Historia pewnej ucieczki

Sporządzane na bieżąco i zachowane do dziś zapiski funkcjonariuszy SB sprzed ponad 40 lat dowodzą, że daremna okazała się próba uczynienia z Macieja Kozłowskiego - wtedy 22-letniego studenta i alpinisty - konfidenta bezpieki.

05.01.2010

Czyta się kilka minut

Maciej Kozłowski , Rysy, 1969 r. / fot. Andrzej Mróz, archiwum prywatne Macieja Kozłowskiego /
Maciej Kozłowski , Rysy, 1969 r. / fot. Andrzej Mróz, archiwum prywatne Macieja Kozłowskiego /

Przeczytaj odpowiedź autora tekstu na komentarz Macieja Kozłowskiego wobec tego artykułu, udzielony PAP 7 stycznia 2010 r.... >>

W grudniu 2009 r. Biuro Lustracyjne Instytutu Pamięci Narodowej skierowało do sądu wniosek o wznowienie procesu lustracyjnego Macieja Kozłowskiego. Pierwotnie jego proces ruszył w 1999 r., na wniosek Rzecznika Interesu Publicznego, gdy Kozłowski był wiceministrem spraw zagranicznych w rządzie AWS-UW. Został on jednak umorzony w 2000 r., gdy lustrowany zrezygnował ze stanowiska wiceministra. Dziś, gdy obowiązuje znowelizowana ustawa lustracyjna, proces miałby ruszyć znowu, jako że Maciej Kozłowski, obecnie wicedyrektor departamentu Afryki i Bliskiego Wschodu w MSZ, ponownie podlega lustracji.

Była połowa lat 60., gdy zainteresowała się nim krakowska Służba Bezpieczeństwa.

Czas był parszywy. Nadzieje z Października ’56 już prawie zapomniane, a pamięć o metodach stosowanych przez Urząd Bezpieczeństwa jeszcze całkiem świeża. Ta pamięć w dużym stopniu generowała strach przed dziedziczką UB: Służbą Bezpieczeństwa.

Pojęcie opozycji antykomunistycznej wtedy nie istniało jako nazwa realnego bytu. Owszem, były grupy ludzi mniej czy bardziej zdystansowanych, czy wręcz wrogich wobec wszechwładnych komunistów, ale nie stanowiło to żadnej opozycyjnej infrastruktury. Wśród ufających sobie ludzi szeptano po kątach, że ten czy ów jest ciągany na SB. Ale nawet ci, co byli ciągani, mówili o tym niechętnie lub wcale. Nie istniał żaden opozycyjny kanon zachowania się wobec presji SB. Niepisana i - co ważniejsze - niedopowiedziana konwencja postępowania była taka, że jak SB prosi na spotkanie do kawiarni, to trzeba iść, a jedyne, co można zrobić, to próbować ją przechytrzyć. Jednym słowem: ktoś, kto w tamtym parszywym czasie wpadł w łapy SB, stawał sam naprzeciw budzącej strach instytucji.

Jak się zdaje - na podstawie zachowanych dokumentów (IPN Kr 00111/9, t. 1-2) - w tym sensie fundamentalnie sam był w roku 1965 także student archeologii Uniwersytetu Jagiellońskiego Maciej Kozłowski.

20 lipca 1965 r. Stefan Szczykutnowicz, funkcjonariusz Wydziału II (kontrwywiad) krakowskiej SB, zwrócił się do naczelnika wydziału o zgodę na "opracowanie kandydata do pozyskania w charakterze t.w.". Miał być nim Maciej Kozłowski, rocznik 1943.

Szczykutnowicz wytypował Kozłowskiego z kilku powodów: znajomości języków, licznych kontaktów z obcokrajowcami przybywającymi do Polski i częstych wyjazdów za granicę (Kozłowski był alpinistą, uczestnikiem międzynarodowych wypraw wysokogórskich). Naczelnik zgody udzielił i zaczęło się "opracowanie", czyli sprawdzanie, czy i w jakim stopniu wytypowany spełnia założone kryteria i czy zgodzi się na współpracę. W ramach sprawdzania najważniejsze było podjęcie "rozmów operacyjnych" z delikwentem. Rozmowy takie podjęto, przy czym zrazu ich motywem przewodnim były dotychczasowe wyjazdy zagraniczne Kozłowskiego, w tym głównie jego roczny zarobkowy pobyt w Anglii w latach 1963-64.

Kozłowski nie odmawiał rozmów. Mówił dość obszernie o swojej londyńskiej eskapadzie: o firmach, w których pracował, i ludziach, których tam poznał. Wygląda na to, że nie było tam informacji mających znaczenie operacyjne.

Żeby jednak nie ułatwiać sobie zadania, złapmy byka za rogi i powiedzmy o informacji, którą esbecy później kilkakrotnie powtarzali w dokumentacji z "opracowania" Kozłowskiego, jak gdyby traktując ją jako rzecz ważną. Kozłowski powiedział mianowicie, że jeden z jego polskich kolegów, również pracujący wtedy w Londynie, Zbigniew Hryniewicz, starając się o przedłużenie wizy, był długo przepytywany w Home Office o rodzinę w Anglii i w Polsce. Hryniewicz miał wyrazić wobec swoich kolegów w Londynie zdziwienie, że Anglicy aż tyle wiedzą o jego bliskich. W kilku dokumentach z okresu "opracowania" Kozłowskiego ta informacja jest powtarzana, a niekiedy swoiście waloryzowana. W notatce z 23 sierpnia 1965 r. Szczykutnowicz, oceniając stosunek Kozłowskiego do SB, pisał: "Z przeprowadzonych z kandydatem rozmów odnoszę wrażenie, że jego psychika nie jest obciążona uprzedzeniami do org.[anów] Sł.[użby] Bezp.[ieczeństwa]. Co do przekazywania informacji interesujących te organa, nie wnosi zastrzeżeń - szczególnie w odniesieniu do cudzoziemców. (...) Przekazywania przez siebie informacji nie ogranicza jednak do cudzoziemców, czego dowodem jest podana przez niego istotna informacja odnośnie jego kolegi Zbigniewa H. (...)".

Na takich przesłankach Szczykutnowicz uznał, że w przyszłości Kozłowski będzie wartościowym tajnym współpracownikiem. Tyle że wnioskowanie było na wyrost. Skoro Hryniewicz opisywał swą przygodę w Home Office wszem i wobec, nie była to informacja konfidencjonalna. A skoro nie była konfidencjonalna, to nie miała znaczenia operacyjnego. Podobnie z innymi informacjami przekazanymi przez Kozłowskiego w tym okresie,

tj. jeszcze przed formalnym werbunkiem. Podał on Szczykutnowiczowi informacje o przyjeździe do Polski grupy francuskich alpinistów, współpracujących z krakowskim Klubem Wysokogórskim, i o harmonogramie zajęć Francuzów podczas ich pobytu w Polsce. Innym razem poinformował o wizycie na UJ amerykańskiego profesora Tokmakoffa, który zabiegał o uruchomienie wymiany studentów i inne formy współpracy z UJ oraz z innymi polskimi uniwersytetami.

Owszem, Maciej Kozłowski udzielał pewnych informacji, ale były to informacje ogólnodostępne. Tę o współpracy Klubu Wysokogórskiego z Francuzami można było uzyskać w Klubie, jeśli nie w gazetach. Tę o aktywności prof. Tokmakoffa np. w dziekanacie wydziału historii UJ.

***

Rozmowę werbunkową przeprowadzono 20 maja 1966 r. w pokoju krakowskiego Grand Hotelu. Kozłowski formalnie zgodził się na współpracę z SB, jako TW "Witold", co potwierdził własnoręcznym zobowiązaniem. Szczykutnowicz zameldował sukces.

Ale tu zaczęły się problemy.

Tydzień przed formalnym werbunkiem zapytano Kozłowskiego, jak prof. Tokmakoff do niego trafił. Na co ten odpowiedział wymijająco, że prawdopodobnie przez pewnego kolegę z Warszawy. To z jakichś powodów zainteresowało Szczykutnowicza, który poprosił Kozłowskiego o sprawdzenie swego domniemania.

20 maja 1966 r., a więc podczas spotkania werbunkowego, Kozłowski - ponownie pytany o tę sprawę - odparł, że nie widział się jeszcze z tym warszawskim kolegą. Można przyjąć, że Kozłowski coś chciał przed Szczykutnowiczem ukryć. Można też domniemywać, że w swoim prywatnym planie przechytrzenia SB gdzieś tutaj umieścił granicę między informacjami, które się SB podaje, a tymi, których się jej nie podaje.

Uważny wgląd w jego dossier pozwala też postawić hipotezę, że moment podpisania zobowiązania do współpracy był dla niego swego rodzaju zapaleniem się ostrzegawczego światełka, bo od tego momentu zaczyna unikać SB. Na tymże samym spotkaniu "pozyskaniowym", po udzieleniu Szczykutnowiczowi znanych już mu informacji o angielskich koneksjach, zarazem nie powiedział nic więcej, tłumacząc się brakiem czasu. Ponadto zasygnalizował, że współpraca może nie wyglądać tak, jak ją sobie Szczykutnowicz wyobraża.

W roku 1965 i 1966 (a także później, ale o tym jeszcze opowiemy) Kozłowski był zaangażowany do obsługi krakowskiego Festiwalu Filmów Krótkometrażowych. Szczykutnowicza bardzo ta okoliczność interesowała: zakładał, że Kozłowski przekaże mu informacje o obecnych na festiwalu cudzoziemcach. Ale już w czasie rozmowy "pozyskaniowej" Kozłowski powiedział, że w ubiegłym roku wprawdzie poznał na festiwalu osoby z francuskiego periodyku filmoznawczego "Cahiers du Cinema", lecz z racji obowiązków tłumacza kabinowego nie mógł z nimi zapoznać się bliżej. Zaznaczył, że w tym roku sytuacja jest podobna, jeśli więc znowu będzie dostawać teksty do tłumaczenia w ostatniej chwili przed projekcją filmu, to nie będzie mieć możliwości kontaktów z zagranicznymi uczestnikami festiwalu.

***

Później było już tylko gorzej. Dla Szczykutnowicza.

W notatce z 19 czerwca 1966 r. zapisał on: "W dniu dzisiejszym t.w. »Witold« poinformował mnie, że w okresie Festiwalu Filmów Krótkometrażowych nie miał ciekawych kontaktów i informacji istotnych nie posiada. Obecnie jest bardzo zajęty przygotowaniami do wyprawy w Hindukusz. W tej sprawie wieczorem wyjeżdża do Warszawy. Jeśli pozwoli mu czas, to skontaktuje się ze mną po powrocie z Warszawy, a jeśli nie, to po wyprawie w Hindukusz, kiedy będzie już w Krakowie". Ale okazało się to nieproste.

20 września Szczykutnowicz zatelefonował do domu Kozłowskiego. Odebrała nieznana mu kobieta, która powiedziała, że Kozłowski jeszcze z wyprawy nie wrócił. Szczykutnowicz zatelefonował więc znów 13 października. Kobieta (funkcjonariusz SB zapisał, że to prawdopodobnie matka) powiedziała mu, że Kozłowski ciągle nie wrócił z wyprawy, chociaż już powinien był i jest tym faktem zaniepokojona.

Co było dalej, nie wiemy dokładnie, ale ogólnie można stwierdzić, że przez następnych kilka miesięcy było podobnie jak we wrześniu i październiku 1966 r. W marcu 1967 r. przełożony Szczykutnowicza napisał do niego w trybie polecenia służbowego: "Ponieważ t.w. »Witold« pozostaje bez kontaktu praktycznie od czerwca 66 r., a i z pracą z nim nie było najlepiej, proszę aktywnie poczynić próby nawiązania z nim kontaktu (...) i w dniu 30. III. 67 r. przedstawić mnie wyniki".

Szczykutnowicz doprowadził w końcu do spotkania z Kozłowskim 22 marca 1967 r. Z zapisanych przez niego słów Kozłowskiego wynikało, że perspektywy dalszej współpracy rysują się marnie. Nie, żeby Kozłowski odmawiał. Ale mnożył przeszkody, które obiektywnie czyniły realną współpracę niemal niemożliwą. Powiedział esbekowi, że studiuje teraz i mieszka w Warszawie, że ma mało wolnego czasu ze względu na studia, nie widuje się tam w ogóle z cudzoziemcami (przypomnijmy, że został pozyskany w celu inwigilacji tychże), ale że w czerwcu będzie znowu tłumaczem na FFK w Krakowie i "wówczas chętnie będzie realizował zlecone przez nas zadania". Mimo tych zapewnień Kozłowskiego, sam Szczykutnowicz nie był już przekonany, że sprawa dobrze rokuje. Napisał w końcowych wnioskach, że proponuje przez jakiś czas prowadzić Kozłowskiego w Krakowie, a potem przekazać go "na kontakt" II Departamentu w Warszawie. W tamtych czasach polszczyzna nie znała jeszcze słowa "spychotechnika". Ale ono dobrze opisuje sens tej sugestii funkcjonariusza SB.

***

Ponieważ z marcowego spotkania nic konkretnego nie wynikało, zaniepokojony naczelnik wydziału napisał 4 maja 1967 do Szczykutnowicza: "Organizacyjnie ustawić pracę z tym t.w. (posiada dobre możliwości dla nas). Spotkania organizować w Krakowie i Warszawie. Wyniki przedstawić mnie do dnia 1. VI. 67".

Najwyraźniej w sprawie TW "Witold" nic się nie zmieniało, bo 12 października 1967 r. naczelnik wydziału napisał kolejną notatkę do Szczykutnowicza: "W dniu 13. X. 67 r. proszę wyjaśnić mnie powody nie zrealizowania polecenia z dnia 4. V. 67".

Na to Szczykutnowicz nazajutrz sporządził obszerną notatkę. Wyjaśniał w niej, że: podczas czerwcowego festiwalu Kozłowski znów stwierdził, że nie ma możliwości zdobywania informacji dla SB; że zapowiedział, iż zaraz potem wyjeżdża do Warszawy na sesję egzaminacyjną, a po niej na wyprawę wysokogórską, która miała trwać do września/października; że pod koniec września Kozłowskiego nie było ciągle w Krakowie, a według informacji uzyskanej telefonicznie od kobiety, z którą rozmawiał Szczykutnowicz (prawdopodobnie matki), ten z wyprawy jeszcze nie wrócił.

Innymi słowy: towarzyszu naczelniku, sami widzicie, że materiał ludzki nie taki, jak byśmy chcieli.

Później - tradycyjnie - nastąpiła kilkumiesięczna przerwa, a po niej kolejny ślad daremnych usiłowań skontaktowania się z Kozłowskim. Szczykutnowicz zatelefonował 16 lutego 1968 r. do krakowskiego domu Kozłowskiego, pytając o niego. W odpowiedzi znów usłyszał głos kobiecy, który informował, że Kozłowski jest w Warszawie i prawdopodobnie nie przyjedzie do Krakowa na przerwę międzysemestralną, "bo ma dużo egzaminów, a oprócz tego ma tam jeszcze pracę".

W czerwcu 1968 r., podczas festiwalu, Kozłowski znowu wykręcił się sianem. I po raz pierwszy zasygnalizował Szczykutnowiczowi, że chciałby zakończyć te kontakty. Miał to ująć tak: "Na zakończenie rozmowy t.w. oświadczył, że jeżeli zdarzy mu się, że będzie miał kontakt z osobą, która nas specjalnie będzie interesować, to w miarę swoich możliwości t.w. zawsze udzieli nam informacji. Teraz natomiast takimi informacjami nie dysponuje. Na przekazanie [do Warszawy - RG] nie godzi się".

Sygnał, choć delikatny, był czytelny, bo esbek zanotował we wnioskach: "T.w. »Witold« nie chce systematycznie współpracować z org. Sł. Bezp., ale w wypadku posiadania przez niego kontaktu z interesującą nas osobą, można go będzie wykorzystać. W związku z powyższym proponuję przekwalifikować t.w. »Witold« z kategorii t.w. na kategorię k.o. [kontakt operacyjny - RG]".

***

Tak to brzmi w notatce z 14 czerwca 1968 r. Natomiast w notatce uzupełniającej, z 19 lutego 1969 r., Szczykutnowicz poszedł dalej: "W czasie tego spotkania skierowałem m. in. rozmowę na temat jego dalszej współpracy. T.w. »Witold« odpowiedział, że nie chce się nadal angażować w tę sprawę, ponieważ nie odpowiada mu to z różnych względów. (...) Ale gdy go zapytałem, czy w wypadku gdybym dowiedział się, że posiada on bliższy kontakt z osobą, która przechodziłaby w poważnym zainteresowaniu mojego resortu, czy wówczas mogę się do niego zwrócić i liczyć na jego pomoc? T.w. bez wahania oświadczył, że tak". Notatka kończy się informacją: "Od tego czasu nie miałem z nim kontaktu".

Wcześniej, wkrótce po czerwcowej rozmowie Szczykutnowicz-Kozłowski, 28 czerwca 1968 r. naczelnik Wydziału II zlecił wyłączyć go z sieci i utrzymywać z nim kontakt jako z KO.

Natomiast we wniosku o zaniechanie współpracy z TW "Witoldem" kapitan Szczykutnowicz tak pisał 7 stycznia 1969 r.: "(...) t.w. »Witold« od początku współpracy unikał spotkań i z oporem udzielał informacji, niechętnie składał informacje pisemne. Ponadto ze względu na jego studia dziennikarskie, a później pracę w Warszawie oraz niechętny stosunek do współpracy były poważne trudności w odbywaniu z nim spotkań. W czerwcu 1968 r. - na ostatnim spotkaniu - nie zgodził się na przekazanie go na kontakt pracownika Służby Bezp. w Warszawie, odmówił jednocześnie kategorycznie dalszej współpracy z org. Służby Bezp.". Nie ma tu już mowy o przekwalifikowaniu go na kontakt operacyjny.

Taka to była tajna współpraca Macieja Kozłowskiego ze Służbą Bezpieczeństwa.

W polskich sporach o lustrację występuje metoda tłumaczenia ludzi z ich kontaktów z SB późniejszymi lub wcześniejszymi zasługami takiej osoby. Nie jestem zwolennikiem tej metody. Przede wszystkim dlatego, że gdy pytamy o uwikłanie w SB, to chcemy wiedzieć, jak było z tym uwikłaniem, a nie, jakie w ogóle było czyjeś życie. Wcześniejsze czy późniejsze zasługi nic tu nie mają do rzeczy.

Gdy chodzi o Macieja Kozłowskiego, są dwa poważne powody, aby i tu - tym bardziej - odrzucić tę metodę. Po pierwsze, nie ma związku między antykomunistyczną działalnością Kozłowskiego w drugiej połowie lat 60. a sprawą TW "Witold". Nie jest tak, jak niekiedy się sugeruje, że SB wplątała Kozłowskiego w tę sprawę z zemsty za "sprawę taterników". Chodzi o kontakty grupy krakowskich i warszawskich alpinistów z czechosłowackimi dysydentami i przemycanie nielegalnych wydawnictw, m.in. paryskiego Instytutu Literackiego, przez Tatry, w czym uczestniczył Kozłowski. SB zdobyła pierwsze informacje o "taternikach" w 1969 r. (IPN Kr 010/10685), podczas gdy ostatnia rozmowa Kozłowskiego z esbekiem odbyła się w czerwcu 1968 r. Inaczej mówiąc: kiedy SB próbowała skłonić Kozłowskiego do współpracy, nie wiedziała o istnieniu "sprawy taterników".

Po drugie, nie należy tłumaczyć sprawy TW "Witold" późniejszymi zasługami Kozłowskiego, bo najlepiej tłumaczą go zapiski funkcjonariuszy SB z lat 1965-69.

To prawda, że Maciej Kozłowski był mózgiem "taterników". Prawda, że w ich procesie w 1970 r. wziął na siebie odpowiedzialność i dostał wysoki wyrok (4 i pół roku więzienia; przesiedział prawie 3 i pół roku). Prawda, że za jego zaangażowanie w "sprawę taterników" wysoką cenę zapłaciła bliska mu osoba. Czyli: także on. Prawda, że gdy siedział w więzieniu, a także gdy z niego wyszedł, wielu się od niego odwróciło. Czyli: znów był sam, jak w 1965-66 r.

Prawda, że od 1980 był w "Tygodniku Powszechnym" świetnym piórem, a po 1989 r. służył wolnej już Polsce jako dyplomata. To wszystko prawda. Ale to inny temat, który nie ma tu nic do rzeczy. Za to wszystko do rzeczy mają sporządzane na bieżąco zapiski funkcjonariuszy SB, bo one pokazują daremność prób zwerbowania Kozłowskiego.

Owszem, zgodził się on na kontakty z SB i przez jakiś czas pozorował współpracę. Był to jakiś rodzaj zapętlenia, matni, z której jednak udało mu się uciec. Sensem tych dokumentów sprzed 40 lat jest szczegółowy i nie do podważenia opis pewnej ucieczki: ucieczki do wolności.

ROMAN GRACZYK jest pracownikiem Biura Edukacji Publicznej krakowskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej, stale współpracuje z "TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 02/2010