Arka odnaleziona, czyli „Fabelmanowie” Stevena Spielberga

To film o wielkiej pasji, która kiedyś dodała skrzydeł niepozornemu, kiepskiemu w sportach chłopakowi. I o nim samym – Stevenie Spielbergu, geniuszu kina.

23.12.2022

Czyta się kilka minut

 / MATERIAŁY PRASOWE UNIVERSAL PICTURES
/ MATERIAŁY PRASOWE UNIVERSAL PICTURES

Nie ulega wątpliwości, że Steven Spielberg wykradł bogom przepis na kino – ten alchemiczny i ten inżynieryjny. Od jego debiutu minęło już ponad pół wieku, ale za każdym razem uruchamia na ekranie podobnie działający i podobnie skuteczny wehikuł emocji. Niezależnie, czy będzie to opowieść o rekinie ludojadzie, pozaziemskim stworku czy przybyłych z prehistorii gadach. Równie dobrze mogą to być bajeczne przygody fikcyjnego archeologa, biografia ratującego Żydów fabrykanta, werystyczne odtworzenie lądowania aliantów w Normandii czy brawurowy rajd po wirtualnej rzeczywistości. Twórca „Lincolna” i nowego „West Side Story” wydaje się niestrudzony w gatunkowych i tematycznych eksploracjach.

Lecz choć wytrawni spielbergolodzy odnajdują w jego filmach, tych czysto ucieczkowych i tych misyjnych, mniej lub bardziej zakamuflowane ślady osobistych doświadczeń, dopiero teraz, w ósmej dekadzie życia, jeden z największych majstrów amerykańskiego kina zdecydował się opowiedzieć nam coś o sobie. W jego rękach kolejna historia z cyklu „jak zostałem reżyserem” zamienia się w podróż do odległej krainy własnych przeżyć. I do sedna „iluzji optycznej”, zdolnej poruszać nie tylko same obrazy, ale i ludzkie serca. Z różnymi konsekwencjami.

Mogło wyjść z tego jeszcze jedno sentymentalne „Cinema Paradiso” czy popłuczyna po „Amarcordzie”. Wszystko przecież zaczęło się od pierwszej wizyty w kinie, kiedy to sześcioletni Sammy Fabelman zobaczył „Największe widowisko świata” Cecila B. DeMille’a i tak się przejął oglądaną na ekranie katastrofą kolejową, że postanowił odtworzyć ją w domu i sfilmować. Spielberg, reżyser dzieckiem podszyty, w jakimś sensie dalej bawi się w wykolejanie pociągów, nadal jest tamtym skautem z kamerą, rejestrującym z wypiekami gniazdo skorpionów.

Ale nastoletni Sammy (w tej roli świetny Gabriel LaBelle) to także dziecko tytułowych Fabelmanów, wychowane wraz z trzema siostrami i wujkiem Benniem w rodzinie inżyniera komputerowego i niespełnionej pianistki. Czyż mogło trafić się lepsze połączenie? Wszak po ojcu chłopiec odziedziczył głowę na karku i smykałkę do rozmaitych ustrojstw, po matce zaś artystyczną wrażliwość, a ciągłe przeprowadzki, związane z ojcowską pracą i rozpadem rodziny, na okrągło zmuszały do adaptacji w nowym środowisku, w czym pomocne okazywały się filmowe umiejętności. Scenariusz Spielberga i Tony’ego Kushnera unika jednak mechanicznego biografizmu, by zanurzyć się głębiej w genealogię intymną. A dzieje się to z pomocą amatorskiej kamery Sammy’ego, który pewnego dnia, po serii kręconych z kolegami chałupniczych horrorów i westernów, odkrywa przypadkiem rodzinną tajemnicę.

W takich właśnie scenach objawia się najpełniej spielbergowski geniusz. Kiedy każe swojemu porte-parole doznawać traumy, ale i poznawać na własnej skórze, czym jest kino i jak wielka może być jego siła. Wtedy, gdy utrwala wspólne rodzinne chwile na biwaku i nagle w obiektywie ujawnia się coś, co umknęło nieuzbrojonemu oku. Gdy początkujący autor odkrywa podczas montażu, że jego dzieło potrafi wyzwalać emocje i że bardzo łatwo nimi manipulować. Światłoczuła taśma w pewnym momencie zaczyna prześwitywać niczym sukienka matki tańczącej ekstatycznie przy ognisku, choć może również fałszować rzeczywistość, o czym miał się przekonać bohater „Powiększenia” Antonioniego.

Poza tym tworzenie filmów to nie zabawa. Potrafi być wyzwalające, ale może też konfrontować twórcę z dylematami i skazywać go na samotność, co próbuje uświadomić nastoletniemu bohaterowi sędziwy wujek Borys, cyrkowy treser i dawny filmowiec. „Fabelmanowie” przepisują więc skomplikowaną historię rodzinną, z którą twórca był w stanie zmierzyć się dopiero po śmierci rodziców, na fikcyjną historię dorastania i zarazem na traktat o przepracowywaniu bolesnych doznań w akcie kreacji. Podany został bez narcystycznego zapatrzenia w siebie, za to z tkliwością, dowcipem i młodzieńczą bez mała energią.

Weźmy choćby wątek żydowski, arcyważny dla archiwisty Zagłady i twórcy „Listy Schindlera”, choć przez dekady wypierany bądź przykrywany w imię pełnej asymilacji kulturowej (aczkolwiek są i tacy, którzy za najlepszy film żydowski, jaki kiedykolwiek powstał, uważają… „E.T.”). Tym razem Spielberg rozprawia się wprost z amerykańskim antysemityzmem i robi to z dużym wdziękiem. Chociaż młody bohater, czyli żydowski rodzynek w kalifornijskiej szkole, bywa przezywany „Bajgielmanem”, inicjację seksualną przechodzi z katolicką koleżanką, która tak bardzo kocha Jezusa, że pragnie zrobić „to” z jego etnicznym potomkiem. I gdy wreszcie Sammy Fabelman odnosi swój mały filmowy triumf, jest w nim coś ze zwycięstwa Dawida nad Goliatem: słodka żydowska zemsta na prześladowcach i przejęcie symbolicznej kontroli nad nieżyczliwym światem.

Film stara się unikać tonów męczeńskich, choć bez wątpienia rodzinny kryzys i wynikający z niego brak poczucia stabilizacji naznaczyły bohatera i znalazły odbicie w całej jego twórczości. Warto też zwrócić uwagę, jak pięknie rozlicza się reżyser ze swoimi rodzicami – bez nadmiernej taryfy ulgowej, a jednak oddając każdemu z nich głos, własną rację i cały splot emocji. Role Michelle Williams i Paula Dano dokładają swoje.

Bo nawet tak trudna historia osobista ma dostarczać w kinie przyjemności – tej najbardziej pierwotnej, jaką mały Sammy/Steven odczuwał w 1952 r. na seansie w New Jersey. ­Dlatego widz „Fabelmanów” szybko przestaje się wstydzić intensywnego przeżywania, czuje bowiem, że Spielberg, ów mistrz kinowej manipulacji, który jak nikt umie pociągać za sznurki, jednocześnie go nie oszukuje. Przy okazji potrafi inteligentnie mrugnąć okiem, niczym w scenie, gdzie główny bohater dostępuje audiencji u filmowego mistrza i gra go zupełnie inny mistrz. Nie jest to także film o dochodzeniu do mistrzostwa czy budowaniu własnej legendy. Raczej o wielkiej pasji, która kiedyś dodała skrzydeł niepozornemu, kiepskiemu w sportach ­chłopakowi. Łatwo zobaczyć w tym jeszcze jedną bajkę o poszukiwaczu zaginionej arki i przykład „kina pocieszenia”. Na szczęście nowy Spielberg potrafi uzupełniać nasze deficyty ciepła, odmierzając je we właściwych dawkach. ©

FABELMANOWIE (The Fabelmans) – reż. Steven Spielberg. Prod. USA 2022. W kinach od 30 grudnia.

18 grudnia Steven Spielberg skończył 76 lat i nie traci wigoru. Zaczynał w latach 70. jako współtwórca Kina Nowej Przygody, które zmieniło oblicze Hollywood. Do dziś uchodzi za człowieka instytucję, a jego filmy otrzymały aż 35 Oscarów. Od lat współpracuje z operatorem Januszem Kamińskim i kompozytorem Johnem Williamsem, tak jak przy najnowszym tytule.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1-2/2023