Do pokoju po trupie wroga

Nawet amerykańscy dowódcy przyznają, że wojny w Afganistanie nie da się wygrać, można tylko próbować jej nie przegrać. Jakby tego było mało, coraz bardziej niestabilny jest sąsiedni Pakistan, kraj posiadający broń atomową.

27.10.2009

Czyta się kilka minut

Na przełęczy Korengal, Afganistan, listopad 2006 r. / fot. Chad Hunt/Corbis /
Na przełęczy Korengal, Afganistan, listopad 2006 r. / fot. Chad Hunt/Corbis /

W 1965 r. prezydent USA Lyndon B. Johnson stanął przed decyzją: ustąpić generałom i wysłać do Wietnamu więcej żołnierzy, czy zacząć się stopniowo wycofywać i zamiast na wojnie w Azji, skupić się na realizacji reform społecznych w USA? Przed podobnym dylematem stoi Barack Obama. Głównodowodzący wojsk NATO i USA w Afganistanie gen. Stanley McChrystal chce kolejnych 40 tys. żołnierzy. Establishment w Waszyngtonie jest podzielony, podobnie jak społeczeństwo USA, które w połowie opowiada się za eskalacją wojny, a w połowie przeciw.

Spór sprowadza się do tego, czy nadal bić się z talibami, czy tylko zwalczać Al-Kaidę. Zwolennicy drugiej opcji namawiają Obamę, by zamiast mobilizować więcej sił lądowych, postawił na "akcje policyjne"; za tym eufemizmem kryją się wzmożone ataki samolotów bezzałogowych. Wycofanie z Afganistanu nie jest rozpatrywane, ale zmiana taktyki z antypowstańczej na antyterrorystyczną mogłaby, tak sądzą jej zwolennicy, być krokiem ku deeskalacji konfliktu.

Lekcja Wietnamu, lekcja Iraku

Jak było kiedyś, wiemy. Jak będzie teraz? Obama zapewne swym zwyczajem podejmie decyzję kompromisową, która nie zadowoli nikogo. Oczywiście, Afganistan to nie Wietnam. Za talibami nie stoi żadne mocarstwo, a walka z nimi cieszy się większym poparciem - u miejscowej ludności i społeczności międzynarodowej - niż wojna wietnamska, nie wspominając o okupacji Afganistanu przez Sowietów w latach 80. Niemniej warto się przyjrzeć analogiom historycznym.

Także tym świeżym. Irak, postrzegany dziś jako przykład interwencji zakończonej niemal sukcesem, pokazuje, na co może liczyć Afganistan: stworzenie, ogromnym nakładem krwi i środków, państwa z funkcjonującym rządem, ale pogrążonego w przemocy, wewnętrznie zwaśnionego, balansującego na skraju rozpadu, z gospodarką (licząc PKB na głowę) na poziomie Dżibuti i Mongolii.

Nawet ten "sukces" jest dla Afganistanu niedościgłym marzeniem. Po ośmiu latach ekspedycji pod kierunkiem USA, talibowie kontrolują 40 proc. kraju; resztą władają warlordowie. Powołany przy wsparciu Zachodu rząd jest oskarżany o korupcję, nepotyzm i czerpanie korzyści z narkobiznesu, a jego władza ogranicza się do Kabulu. Afganistan ma stałe miejsce w ostatniej dziesiątce gospodarek świata. Jego jedyny - nielegalny - przebój eksportowy to opium.

Nawet "demokratyczny eksperyment", którym Amerykanie zdołali przykryć swe błędy w Iraku, w Afganistanie przypomina gwóźdź do trumny. Ze strachu przed talibami w sierpniowych wyborach prezydenckich głosował tylko co czwarty Afgańczyk - lecz nawet ich trud poszedł na marne, bo głosowanie zostało sfałszowane na rzecz obecnego prezydenta Hamida Karzaja. To zresztą nic w porównaniu z kompromitującym zachowaniem przedstawicieli społeczności międzynarodowej, którzy najpierw uznali wybory, potem zaczęli się kłócić (ONZ odwołała wiceszefa misji Petera Galbraitha, który alarmował o fałszerstwach), by potem odebrać Karzajowi część głosów i zarządzić drugą turę na 7 listopada. Może lepiej było nie mącić Afgańczykom w głowach?

- Jest jedna lekcja z Wietnamu, którą powinniśmy pamiętać: potrzebujemy wiarygodnego partnera na miejscu - mówi Michael O’Hanlon, ekspert wojskowy z Brookings Institution. Tym partnerem miał być nowy rząd afgański. Administracji Obamy marzył się "rząd jedności narodowej", z udziałem wszystkich grup etnicznych i umiarkowanych talibów. To mogło być preludium końca wojny. Ale wizja prysła: wyborcza dogrywka zapewne potwierdzi zwycięstwo Karzaja, a talibowie nie chcą rozmawiać o udziale we władzy, bo liczą, że odzyskają ją w całości. Kolejne amerykańskie dywizje mają ich "zmiękczyć" tak, by siedli do rokowań.

Pakistan na krawędzi

Wiatr wydaje się korzystny, bo przed tygodniem armia pakistańska ruszyła do ofensywy na Południowy Waziristan - terytorium plemienne na pograniczu z Afganistanem, gdzie podobno ukrywa się większość przywódców talibów i Al-Kaidy. O tym, że nie ma co liczyć na zwycięstwo w Afganistanie bez wykurzenia wroga z jego matecznika w Pakistanie, wiadomo od dawna. Dla zamieszkujących te tereny Pasztunów (są nimi także talibowie) granica dzieląca oba kraje jest tylko kreską na mapie.

Przez długi czas pakistańska armia i wywiad ISI, choć pozostawały w sojuszu ze Stanami, tylko markowały walkę z rebeliantami, skrycie licząc, że gdy ich pupile zdobędą władzę w Kabulu, pomogą Pakistanowi w jego konflikcie z Indiami. W końcu okazało się, że prędzej niż Kabul talibowie mogą zdobyć Islamabad. Przed rokiem ich rosnące dominium zaczynało się już 100 km od pakistańskiej stolicy.

Seria talibskich zamachów z ostatnich tygodni, w tym na kwaterę główną armii, przyspieszyła decyzję władz Pakistanu o ofensywie. Tym razem armia walczy na serio, choć pewnie nie zdoła zadać talibom śmiertelnego ciosu. Żeby przeczekać burzę, rebelianci jak zwykle rozproszą się wśród miejscowej ludności lub przeniosą do sąsiednich dolin. Islamabad nie ma fizycznej możliwości kontrolowania całego pogranicza.

Tym bardziej w Afganistanie zwycięstwo wydaje się nieosiągalne. "Z dodatkowymi żołnierzami nie wygramy tej wojny, ale bez nich możemy ją przegrać" - przyznał gen. McChrystal. Zgodnie ze sztuką wojenną, do skutecznego zdławienia powstania trzeba 20-25 żołnierzy na każdy tysiąc mieszkańców, czyli musiałoby ich być 600 tysięcy - sześciokrotnie więcej niż dziś.

Racje za, racje przeciw

Skoro wojny nie da się wygrać, po co ją prowadzić? Argumenty są ważkie, lecz dyskusyjne. Pierwszy: pozostawienie Afganistanu talibom oznacza oddanie Al-Kaidzie bazy do planowania kolejnych zamachów. Zgodnie z tzw. teorią domina (popularną także podczas wojny wietnamskiej), terrorystyczna "spółka" może przejąć wtedy nuklearny Pakistan. A potem kolejne kraje, np. Jemen czy Somalię. Jednak część ekspertów uważa, że gdyby talibowie znów zdobyli Kabul, nie udzieliliby już schronienia Osamie ben Ladenowi, którego winią za utratę władzy w 2001 r. Można w to wątpić. Z pewnością od 2001 r. zmienił się układ sił: Al-Kaida słabnie, a talibowie rosną w siłę. Ostatni raport wywiadu USA, który przeciekł do "Boston Globe", mówi, że afgańskie powstanie w 90 proc. jest lokalne i jego liderzy nie mają żadnych celów globalnych.

Przedłużająca się kampania afgańska nie tylko nie daje Zachodowi bezpieczeństwa, ale je pogarsza, utrzymując poparcie dla ekstremistów. Zamach z 11 września 2001 r. nie został przygotowany w Kabulu, ale w Niemczech i Hiszpanii przez Saudyjczyków i Pakistańczyków; podobnie późniejsze ataki bombowe w Europie.

Drugi argument - że walczymy z talibami w obronie praw człowieka, zwłaszcza Afganek - nie wytrzymuje zderzenia z realiami. "Sytuacja kobiet na prowincji jest tak katastrofalna jak za talibów - mówiła brytyjskiemu dziennikowi "Independent" afgańska posłanka Malalai Joya. - Wasze rządy zastąpiły reżim talibów reżimami warlordów, którzy tak samo wymuszają przestrzeganie prawa koranicznego".

A skoro mowa o prawach człowieka: według Davida Kilcullena - byłego oficera armii australijskiej, który w Iraku był doradcą tamtejszego głównodowodzącego gen. Davida Petraeusa ds. zwalczania partyzantki, a teraz doradza gen. McChrystalowi - w nalotach samolotów bezzałogowych zginęło dotąd 14 liderów Al-Kaidy i ponad 700 cywilów. "Mamy 2-procentową skuteczność, reszta to straty uboczne. To niemoralne" - mówił Kilcullen.

Trzeci argument na rzecz wojny brzmi: wiarygodność, a może istnienie NATO, zależy od zwycięstwa w Afganistanie. Ale czy Sojusz brnący w beznadziejną wojnę jest bardziej wiarygodny od Sojuszu, który koryguje błędy? Jedności NATO zagraża raczej rejterada państw, które nie będą czekać, aż - symbolicznie - ostatni śmigłowiec odleci z dachu amerykańskiej ambasady w Kabulu.

Żadnego odwrotu (na razie)

W USA, nawet z kręgów wojskowych, coraz wyraźniej dochodzą głosy za wyborem trzeciej drogi: strategii wyjścia. Daniel L. Davis, podpułkownik, weteran z Iraku i Afganistanu, apeluje o wycofanie większości sił USA w ciągu 18 miesięcy i skupienie się na szkoleniu afgańskiego wojska i policji. To odebrałoby talibom łatwe cele do ataków; byłoby im też trudniej pozować na narodowy ruch oporu. Ale na to się nie zanosi. W obecnej sytuacji decyzja o zmniejszeniu zaangażowania wiązałaby się z koniecznością przyznania się do porażki, a w Ameryce nie ma miejsca dla przegranych. Droga do pokoju wiedzie po trupie przeciwnika. "Jeśli wyjdziemy z Afganistanu, będzie to oznaczało, że nie potrafimy pokonać wroga środkami militarno-politycznymi. Jak żyć w takim świecie?" - kpi lewicowy bloger Adam Ricketson.

- Największym błędem Amerykanów jest przekonanie, że możemy kształtować inne społeczeństwa i narody zgodnie z naszymi przekonaniami - mówi William Astore, emerytowany podpułkownik lotnictwa USA i wykładowca w Pennsylvania College of Technology. - Sypiemy pieniędzmi i wojskiem, ale okazuje się, że tylko pogarszamy sytuację. Nie potrafimy się jednak wycofać, więc dokładamy jeszcze więcej pieniędzy i wojska, aż dochodzimy do punktu, gdy porażka staje się oczywista nawet dla nas. Wtedy szukamy kozła ofiarnego.

- Parafrazując Hannah Arend, można powiedzieć, że przeznaczamy nadmierne środki na osiągnięcie błahych celów w regionie o marginalnym znaczeniu dla USA - uważa Astore. - Będziemy tonąć w Afganistanie tak długo, dopóki tego nie pojmiemy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 44/2009