Atak dronów

Wojna zaczyna przypominać grę komputerową. Sterujący bezzałogowymi samolotami dżojstikowi wojownicy nie ryzykują własnym życiem, a zaangażowane w konflikt narody mogą postrzegać go jak jakiś prywatny, zamorski biznes.

31.08.2010

Czyta się kilka minut

Jest upalna, sierpniowa noc. Na łóżku, wystawionym na dach domu w Południowym Waziristanie, leży pod kroplówką chory na nerki Baitullah Mehsud. Trzy kilometry wyżej unosi się amerykański Predator. Po drugiej stronie kuli ziemskiej, w Langley, kierownictwo CIA śledzi obraz przekazywany na żywo z kamer samolotu. O 1.30 pada rozkaz, operator naciska klawisz, Predator odpala rakietę. Gdy opada pył, na ekranie ukazuje się zwęglony trup Mehsuda i 11 innych osób, w tym jego żony, teściów i ochroniarzy.

Ubiegłoroczne zabójstwo przywódcy pakistańskich talibów uważa się za jeden z największych sukcesów amerykańskiego wywiadu. Technicznie rzecz biorąc, jest on zasługą bezzałogowych wehikułów latających, zwanych dronami. Pomyślane jako urządzenia szpiegowskie, uzbrojone, z powodzeniem zastępują myśliwce. W ciągu dekady, która minęła od ich chrztu bojowego - podczas wojny NATO z Serbią w Kosowie w 1999 r. - drony stały się najprężniej rozwijającym się sektorem przemysłu zbrojeniowego. A także obiektem pożądania wszystkich armii świata, również polskiej.

Polityka i koszty

Pomijając postęp technologiczny, w krajach Zachodu wojny XXI wieku odróżnia od wcześniejszych przede wszystkim stosunek do strat własnych. Skończyły się czasy, gdy człowiek był mięsem armatnim, rzucanym na bagnety i pola minowe wroga. Dziś śmierć każdego żołnierza amerykańskiego, niemieckiego czy polskiego jest nagłośniona przez media. Zbyt duże straty ludzkie mogą kosztować polityków utratę władzy.

Rozwój samolotów bezzałogowych odpowiada na te zmiany w mentalności i kulturze politycznej. W Iraku i Afganistanie żołnierze wciąż giną, jednak gdyby nie drony, ofiar byłoby znacznie więcej. Niemal każdy transport ludzi i sprzętu poprzedza bezzałogowy zwiad z powietrza; drony, mogące utrzymać się w powietrzu do 40 godzin, nie tylko informują o zagrożeniach, ale za pomocą sygnałów elektromagnetycznych potrafią np. neutralizować bomby umieszczone przy drodze.

Piloci - albo raczej: "piloci" - są bezpieczni: wroga widzą tylko na ekranie, po skończonej szychcie wracają do domu, a ich szkolenie kosztuje 20-krotnie mniej niż wyszkolenie pilota myśliwca. Także koszt godziny bezzałogowego lotu wynosi poniżej 5 proc. kosztu użycia maszyny konwencjonalnej.

Likwidacja wyprzedzająca

Amerykanie wykorzystują drony w dwóch tzw. programach. Pierwszym kieruje Pentagon tam, gdzie USA prowadzą wojny: w Iraku i Afganistanie. Kontrowersje budzi drugi, realizowany przez CIA tajny plan eliminowania terrorystów na terenie Pakistanu, Jemenu czy Somalii. Zdaniem krytyków, to rozbudowany program zabójstw politycznych, zakazanych dekretem prezydenta Forda z 1976 r. Ale tuż po atakach z 11 września 2001 r. prezydent Bush pozwolił wywiadowi zabijać członków Al-Kaidy i ich sojuszników wszędzie na świecie. USA przyjęły tym samym optykę Izraela, który przyznaje sobie prawo do "wyprzedzającego" uderzenia w samoobronie i arbitralnie likwiduje tych, których uważa za terrorystów. Obecny rząd USA podtrzymuje tę politykę: od początku kadencji prezydenta Obamy CIA dokonała więcej ataków z użyciem dronów niż w trakcie całych rządów Busha.

Na ile są one skuteczne? To zależy od punktu widzenia. Drony pozbawiły życia kilkunastu przywódców Al-Kaidy z listy najbardziej poszukiwanych, ale ofiar tych ataków są setki. 14-miesięczne polowanie na jednego Baitullaha Mehsuda miało kosztować życie 200-300 ludzi. Ilu z nich to cywile - nie sposób ustalić, bo dane atakujących i atakowanych różnią się diametralnie. Zdaniem władz Pakistanu w 2009 r. na terenie tego kraju w atakach dronów zginęło 700 cywilów i tylko 14 terrorystów. Bardziej wiarygodna analiza New America Foundation mówi, że przez przypadek lub pomyłkę ginie co trzecia ofiara.

Schwytani talibowie i uratowani z ich niewoli zakładnicy opowiadają, że świadomość śmiertelnego zagrożenia czającego się w powietrzu nadwątla morale, że talibscy dowódcy przemieszczają się tylko nocą, że wszędzie obawiają się obecności szpiegów, którzy mogą naprowadzić Predatora. Z drugiej strony, ataki wzmagają niechęć pakistańskiej i afgańskiej ludności. Każda "strata uboczna" ma krewnych, którzy gotowi są zaciągnąć się w szeregi talibów.

Moralny algorytm

Czy użycie dronów do "likwidacji" z powietrza da się obronić na gruncie prawa międzynarodowego? Prawnicy toczą o to spór, a jego osią jest pytanie, czy "wojna z terroryzmem" jest wojną. Wątpliwości pojawia się tym więcej, im dłuższa jest lista celów. W 2009 r. Waszyngton wpisał na nią pół setki afgańskich baronów narkotykowych, którzy dzielą się zyskiem z talibami - choć według raportu Senatu USA "nie ma dowodu na to, że znacząca część tych pieniędzy płynie do Al-Kaidy".

Są też zarzuty natury etycznej. Dwutygodnik "The Christian Century" w artykule redakcyjnym przypomina jedną z zasad sprawiedliwej wojny: "Lepiej ryzykować życie własnych żołnierzy niż cywilów po stronie wroga". Trudno ją stosować na froncie wojny zdalnej, gdzie atakujący nie ponosi ryzyka. Jakie więc przyjąć proporcje? Czy wolno zlikwidować Osamę bin Ladena kosztem życia jednego dziecka? Większość pewnie powie, że tak. A trojga dzieci? A jeśli wodza Al-Kaidy uda się dopaść w przedszkolu pełnym dzieci? Wiadomo, że CIA stosuje kalkulację strat ubocznych i w przedszkole raczej by nie uderzono. Jednak szczegóły tego moralnego algorytmu pozostają nieznane.

Zdaniem Petera W. Singera, autora książki "Wired for War" o robotyzacji wojen, technologiczna rewolucja stwarza złudne poczucie, że wojnę da się prowadzić bez kosztów. Obrazy zniszczeń po ataku drona prawie nigdy nie są upubliczniane. A jeśli nawet, to - jak zauważa w "New Yorkerze" była prawniczka CIA Vicki Divoll - "ludzie czują się bardziej komfortowo, patrząc na atak Predatora, gdzie jest wiele ofiar, niż gdy widzą, jak jednemu człowiekowi podrzyna się gardło". Wojna zdalna zdaje się odrealniona, jak gra komputerowa.

Dla każdego prowadzącego ją narodu wojna zawsze była straszliwą traumą. Dziś jest coraz częściej postrzegana niczym zamorski biznes, który niewielu obywateli dotyka bezpośrednio. Jaki procent Polaków odczuwa, że Polska prowadzi wojnę? Sądząc po skromnej debacie publicznej w tej sprawie - niewielki. A skoro na wojnie nie giną (prawie) "nasi chłopcy", to nie ma palącej potrzeby, by ją kończyć.

Żołnierze przyszłości

Przyczyną tej postawy jest nie tylko robotyzacja, ale też prywatyzacja wojen. Na każdego amerykańskiego żołnierza w Iraku i Afganistanie przypada jeden cywil, pracujący dla prywatnej "firmy wojskowej". Wielu z nich nie ma obywatelstwa USA. Tak samo zresztą jak żołnierze, coraz częściej najmowani z innych krajów - np. Pentagon prowadzi masowy zaciąg w Mikronezji, która na ostatnich wojnach straciła per capita więcej ludzi niż USA.

Jesteśmy dopiero na początku tej drogi.

W 2007 r. amerykańskie drony wykonały 100 tys. godzin patroli, w 2011 ich wykorzystanie ma wzrosnąć do 350 tys. godzin. Trwają zaawansowane prace nad dronami startującymi z lotniskowców. W przyszłości można się spodziewać maszyn podejmujących część decyzji samodzielnie oraz nanodronów, które będą dopadać swoje ofiary niczym owad-zabójca, wlatujący przez otwarte okno.

Poważnie myśli się nad zastąpieniem żołnierzy robotami. Już dziś w Afganistanie i Iraku działają 22 typy zdalnie sterowanych robotów naziemnych, służących np. do rozbrajania bomb. Program armii USA pod nazwą "Systemy Bojowe Przyszłości" zakłada szeroką modernizację i robotyzację sił konwencjonalnych do 2040 r., kosztem 300 mld dolarów. Jedna z opracowywanych technologii ma pozwolić robotom na dokonywanie w boju słusznych wyborów moralnych, np. na odróżnienie dziecka z drewnianym karabinem od wrogiego bojownika.

Polska w kolejce

Na razie wszyscy kupują drony. Ich rynek w 2009 r. był wart blisko 7 mld dolarów

i w 70 proc. należał do producentów z USA. Około 40 państw pracuje nad własnymi konstrukcjami, w tym Pakistan i Chiny. W sierpniu tego roku Iran zaprezentował swój samolot, kwieciście nazwany przez prezydenta Ahmadinedżada "ambasadorem śmierci dla wrogów tych, którzy pragną pokoju i przyjaźni".

Do nowego wyścigu zbrojeń nieśmiało dołącza polska armia. Jesienią dostanie dwa zestawy samolotów bezzałogowych (nieuzbrojonych), z których jeden trafi do Afganistanu, a drugi posłuży do szkolenia w kraju. Każdy zestaw liczy po cztery aparaty latające. Wojsko kupi je w Izraelu, który testował swoją produkcję podczas operacji "Płynny Ołów" w Strefie Gazy: według źródeł palestyńskich od rakiet wystrzelonych przez drony zginęło 519 osób, głównie cywilów.

Jest tylko jedno "ale": wydaje się kwestią czasu, kiedy - po dronach irańskich czy północnokoreańskich - pojawi się pierwszy dron terrorystyczny. To doskonały środek do zamachów, także z użyciem ładunku chemicznego, biologicznego lub atomowego. Choć zapewne zaraz pojawi się jakiś producent, oferujący antydronową "tarczę".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2010