Auschwitz, pytania o przyszłość

Marek Zając: To nie miejsce na gładkie słowa. Tu się przyjeżdża, by wiedzieć. A wie się po to, żeby żyć ze strasznym przeczuciem.

25.01.2016

Czyta się kilka minut

 /
/

Był 5 marca 1945 r. Nad wszystkim czuwała specjalna komisja śledcza, powołana przez sowiecką armię. Podczas przekopywania terenu wokół ruin krematorium i komory II w Birkenau znaleziono aluminiową niemiecką manierkę. Długą na 18, szeroką na 10 centymetrów. Zamkniętą dużym metalowym korkiem, od wewnątrz wyłożonym gumą.

W powieściach przygodowych rozbitek rzucał do morza butelkę z listem. W nadziei, że na bezludną wyspę – gdzie utknął, samotny jak palec – uda się sprowadzić pomoc. Butelka tygodniami unosiła się na falach, aż marynarz na bocianim gnieździe dostrzegał na powierzchni wody nienaturalny błysk, refleks światła. Załoga odławiała butelkę, odczytywała list z prośbą o ratunek i wkrótce nieszczęśnik skakał z radości, widząc na horyzoncie białe żagle oraz płynące do brzegu szalupy.


Czytaj bezpłatnie: dodatek specjalny na rocznicę wyzwolenia Auschwitz. A w nim: Ks. Manfred Deselaers, Gerhard Gnauck, Piotr Womela, Marek Zając...


Jednak urodzony w Suwałkach w 1908 lub 1909 r. Załmen Gradowski nie był postacią z powieści. Naprawdę żył i zginął. Nie pisał ze środka bezkresnego oceanu, lecz wprost z Hadesu, z królestwa śmierci. Z anus mundi, odbytnicy świata. Z zawodu biuralista, Żyd wywieziony z Grodzieńszczyzny i zmuszony przez Niemców do pracy w Sonderkommando, czyli obsługi komór gazowych i krematoriów Birkenau.

Pisząc w jidysz list i dziennik, które jesienią 1944 r. schował do manierki i ukradkiem zakopał obok krematorium – nie miał złudzeń, że jego udziałem będzie jakikolwiek happy end. Do anonimowego czytelnika, o którym wiedział, że nigdy nie zobaczy jego twarzy ani nie usłyszy jego głosu, zwracał się per przyjacielu. Pisał: „Drogi znalazco, szukaj wszędzie, na każdej piędzi ziemi. Pod nią zakopano dziesiątki dokumentów, moich i innych osób, które rzucą światło na wszystko, co się tu działo. Zakopano tu także mnóstwo zębów. To my, robotnicy Kommanda, specjalnie rozsialiśmy je po terenie, ile tylko można było, aby świat mógł znaleźć rzeczowe ślady po milionach wymordowanych ludzi. Sami straciliśmy już nadzieję, że możemy dożyć chwili wyzwolenia. Mimo dobrych wiadomości, jakie docierają do nas, widzimy, że świat daje barbarzyńcom możliwość zniszczenia na olbrzymią skalę i wyrwania z korzeniami ostatnich resztek żydowskiego narodu”.

Dziennik Gradowskiego – odnaleziony w Birkenau, potem wywieziony do Muzeum Wojskowej Medycyny w ówczesnym Leningradzie – liczy 81 stron. Prof. Bernard Mark, który rękopis odczytał i przetłumaczył, rzeczowo konstatował: „Język, w którym Gradowski pisał notatki, jest czysty i nowoczesny, bez naleciałości gwarowych, ale z tendencją do pewnej literackości. Styl jest wybitnie emocjonalny”. Jakiego jednak innego stylu należałoby oczekiwać od człowieka, któremu tuż po selekcji na rampie zagazowano żonę, matkę, dwie siostry, teścia i szwagra – a potem dzień w dzień sam musiał palić martwe niemowlęta, dzieci, kobiety, starców i mężczyzn?

Część zapisków Gradowskiego uległa mechanicznemu zatarciu. W świecie sensów obserwujemy natomiast proces odwrotny: z biegiem czasu niektóre zdania zapisane przez więźnia z Sonderkommando zdają się nabierać dodatkowego ciężaru i nowego znaczenia.
Jak to: „Mamy straszne przeczucie, gdyż wiemy”.

Przed rokiem, 27 stycznia 2015 r., powyższe zdanie stało się osią przemówienia dyrektora Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau, dr. Piotra M.A. Cywińskiego, podczas uroczystości w 70. rocznicę wyzwolenia obozu.

I

Słusznie. Nie ma sensu roztrząsać, czy po Auschwitz można pisać wiersze, bo samo życie przyniosło już wystarczającą odpowiedź. Przez ostatnie kilkadziesiąt lat o kacetach i Holokauście powstały ich tysiące, jeśli nie miliony – nie licząc powieści, opowiadań, esejów, sztuk teatralnych, filmowych dokumentów i fabuł, a nawet komedii, symfonii, oper, obrazów, rzeźb czy happeningów. Zagłada nie zakwestionowała sztuki, ale posłużyła za inspirację. Patrząc na niektóre dzieła – inspirację wręcz dyżurną i traktowaną czasem dość instrumentalnie.

Nie zmienia to faktu, że Auschwitz pozostało palącą, niezabliźnioną raną. Na dłuższą metę nie dało się okiełznać zakusom artystów, zwodniczemu językowi pisarzy i filozofów, naiwnym teodyceom teologów czy płytkim interesom polityków. Mimo licznych prób i wysiłków Auschwitz nie dało się wytłumaczyć, zracjonalizować, umniejszyć, zagłuszyć, zdekonstruować, obnażyć, zinstrumentalizować ani zakłamać. Nadal niepokoi i boli, nadal nie pozwala zasnąć.

Mamy straszne przeczucie, gdyż wiemy. Wiemy, do czego jako ludzie jesteśmy zdolni.

II

Od lat liczba odwiedzających Auschwitz-Birkenau rośnie. Jeżeli ta tendencja się utrzyma, a wszystko zdaje się na to wskazywać, nie obędzie się bez drastycznych ograniczeń w ruchu zwiedzających. Miejsce Pamięci, a przede wszystkim wąskie korytarze i klatki schodowe w blokach dawnego obozu macierzystego, nie pomieszczą wszystkich chętnych.

Dziś trudno w to uwierzyć, ale po II wojnie całkiem serio toczyła się debata, czy pozostałości po Auschwitz-Birkenau nie zrównać z ziemią i nie zaorać. Za mądrość i dalekowzroczność trzeba dziękować byłym więźniom, którzy od pierwszych chwil starali się ocalić, co tylko ocalić się dało – począwszy od napisu ARBEIT MACHT FREI, który sowieccy żołnierzy załadowali już do wagonu, ale wartownik dał się przekupić wysokoprocentowym samogonem. To przede wszystkim dzięki byłym więźniom w 1947 r. powstało oświęcimskie muzeum, a jego wystawę główną w dużym stopniu udało się uchronić przed komunistyczną propagandą. Dziś wymaga zmiany tylko ze względu na formę, a nie przekłamania w treści.

W 2015 r. liczba odwiedzających przekroczyła 1,7 mln. Wśród nich na pierwszym miejscu plasują się Polacy: 425 tys. osób. Potem są Brytyjczycy (220 tys.), Amerykanie (141 tys.), Niemcy (93 tys.), Włosi (76 tys.), Hiszpanie (68 tys.), Izraelczycy (61 tys.). O ponad połowę wzrosła liczba zwiedzających z krajów latynoskich, o jedną trzecią – z Chin.

Zeszłoroczne, styczniowe obchody 70. rocznicy wyzwolenia, z udziałem trzystu byłych więźniów i pół setki delegacji na wysokim szczeblu, transmitowało ponad 250 telewizji. Całkowitą liczbę widzów oszacowano na minimum pół miliarda. Według firmy Edelman z branży PR materiały prasowe na temat rocznicy przeczytało 1,75 mld ludzi. Z muzealnego Facebooka korzysta 200 tys. internautów. Przez ostatnie 12 miesięcy dokumenty w Auschwitz-Birkenau realizowało ponad 200 ekip z różnych krajów. Żadne miejsce pamięci, żadne muzeum na świecie nie budzi podobnego zainteresowania i emocji.

III

Oczywiście nie chodzi o ekscytowanie się statystykami i śrubowanie rekordów. Skoro jednak mamy do czynienia z symbolem i fenomenem globalnym – tym bardziej trzeba pytać: po co przyjeżdżać do Auschwitz-Birkenau?

Odpowiedzi są dwie. Po pierwsze i niezmiennie: przez wzgląd, przez pamięć, przez szacunek dla Ofiar. Dla Polaków, od których w czerwcu 1940 r. rozpoczęła się tragiczna historia obozu. Dla Żydów, którzy stanowią największą grupę pomordowanych. Dla Sinti i Romów, dla sowieckich Jeńców i wszystkich Ofiar innych narodowości.

Zamordowanych nie wskrzesimy ani nie wymażemy cierpień Ocalałych. Zagłada miała mieć charakter i zasięg totalny. To znaczy, że zarówno po Ofiarach, jak i po samym procesie rabunku, zadawania cierpień i masowego uśmiercania – nie miał pozostać żaden ślad. To jedyny cel wskazany przez sprawców, przez niemiecką III Rzeszę, który wciąż nie został osiągnięty – i tylko od nas zależy, czy zdołamy się mu przeciwstawić. Zwłaszcza teraz, gdy odchodzą ostatni z naocznych Świadków.

Jeżeli konserwatorzy w Auschwitz-Birkenau godzinami ślęczą nad każdą rozsypującą się walizką, dokumentując wszystkie napisy i hotelowe naklejki, a tym samym odtwarzając urlopowe podróże ich zamordowanych właścicieli; jeżeli własnoręcznie konserwują każdą z ponad stu tysięcy par butów, znajdując w środku złożony w kostkę szkolny sprawdzian, ostatni ślad wskazujący na tożsamość zagazowanego dziecka – nie chodzi im przecież wyłącznie o wykonywanie służbowych obowiązków, wynikających z muzealnych przepisów i ustaw. To też nie tylko kwestia zachowania artefaktów, które mogą oddziaływać na wyobraźnię zwiedzających. Na najgłębszym, moralnym poziomie dotykamy tu czegoś fundamentalnego: sprzeciwiamy się totalności niemieckiego ludobójstwa i Zagłady.

Druga odpowiedź z pozoru brzmi brutalnie: w Auschwitz-Birkenau nie chodzi o łzy. Naturalnie, że wielu z odwiedzających płacze. Ale płacz może też być ucieczką, a nawet sprawia czasem, że zaczynamy uważać się za lepszych, niż w rzeczywistości jesteśmy – płaczę, czyli jestem człowiekiem wrażliwym i do domu mogę wrócić w poczuciu dobrze wykonanego zadania.

O co więc chodzi w Auschwitz-Birkenau, jeżeli nie o żal i smutek? Chodzi o przebudzenie się z obojętności do odpowiedzialności. Za siebie i innych.
Nigdy więcej Auschwitz… Mało jest haseł powtarzanych równie często, wręcz do znudzenia. Niestety to hasło nie tyle opisuje kondycję współczesnego świata, ile wciąż pozostaje wezwaniem do wzięcia odpowiedzialności. Jeżeli odmówimy bądź skapitulujemy, ostatecznie zamieni się w coś na kształt pobożnego życzenia czy wyświechtanego komunału.

IV

Gdzie był Bóg, gdy dymiły kominy czterech krematoriów Birkenau? Przez lata wydawało mi się, że znalazłem satysfakcjonującą odpowiedź, którą potem przywoływałem w różnych tekstach, podczas wywiadów i debat. Trudno mi zliczyć, ile razy powoływałem się na fragment książki „Noc” Eliego Wiesela, Ocalałego z Holokaustu i laureata Pokojowej Nagrody Nobla.

Wiesel opisuje śmierć małego chłopca, służącego holenderskiemu Oberkapo, u którego esesmani Niemcy znaleźli ukrytą broń. Wracający z pracy więźniowie widzą trzy szubienice ustawione na placu apelowym dla trzech skazanych:

„Esesmani sprawiali wrażenie bardziej niż zwykle zatroskanych i niespokojnych. Wieszanie małego chłopca przy tysiącach widzów nie było sprawą błahą. Komendant obozu odczytał wyrok. Oczy wszystkich utkwione były w chłopcu. Był sinoblady, niemal spokojny, przygryzał tylko wargi. Padał na niego cień szubienicy.

Tym razem Lagerkapo odmówił spełnienia obowiązku kata. Zastąpiło go trzech esesmanów.

Trzy ofiary z trudem weszły na krzesła.

Równocześnie założono stryczki na trzy szyje.

– Niech żyje wolność! – zawołali dwaj dorośli.

Ale dziecko milczało.

– Gdzie jest Bóg? Gdzie On jest? – zapytał ktoś z tyłu. Na znak komendanta trzy krzesła wywróciły się.

W całym obozie – zupełna cisza. Na widnokręgu zachodziło słońce.

– Czapki z głów! – wrzasnął komendant obozu. Głos miał chrapliwy. Płakaliśmy.

– Nakryć głowy!

I rozpoczął się marsz. Dwaj dorośli bez wątpienia byli martwi. Z ust zwisały im spuchnięte, sine języki. Ale trzeci sznur wciąż się poruszał: dziecko było zbyt lekkie i nadal żyło…

Przez ponad pół godziny miotał się między życiem a śmiercią, umierając w powolnej męce, a my patrzyliśmy. Musieliśmy patrzeć prosto w jego twarz. Żył jeszcze, gdy przechodziłem obok. Język miał nadal czerwony, oczy nie były szkliste.

Usłyszałem za sobą tego samego człowieka, pytającego:

– Gdzie jest teraz Bóg?

I usłyszałem także wewnętrzny głos, który odpowiedział:

– Gdzie? Jest tutaj… wisi na tej szubienicy…”.

Tak pisał Wiesel. I ten właśnie fragment uznawałem za ostateczną odpowiedzieć na pytanie, gdzie był Bóg. Poruszającą, a zarazem zgrabną; przywodzącą na myśl krzyż i arcychrześcijańską z ducha, choć wypowiedzianą nie przez chrześcijanina; a co najważniejsze – odporną na wszelkie kontrargumenty. Bo wydaje się, że taką odpowiedź można milcząco przyjąć albo milcząco odrzucić, ale właściwie nie da się z nią polemizować.

Jednak pewnego dnia przypadkiem spotkałem w Birkenau ks. Manfreda Deselaersa, Niemca zaangażowanego niegdyś w Akcję Znaku Pokuty, który na początku lat 90. zamieszkał w parafii Wniebowzięcia NMP w Oświęcimiu; współtwórcę Centrum Dialogu i Modlitwy [rozmowę z nim publikujemy na kolejnych stronach dodatku – red.]. Zaczęliśmy rozmawiać i nie bez satysfakcji pochwaliłem się, jak gładką odpowiedź znalazłem na pytanie o Boga i Auschwitz. Ksiądz Manfred przecząco potrząsnął głową.

– Chyba nie doczytałeś tego do końca – powiedział smutno.

– Czytałem całą książkę, kilka razy…

– Na końcu tego rozdziału jest jeszcze jedno zdanie. Bardzo ważne, zupełnie zmienia sens.

Wróciłem do domu i sprawdziłem. Ksiądz miał rację. Kiedy Wiesel wspomina o wewnętrznym głosie mówiącym, że Bóg zawisł na szubienicy – całość kończy jednak zdaniem, na które przez lata byłem ślepy: „Tej nocy zupa miała trupi smak”.

Auschwitz-Birkenau to nie jest miejsce na gładkie słowa. Tu się przyjeżdża, żeby wiedzieć. A wie się po to, żeby potem żyć ze strasznym przeczuciem. ©

Autor jest sekretarzem Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej, stałym autorem „Tygodnika”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Były dziennikarz, publicysta i felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie zdobywał pierwsze dziennikarskie szlify i pracował w latach 2000-2007 (od 2005 r. jako kierownik działu Wiara). Znawca tematyki kościelnej, autor książek i ekspert ds. mediów. Od roku… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2016

Artykuł pochodzi z dodatku „Auschwitz. Pytania o przyszłość