Dostojeństwo a żądza władzy

Atakowanie rządu to dobre prawo opozycji. Trudno o większą pomyłkę prezydenta niż wchodzeniew tę rolę, a już szczególnie w obszarze polityki zagranicznej. Cierpi na tym dostojeństwo jego urzędu, ale cierpi też państwo.

30.12.2008

Czyta się kilka minut

rys. Mirosław Owczarek /
rys. Mirosław Owczarek /

Gdy w czerwcu ub.r. rząd finalizował polsko-amerykańską umowę dotyczącą tarczy antyrakietowej, prezydent wysłał do Waszyngtonu Annę Fotygę, podówczas szefa swojej kancelarii. Pani Fotyga w rozmowach z przedstawicielami administracji pokazywała polskie stanowisko tak, że była to forma licytowania w dół, podczas gdy rząd licytował w górę. W całej tej historii prezydent kilkakrotnie jeszcze wkładał rządowi kij w szprychy (casus Waszczykowskiego, przesłuchanie Sikorskiego, a w końcu dystansowanie się od rządu w czasie ceremonii podpisania umowy).

Lizbona wiecznie martwa

Wcześniej mieliśmy kryzys w sprawie traktatu lizbońskiego, który zresztą z fazy ostrej przeszedł do uśpionej, bo rzecz wciąż nie jest załatwiona. Prezydent najpierw (jeszcze za poprzedniego rządu) ogłosił, że jego udział w końcowych negocjacjach sprawił, iż traktat jest sukcesem Polski. Po czym, gdy przyszło do ratyfikacji, PiS podniosło larum, że traktat zagraża polskim interesom, a prezydent te niepokoje podzielił. Wynegocjowano kompromis polegający na tym, że ustawę ratyfikacyjną opatrzono eurosceptyczną uchwałą Sejmu, ale do dzisiaj nie została przez prezydenta podpisana.

Przez kilka pierwszych miesięcy Lech Kaczyński utrzymywał, że czeka na zadowalający go kształt ustawy kompetencyjnej (określającej uprawnienia rządu i głowy państwa w przedmiocie polityki europejskiej). Prezydent domaga się takich przepisów, które uzależnią ewentualną rezygnację rządu z mechanizmu z Joaniny od jego zgody. Osobliwość tego stanowiska jest przepastna; powiedzmy tylko, że jest ono niekonstytucyjne, bo daje prezydentowi władztwo w polityce zagranicznej, którego mu nie daje Konstytucja.

Później przyszło irlandzkie "nie" w referendum i od tej pory prezydent wysuwa na pierwszy plan w uzasadnieniu swojej odmowy ratyfikowania traktatu zasadę jednomyślności UE w kwestiach traktatowych. Tu akurat ma rację, trudno jednak pozbyć się wrażenia, że cały czas szuka pretekstu, by traktat po prostu uśmiercić. Zapewne wierzy, że w ten sposób broni pozycji Polski.

Polityka wschodnia

Gdy tylko nieco przycichła kontrowersja wokół traktatu lizbońskiego, zrobiło się głośno o inicjatywach prezydenta w zakresie polityki wschodniej. Jeszcze w kwietniu Lech Kaczyński powiedział w wywiadzie dla Reutersa, że Polska uzależnia zniesienie weta do nowej umowy Unia-Rosja od rozwiązania sporu o perspektywę przyjęcia Ukrainy i Gruzji do NATO. Wypowiedź zaskoczyła rząd. Sprawę wkrótce załagodzono: prezydent ogłosił dementi, niedługo potem rząd wycofał weto do umowy z Rosją, powodowany zniesieniem rosyjskiego embarga na polską żywność.

Prezydenta niczego ta wpadka nie nauczyła. W sierpniu, po rosyjskim ataku na Gruzję, wygłosił w Tbilisi płomienne przemówienie, w którym stwierdził: "Jesteśmy tutaj, przywódcy pięciu państw, aby podjąć walkę. Nasi sąsiedzi pokazali twarz, którą znamy od setek lat. Ten kraj to Rosja. Ten kraj, który chce podporządkować sobie sąsiednie kraje. My mówimy: nie!". Trudno rozumieć te słowa inaczej niż jako deklarację przyjścia Gruzji z pomocą. Słusznie więc liczni komentatorzy zwracali wtedy uwagę, że może je wypowiadać tylko ten, kto ma zamiar wysłać polskie czołgi w obronie przynależności Osetii Południowej i Abchazji do Gruzji. Jest oczywiste, że polski rząd takiej woli nie miał i nie ma.

Możliwe są dwa wyjaśnienia motywów prezydenta. Albo wierzył w to, że polskie czołgi powinny pojechać bronić Osetii Południowej i Abchazji, tylko przedkładający Realpolitik nad zasady rząd Tuska małodusznie tego odmawiał, albo sam uznawał, że wysyłanie czołgów jednak nie wchodzi w grę. W pierwszym przypadku zgrzeszyłby ciężką nielojalnością w stosunku do rządu własnego kraju - bo prezydent powinien być lojalny wobec rządu w zakresie racji stanu i żadne różnice polityczne tego zrelatywizować nie mogą. W drugim przypadku - byłaby to nielojalność i cynizm polityczny łącznie.

W listopadzie doszło do wspólnej wyprawy Lecha Kaczyńskiego i prezydenta Gruzji Micheila Saakaszwilego w pobliże gruzińsko-

-osetyńskiej granicy. Jak wiadomo, porozumienie Sarkozy-Miedwiediew nie dotyczyło dwóch separatystycznych republik, a jedynie terytorium tzw. Gruzji właściwej, skąd miały się wycofać wojska rosyjskie, nie uczyniły jednak do końca i tego, pozostając w strefach buforowych. To właśnie chciał pokazać prezydent Gruzji swojemu gościowi. Pomysł, by wykazać wiarołomność Rosjan, narażając na niebezpieczeństwo polskiego prezydenta, był wątpliwy. W każdym jednak razie nie powinien być podejmowany bez konsultacji z rządem, a tak się to właśnie - za zgodą Lecha Kaczyńskiego - odbyło.

Szczyty kompromitacji

Utrzymując słusznie, że prezydent nie ma konstytucyjnych uprawnień do prowadzenia samodzielnej polityki zagranicznej, rząd poczynił prestiżowe ustępstwo w zakresie szczytów NATO. I to się zemściło. Prezydent bowiem traktował swój udział w szczytach jako dowód podmiotowości w polityce zagranicznej.

Konflikt wszedł w ostrą fazę jesienią. Październikowy szczyt zakończył się kompromitacją Polski: głośny śmiech dziennikarzy obsługujących to spotkanie na widok prezydenta wkraczającego do sali obrad z miną zwycięzcy i nieudolnie skrywane zdumienie premiera na ten widok mówią o niej wszystko.

Tusk uznał w końcu, że odmawianie prezydentowi samolotu nic nie da, i postanowił odtąd wymagać od prezydenta jedynie reprezentowania stanowiska rządu na tego rodzaju spotkaniach. Lech Kaczyński zastosował się do tego wezwania podczas nieformalnego listopadowego szczytu Unii. Na grudniowy szczyt obaj przywódcy polecieli już razem, zaś prezydent trzymał się roli wyznaczonej mu przez rząd.

Konstytucja - wbrew temu, co twierdzi legion wypowiadających się na ten temat dziennikarzy - nie pozostawia wątpliwości, że politykę zagraniczną Polski prowadzi rząd. Wszystkim, którzy głoszą pogląd o konstytucyjnym bałaganie kompetencyjnym, należałoby polecić po prostu jej lekturę, a w szczególności artykułów: 133, 144, 159 i 161. Kluczowa, chociaż dokładnie nieobecna w debacie, jest tu sprawa kontrasygnaty (art. 144). Wszystkie (poza enumeratywnie wyliczonymi w tym artykule) akty urzędowe prezydenta, a więc wszystkie (poza wyliczonymi) jego decyzje jako prezydenta podlegają kontrasygnacie premiera, przez co rząd przejmuje za nie polityczną odpowiedzialność. Jest to konstrukcja logiczna i charakterystyczna dla ustroju parlamentarno-gabinetowego, jaki mamy w Polsce - co liczni komentatorzy notorycznie ignorują. Tak więc prezydent nie może samodzielnie mianować ambasadorów, a cóż dopiero powiedzieć o wyznaczaniu głównych linii polityki zagranicznej.

Owszem, prezydent i premier muszą współdziałać: głowa państwa musi dla wielu swoich decyzji uzyskać przychylność rządu, ale zarazem rząd nie może jej narzucić własnej woli. Przykładowo, aby doszło do skutecznego mianowania ambasadora Polski w kraju X, prezydent i premier muszą dojść do porozumienia w kwestii osoby kandydata. Konstytucja zmusza ich do współpracy. Twierdzenie, że to Konstytucja jest winna konfliktom prezydenta z rządem o politykę zagraniczną, nie znajduje żadnego uzasadnienia.

Prezydentura jako polityczny taran

Ustrojodawca musi zakładać minimum dobrej wiary u polityków mających stosować Konstytucję, inaczej powstałby akt prawny monstrum, przewidujący wszystkie możliwe do wyobrażenia wzajemne złośliwości. Kto czyta ustawę zasadniczą w dobrej wierze, musi wykluczyć pogląd o istnieniu podstaw do samodzielnej roli prezydenta w polityce zagranicznej. Jeśli więc mamy tu jakiś problem, a niewątpliwie mamy, wynika on z przekraczania przepisów Konstytucji przez Lecha Kaczyńskiego. I tylko dlatego potrzebne są takie zabiegi rządu, jak zapytanie do Trybunału Konstytucyjnego o wykładnię przepisów czy wspomniana ustawa kompetencyjna. To dowód osobliwości polskiej polityki, nie zaś poważnych błędów polskiej Konstytucji.

Wszystko to nie oznacza, że stanowisko rządu w kwestiach zagranicznych jest zawsze oczywiste. Np. po wecie irlandzkim i po próbach zakrzyczenia Irlandii przez europejskich liderów powstaje pytanie, jak powinna się zachować Polska. Z jednej strony traktat lizboński jest nam potrzebny, bo potrzebna jest nam spoista Unia. Z drugiej strony Warszawa nie powinna pozwolić, by w Unii łamano jej podstawowe zasady, a "małych" zapędzano do kąta.

Spór o politykę zagraniczną jest nie tylko uprawniony, ale i w pewnym sensie konieczny. Problem w tym, że w postrzeganiu partnerów politycznych przez Lecha Kaczyńskiego nie mieści się pojęcie uprawnionych różnic w ocenie sytuacji. Niemal każda różnica jest dla niego dowodem mało patriotycznej postawy oponentów, najczęściej zaś wysługiwania się interesom Rosji.

Ponadto spór nie jest tym samym co wykorzystywanie stanowiska prezydenta RP - z definicji mającego służyć utrzymywaniu narodowej jedności - jako taranu w wojnie z rządem. Atakowanie rządu to dobre prawo opozycji. Trudno o większą pomyłkę prezydenta niż wchodzenie w tę rolę, a już szczególnie w polityce zagranicznej. Cierpi na tym dostojeństwo jego urzędu, ale cierpi też w ogóle państwo.

Szanujące się państwo nie może sobie pozwolić na istnienie konkurencyjnych ośrodków decyzyjnych w polityce zagranicznej. Tymczasem gdy spojrzymy na główne kierunki polskiej dyplomacji (Rosja, kraje postsowieckie, USA, Unia Europejska), zobaczymy, że Polska ma jak gdyby dwie polityki. Nie są to polityki komplementarne, raczej głęboko rozbieżne, a czasem sprzeczne.

To Polskę osłabia.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 01-02/2009