo własności nieruchomości na Ziemiach Zachodnich, umorzono część zaległości podatkowych, przestano nękać księży prowadzących punkty katechetyczne i odrobinę odblokowano budownictwo sakralne. Na innych polach też coś drgnęło. Mniej dlatego, że nowa ekipa była tak liberalna (jakkolwiek różnica stylu z ekipą Gomułki była wyczuwalna). Bardziej dlatego, że zmienił się kontekst społeczny. Kilka lat później w podziemnych publikacjach tę zmianę kontekstu nazwano by już oporem społecznym.

Ale to za kilka lat. Tymczasem w Kościele wyrosło nowe pokolenie niepokornych biskupów (Wojtyła, Tokarczuk), Prymas Wyszyński przestał być tak osamotniony, jak bywał dawniej. Masowość, ludowość tego Kościoła pokazała swoją siłę w 1966 r. Ale budził się też laikat, tworzony głównie przez katolicką inteligencję. Duchowość Lasek, niewątpliwy sukces duszpasterstw akademickich, intelektualne oddziaływanie "Więzi", miesięcznika "Znak" czy "Tygodnika Powszechnego" - wszystko to tworzyło nowy potencjał polskiego katolicyzmu, bardziej świadomego swych praw i swych powinności.

Zawieyskiego wyrzucono z Sejmu w Polsce z przetrąconym kręgosłupem. Mazowieckiego wyrzucono w Polsce, która wstawała już z kolan. Partia zapewne liczyła, że usuwając Mazowieckiego z parlamentu usunie go też z życia publicznego. Otóż tu się - znowu - pomyliła.

A pomyliła się, bo Mazowiecki nie był partyjnym mianowańcem, lecz miał za sobą środowisko. Środowisko zaś miało tę cechę, która w pismach politycznych Mazowieckiego często powraca w skromnym słowie "autentyczność". Autentyczność jest wtedy, gdy nawet w warunkach zewnętrznego zniewolenia (cenzura, przydziały papieru, arbitralne podatki itp.) grupa ludzi zachowuje wobec siebie lojalność, a w ewentualnych sporach nie szuka arbitra w czynnikach zewnętrznych. W tym sensie nieautentycznymi okazywały się w PRL-u te grupy, które szukały arbitra w PZPR (czasem też - niejawnie - w SB). Bo partia rządząca chętnie podejmowała się takiego arbitrażu na zasadzie divide et impera.

"Więź" i KIK warszawski nie dały się podzielić. W kwietniu 1972 r. usunięto z władz Klubu za nielojalność posłów Wacława Auleytnera i Konstantego Łubieńskiego, zaś były poseł Mazowiecki pozostał nadal naczelnym "Więzi", a jego autorytet w redakcji i w Klubie zyskał na całym tym zamieszaniu. Zwyciężyła autentyczność.

Owszem, chodziło w tym momencie o jedno warszawskie środowisko. Ale totalitaryzm ma się naprawdę dobrze, gdy nie toleruje w swoim łonie żadnych enklaw. Polski komunizm był więc sobą naprawdę w roku 1953, kiedy zwasalizował nawet Episkopat. Potem Kościół odzyskał autentyczność, a za nim stopniowo niektóre elitarne środowiska. Awantura w Klubie warszawskim w 1972 r., a szczególnie jej finał, była może drobnym, ale ważnym momentem w dziele upodmiotowienia polskiego społeczeństwa.

W tekście "Powrót do najprostszych pytań" Mazowiecki pisał: "Z najtrudniejszego doświadczenia wyniosłem myśl, którą potem zanotowałem w swoich zapiskach. Chcę ją tu powtórzyć. Pytania, na które nie ma odpowiedzi - zapisałem - rozwiązujemy nie przez wyjaśnienie ich, ale przez postawę wobec nich".

Autor odnosił ten sposób rozumowania także do spraw publicznych. I kontynuował: "Szósta dekada naszego wieku zamknęła się kryzysem wiary w ewolucję struktur (...). Na tym tle zwrot ku najprostszym wartościom jest odruchem autentyzmu". Taka postawa to "weryfikacja tego, z czym właściwie jestem solidarny w swojej »gatunkowej ludzkiej istocie«, w moim chceniu i niechceniu, w moich dezaprobatach i moich wiernościach, w moim odpowiadaniu na pytanie »po co«. A więc może być również rozumiana jako zaproszenie do zdania sobie sprawy także z granic bezradności".

Mazowiecki nawiązywał do Mouniera i pisał: "Przytaczam te słowa, ponieważ sądzę, że personalizm zaznaczył się w naszym życiu znacznie bardziej jako intencja (...). Gdyby ta intencja nie była autentyczna, nie mogłaby służyć zakopywaniu rowów, gdyby pewnego dnia stała się martwa, przestałaby budzić pokrewieństwo myśli i dążeń ze wszystkimi, którzy imają się obrony słabych" ("Więź" nr 2/1973).

Mamy dopiero rok 1973, ale to już jest zapowiedź rodzącego się ruchu drugiej połowy lat 70.; ruchu ludzi dobrej woli (przeważnie katolików albo byłych rewizjonistów) złączonych imperatywem pomocy potrzebującym, w tym prześladowanym przez władze komunistyczne. To już jest myślenie z ducha Towarzystwa Kursów Naukowych, z ducha KOR-u, z ducha głodówki w kościele św. Marcina. To myślenie zaowocuje kilka lat później - po wyborze Jana Pawła II, który zapewne odegrał rolę katalizatora przemian - "Solidarnością".

W 1978 r. w artykule "Chrześcijaństwo a prawa człowieka" Mazowiecki napisał: "Myślę, że motywy obrony praw człowieka, uniwersalna i solidarna z innymi ludźmi perspektywa patrzenia i zaangażowania się w tę obronę, pozostawać muszą podstawowym składnikiem wrażliwości chrześcijańskiej" ("Więź" nr 2/1978).

Jeszcze dobitniej zabrzmiał jego głos na zakończenie sesji KIK-u warszawskiego - 16 października 1977 r., a więc rok przed wyborem Jana Pawła II - o prawach człowieka, kiedy Mazowiecki dowodził, że w istniejących warunkach zaangażowanie Kościoła w ich obronę musi mieć także wymiar polityczny "nie w znaczeniu gry, lecz w znaczeniu moralnym - świadczenia wartościom - co zawiera głębsze rozumienie polityki i zaangażowań politycznych".

Także kiedy nawoływał do tworzenia swoistej "infrastruktury praw człowieka": "Tworzeniem tej infrastruktury zajmowaliśmy się przez lata. Tworzy ją Kościół w sobie właściwy sposób, i to jest działanie w zasięgu swym najszersze. Tworzą je od lat pisma i środowiska takie jak nasze. Tworzą je środowiska i indywidualni ludzie w dziedzinie nauki, kultury tam wszędzie, gdzie to działanie jest autentyczne, prawdziwe, a jeśli nawet cenzurowane i nie całkiem wolne zewnętrznie, to jednak poczęte z wewnętrznej wolności i będące jej wyrazem". I ostatni akcent: "Dobrze, że jest konferencja belgradzka, dobrze, że w świecie mówi się o prawach człowieka. Ale liczyć musimy przede wszystkim na siebie: decydujące jest to, czym jest i jakie będzie społeczeństwo polskie. A realizacja, ciągła, nieustanna realizacja odpowiedzi na to pytanie zaczyna się u każdego od tej najprostszej zasady, którą Zbigniew Herbert wyraził w »Panu Cogito«: »Wstań i idź prosto. Czuj się wolny. Bądź wierny. Idź.«" ("Spotkania" nr 3/1978).

Owoce

Wszystko, co wydarzyło się potem - a w życiu Tadeusza Mazowieckiego i w splecionej z nim polskiej historii wydarzyło się potem doprawdy niemało - było już w jakimś sensie owocem opisanych tu zmagań.

Było przecież czymś oczywistym, że strajkujący robotnicy Wybrzeża proszą Mazowieckiego, aby w sierpniu 1980 r. przewodniczył zespołowi ekspertów przy Międzyzakładowym Komitecie Strajkowym. Dlaczego nie poprosili Jerzego Ozdowskiego albo Janusza Zabłockiego? Przecież to tamci mieli być realistami politycznymi, dalekosiężnymi strategami - podczas gdy Mazowiecki miał być tylko lekko nawiedzonym pięknoduchem. Nie uprawiam tu ironii, zaznaczam tylko siłę tego paradoksu historycznego, który sprawił, że sukces - przynajmniej raz! - odnieśli ludzie niepraktyczni, ludzie z zasadami.

Było też czymś oczywistym, że Mazowiecki został jesienią 1980 r. naczelnym redaktorem "Tygodnika Solidarność" i jednym z najważniejszych doradców Lecha Wałęsy.

Nikogo chyba nie zdziwiło, że Mazowiecki przetrwał trudy internowania i pokusy czasów "normalizacji" politycznej po polskim "karnawale 16 miesięcy wolności", że nie skusił się także później, kiedy nadzieja zdawała się upadać, i nie wszedł do żadnej dekoracyjnej struktury przy Wojciechu Jaruzelskim.

Było więc oczywiste, że to Mazowiecki odgrywa ważną rolę w Komitecie Obywatelskim przy przewodniczącym (podziemnej jeszcze) "Solidarności" i potem w obradach przy Okrągłym Stole.

Kto w 1989 r. pamiętał "Kredowe koła", ten nie zdziwił się bardzo widząc, jak Mazowiecki rezygnuje z kandydowania do Sejmu. Chodziło o zakres pluralizmu "drużyny Wałęsy": Mazowiecki uważał, że Wałęsa idzie zbyt wąskim nurtem, nieadekwatnym do zróżnicowania polskiej rodzącej się sceny politycznej. Odmówił w tym udziału. Bo Mazowiecki strasznie wprawdzie lubi politykę, ale nie jest jej więźniem, wie, kiedy "trzeba wstać i wyjść" (jak śpiewał Młynarski). Wtedy po prostu wychodzi.

Wychodzi się w takich razach nie w oczekiwaniu nagród. Ale czasem bywa, że los wynagradza pryncypializm. Mazowiecki rezygnuje wiosną 1989 r. z kandydowania do Sejmu, a późnym latem zostaje desygnowany na premiera.

Była w tym jakaś sprawiedliwość, ale nie o sprawiedliwość przecież chodziło. Chodziło o to, by w tym wyjątkowym momencie premierem został ktoś, kto ma godziwą biografię polityczną w Polsce i solidną pozycję w społeczności międzynarodowej. Ktoś, kto jest z "Solidarności", a jednocześnie rozumie, że Polska stoi wobec wyzwań, których nie rozwiąże inaczej, jak radykalnymi cięciami w polityce makroekonomicznej.

Mazowiecki spełniał te wymagania.

Kto go znał, dziwił się może trochę, że w 1990 r. startuje do walki o prezydenturę przeciw Wałęsie. Kto widział przenikliwiej niż dwór, musiał wiedzieć, że ta walka nie może się dobrze skończyć ani dla premiera, ani dla Polski. Ale ktoś, kto go dobrze znał, chyba znowu się nie zdziwił, kiedy nazajutrz po klęsce Mazowiecki ogłosił swoją i rządu dymisję. Poważny polityk musiał tak postąpić. Wyniknął z tego taki chociaż pożytek, że przez kilka lat Polska miała poważną partię polityczną wpływającą i na styl rządzenia (rzadziej), i na styl uprawiania opozycji. Także rola przewodniczącego nieco staromodnej i mało skutecznej, ale przynajmniej sympatycznej partii w sposób naturalny przypadła Mazowieckiemu - spinaczowi.

Nie było też nic nadzwyczajnego, że Mazowiecki podjął się w 1992 r. niezwykle trudnej misji specjalnego sprawozdawcy Komisji Praw Człowieka ONZ w byłej Jugosławii. Nie było nic dziwnego, że naraził się wszystkim stronom tamtego konfliktu, kiedy oskarżał tak Serbów, jak Chorwatów, a także Bośniaków o łamanie praw człowieka w stosunku do swoich przeciwników. W końcu nikt się chyba nie zdziwił, kiedy w 1995 r. - widząc opieszałość społeczności międzynarodowej we wdrażaniu wniosków z jego kolejnych raportów - nie chciał dłużej tkwić na stanowisku, które zamieniało się w wygodne alibi dla tejże społeczności.

A w kraju? Kiedy sypał się kompromis konstytucyjny w 1997 r., po kogo sięgnięto? Po Mazowieckiego. Kiedy polska polityka unijna oszalała ("Nicea albo śmierć!") i trzeba było pokazać Europie, że są też u nas ludzie poważni, którzy postrzegają Unię jako wspólnotę rządzącą się kompromisem, znowu poproszono Mazowieckiego. Podobnie wtedy, gdy zagrożony był pozytywny wynik referendum akcesyjnego.

Zauważmy: spośród byłych premierów tylko Mazowiecki cieszy się niekwestionowanym autorytetem. Czy tylko dlatego, że był pierwszym premierem niekomunistycznym?

Autorytet to jest coś, co się wypracowuje, zdobywa. Owszem, pracą i wytrwałością, wiedzą i doświadczeniem, ale najbardziej liczy się co innego: autentyczność.

Korzystałem m.in. z następujących pozycji: Andrzej Friszke "Koło posłów »Znak« w Sejmie PRL 1957-1976"; Andrzej Micewski "Współrządzić czy nie kłamać? PAX i Znak w Polsce 1945-1976"; Antoni Dudek, Ryszard Gry z "Komuniści i Kościół w Polsce (1945-1989)"; Tadeusz Mazowiecki "Rozdroża i wartości"; Tadeusz Mazowiecki "Druga twarz Europy"; Tadeusz Mazowiecki "Kredowe koła i dwa inne eseje".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2007

Artykuł pochodzi z dodatku „Historia w Tygodniku (16/2007)