Weekend do wstrzyknięcia

Wydawałoby się, że na Oscarach bez zmian, bo przecież podczas 95. edycji tej nagrody jak zwykle decydowały gusta mocno uśrednione. Dzieła najbardziej spektakularne i kasowe, „Avatar: Istota wody” Jamesa Camerona i „Top Gun: Maverick” Josepha Kosinskiego, dostały raptem po jednej statuetce, w dodatku „technicznej”, kolejno za efekty specjalne i za dźwięk. Zaś zdecydowanie najlepsi gracze, jak „Duchy Inisherin” Martina McDonagha, „Tár” Todda Fielda czy „Fabelmanowie” Stevena Spielberga, opuścili Teatr Dolby z kwitkiem. Tymczasem dla „Wszystko wszędzie naraz” Daniela Kwana i Daniela Scheinerta zaczerpnięty z filozofii Wschodu tytuł okazał się proroczy – to głównie oni „pozamiatali” na oscarowej scenie. Niby można było taki wynik przewidzieć (na 11 nominacji przypadło im aż 7 statuetek), jednak zatriumfowało coś nie do końca oczywistego: amerykańskie kino niezależne, niskobudżetowe, dosyć ekstrawaganckie, w dodatku nakręcone głównie przez Azjatów i o Azjatach. Jednocześnie z myślą o wszystkich i zewsząd, choć ze względu na swoją specyfikę niekoniecznie dla każdego.
Teoretycznie coś takiego udać się nie mogło: melanż science fiction spod znaku wieloświata, szalonej komedii zagranej na fortepianie palcami zamienionymi w parówki, dalekowschodniego kina sztuk walki i do tego ciepłej „obyczajówki” z życia chińskiej diaspory w USA. A jednak. Podczas seansu czujemy się niczym w pralce bębnowej i nie jest to przypadek. Akcja filmu toczy się bowiem w małej rodzinnej pralni, po czym przenosi się do urzędu skarbowego, gdzie przed zestresowaną podatniczką w średnim wieku otwiera się portal do równoległych rzeczywistości. Oglądamy film, w którym prócz mało wybrednego humoru znalazło się miejsce na cytaty z klasyki filmowej i buddyjskie czy taoistyczne symbole, zaś alternatywnym scenariuszom przeżywanym przez główną bohaterkę towarzyszy psychomachia, w której stawką jest doprawdy wszystko – dom, rodzina, tożsamość.
Jeśli zwycięski film miałby być wyznacznikiem tego, gdzie dzisiaj jesteśmy (w życiu oraz w kinie) albo dokąd zmierzamy, film „Danielów” wymyka się jednoznacznym odpowiedziom. Bo niektórzy zatracą się w niezobowiązującej zabawie, inni się po prostu nią umęczą, jeszcze inni będą rozkminiać ten filmowy bajgiel, z definicji pusty w środku, a jednocześnie przekładany absurdem i wszystkoizmem. Być może właśnie w owej pustce i dookolnym chaosie, ostatecznie zaś w prostym, rodzinnym przesłaniu, widzowie znajdują lekarstwo na dzisiejsze przebodźcowanie i niepewność.
Werdykty tegorocznej gali nieznacznie poprzesuwały akcenty na kulturowej mapie świata. Oscary były zawsze świętem amerykańskiego przemysłu filmowego, tym razem lepiej były widoczne jego offowe, autorskie czy zagraniczne przyległości – choć wszyscy wiemy, że to naczynia trwale ze sobą połączone.
Tak było z zagranicznym i bardzo komercyjnym obrazem Szweda Rubena Östlunda „W trójkącie”, nominowanym w trzech najbardziej prestiżowych stawkach. Jeszcze lepszym przykładem może być sukces „Na Zachodzie bez zmian” Edwarda Bergera – produkcji niemieckiej, która wygrała w kategorii najlepszego filmu międzynarodowego, za zdjęcia (James Friend), scenografię (Christian M. Goldbeck, Ernestine Hipper) i muzykę (Volker Bertelmann). To film wręcz idealnie skrojony pod wielkie nagrody: wysokojakościowe widowisko wojenne, a zarazem jeden z flagowych tytułów Netfliksa.
Podczas gdy na Wschodzie zmian mamy aż nadto, w zachodnim kinie święci triumfy antywojenny przekaz Ericha Marii Remarque’a sprzed stu lat, w niektórych wątkach potraktowany nader swobodnie. Nie popada jednak ani w rozpaczliwy nihilizm, ani naiwny idealizm, kiedy w maksymalnym zbliżeniu ukazuje totalne widowisko destrukcji i dehumanizacji. Główny swój dramatyzm buduje na zderzeniu indywidualnego doświadczenia wojennego z masową inżynierią, okopowego koszmaru z gabinetowym „wersalem”, wielkiej ekranowej batalistyki i kameralnej polityki. Uniwersalizując lekcję wojny, film tym samym nieco ją upraszcza, co w przypadku Oscarów okazało się całkiem opłacalne.
Ta prawdziwa, współczesna wojna nie przebiła się podczas ceremonii transmitowanej z Los Angeles na cały świat. Organizatorzy ponownie odmówili czasu antenowego Wołodymyrowi Zełenskiemu, jednemu z najważniejszych dziś aktorów i reżyserów świata. Niektórzy tłumaczyli to polityczną poprawnością (wszak to nie jedyna na świecie krwawa wojna, w dodatku całkiem „biała”), chociaż przyczyny były bardziej prozaiczne – Ameryka jest dziś podzielona w kwestii pomocy dla Kijowa, trzeba więc było zadbać o ten bardziej sceptyczny elektorat, w myśl powiedzenia „nasza chata z kraja”. Odhaczono temat pod postacią nielicznych przypinek w kolorach ukraińskiej flagi i przyznając nagrodę za najlepszy dokument „Nawalnemu” Daniela Rohera, kiedy to obecna na scenie żona bohatera przypomniała, za co m.in. przebywa on obecnie w ścisłej izolacji (choć w Ukrainie ten werdykt wzbudził kontrowersje).
Odbywały się także wojny symboliczne, jak we wspaniałych „Duchach Inisherin”. Oto pośród dalekich ech irlandzkiej batalii o niepodległość, na tytułowej wysepce, pewnego dnia rozpada się stara dobra męska przyjaźń. Dlaczego kumpel na złość drugiemu kumplowi postanawia obciąć sobie palec? Jakie emocje i ambicje stoją za tym bratobójczym w gruncie rzeczy konfliktem? Pozostaje to do końca gorzką tajemnicą, opalizującą w trakcie i po seansie rozmaitymi sensami. Brak nagrody dla McDonagha, przynajmniej za scenariusz oryginalny, był jednym z największych niesprawiedliwości tego rozdania.
Zdecydowanie pacyfistyczną wymowę miał także „Avatar: Istota wody”, lecz Oscar tym razem ani nie zbłękitniał, ani nie wyrósł mu koci ogon i elfie uszy. Przebój, któremu wraz z „Top Gun: Maverickiem” branża zawdzięcza popandemiczny powrót widzów do kin, stał się kolejnym wielkim przegranym. Okazał się przede wszystkim technologicznym popisem i imponującym spektaklem, choć podbój rajskiej Pandory przez Ziemian, szukających kolonii dla swej podupadłej planety, wprawia w ruch rozmaite ważkie dyskursy naszych czasów, na czele z ekologią, antyimperializmem, transhumanizmem i genderyzmem. A wszystko to w imię rodziny, tradycji, międzyplemiennej i międzygatunkowej wspólnoty.
Sukces kasowy rozminął się z głosami akademików również w przypadku nowego „Top Gun”. Dostaliśmy wysokooktanowe widowisko zbudowane ze snów o lataniu, o wielkich żelaznych ptakach, spełnionych życiowych misjach i lotniczych stylówkach, niesione na skrzydłach nostalgii. A wszystko w rytm triumfalnego hymnu Harolda Faltermeyera, naznaczone charyzmą Toma Cruise’a, który wygląda i zachowuje się tak, jakby po 30 latach wyszedł właśnie z kapsuły kriogenicznej, znanej nam z „Avatara”.
Co znaczące, zamiast kolejnej filmowej reaktywacji przeboju na sterydach, członkowie Akademii pokochali dużo skromniejszy i nieco pokraczny film o zwariowanej imigrantce, żonie, matce zagubionej w alternatywnych rzeczywistościach. Równocześnie można to uznać za dobry znak dla tak zwanego kina środka. I raczej zły omen dla kina z bardziej artystycznymi ambicjami.
Całkowite zignorowanie filmu „Tár”, nakręconego przez Fielda po kilkunastu latach reżyserskiego milczenia, było i zarazem nie powinno być zaskoczeniem. Ma on nie tylko posągową twarz Cate Blanchett, ale i – tak jak jej bohaterka – naturę sfinksa. Czy dyrygentka musi być dyktatorką? Czy geniuszka musi stać się potworą? Czy prezentyzm unicestwi dzieła przeszłości, a kultura unieważniania i media społecznościowe całkowicie przejmą rolę sądów i artystycznych wyroczni? To tylko próbka tego, co oferuje ten niejednoznaczny film. Doczekał się już muzykologicznych analiz i ostrej krytyki genderowej, przede wszystkim jednak pozbawia nas komfortu, jaki przynosi twarda ocena zachowań bohatera i reżyserskich intencji.
Trudno zaiste zdobyć się na nią w przypadku tak zniekształconego obrazu świata, a lodowa królowa świetnie potrafi tę wieloznaczność rozegrać i jeszcze bardziej pokomplikować. Dlatego nagrodzenie za najlepszą rolę żeńską malezyjskiej aktorki z „Wszystko wszędzie naraz” mogło wyglądać na gest kary wymierzonej w perfekcyjną pod każdym względem australijsko-amerykańską gwiazdę, tudzież w jej reżysera. Być może Hollywood poczuło się tą zimną perfekcją zmęczone, bo przerosła je skala intelektualnych, psychologicznych i stylistycznych komplikacji.
Nie można tego powiedzieć o najnowszym filmie Spielberga, który ma wszelkie cechy kina poprawiającego samopoczucie i o wiele prostszą strukturę, a też przeszedł niezauważony. Weteran filmowej rozrywki w autobiograficznych „Fabelmanach” nakłada na kamerę nostalgiczny ocieplacz, choć dotyka także bolesnych miejsc w historii swej rodziny i dorastania. Z wdziękiem rozkłada na czynniki pierwsze swój eskapizm i podwójną, marzycielską-inżynieryjną naturę, która naznaczyła całą jego filmografię, lecz ujawnia przy tym coś więcej. Pokazuje mianowicie, że ukrytym motorem twórczości jako wehikułu emocji jest manipulacja, a ceną za to bywa narcyzm i samotność.
I jeśli nawet mamy do czynienia z seryjnym „listem miłosnym”, to przecież nie tylko do kina, ale i do tych wszystkich, którzy pomagali przekuwać w to kino dziecięce marzenia. Są w tym gronie bardzo nieidealni rodzice, przyjaciele wespół z wrogami i przypadkowo napotkani ludzie. Dawno Spielberg nie nakręcił tak udanego filmu, a nigdy tak osobistego. Być może w tym przypadku zignorowanie mistrza to jednak nie akt przekory, ale znak, że po pięknym ukoronowaniu własnej twórczości czas na zmianę warty. W tym roku na Oscarach wychylone w przyszłość, acz opiewające teraźniejszość bałaganiarskie multiwersum zdecydowanie wygrało z tradycyjnymi powrotami do przeszłości.
A co z samą galą? W ostatnich tygodniach jej twórcy szumnie zapowiadali, iż z całych sił będą się starali udowodnić, że przedwcześnie pogrzebano kino jako instytucję i zbiorowy rytuał. Bo nawet po śmierci kina orkiestra w Teatrze Dolby będzie grała dalej, gwiazdy będą się prężyć na czerwonym czy – jak w tym roku – na szampańskim dywanie, będą wzruszać się przed mikrofonem, tak jak konferansjerzy będą nas raczyć swoimi sucharami.
Mówi się, że dopiero zniknięcie Oscarów postawiłoby na Hollywood definitywny krzyżyk. Wdrożono więc system naprawczy, by po pandemii uczynić te nagrody znowu wielkimi. Przywrócono transmisję z rozdania wszystkich, a nie tylko najważniejszych, zaproszono ponownie sympatycznego Jimmy’ego Kimmela jako prowadzącego ceremonię, oglądalność miała też poprawić obecność w głównej stawce największych hitów, będących zresztą sequelami tych wcześniejszych. Zadbano o zróżnicowanie rasowe nominowanych, czego nie można powiedzieć, niestety, o reprezentacji kobiecej. W czterech najważniejszych kategoriach, obejmujących 12 tytułów, jedynym listkiem figowym była Sarah Polley i jej „Women Talking”, czyli opowieść o budowaniu siostrzeństwa i nawiązywaniu dialogu w gronie menonitek skrzywdzonych przez patriarchalno-religijny system (Oscar za scenariusz adaptowany). Ekranizacja książki Miriam Toews wydanej u nas pod tytułem „Głosy kobiet”, wyprodukowana m.in. przez Frances McDormand, okazała się ironicznym komentarzem do całej sytuacji. Lista reżyserek pominiętych w nominacjach byłaby zresztą całkiem spora, ale najbardziej brakowało wśród nich „głosu” Charlotte Wells i jej debiutanckiego „Aftersun”. Przebił się jedynie Paul Mescal ze swą wybitną rolą młodego ojca w depresji.
Nie doczekał się jednak nagrody, bo męskie kategorie aktorskie były w tym roku wyjątkowo mocno obsadzone. Znalazło się w nich całe spektrum podejścia do filmowej roli. Musiał jednak zwyciężyć Brendan Fraser, jako że Hollywood najbardziej ceni sobie wcielenia ekstremalne, najlepiej połączone z szokującą fizyczną transformacją. Bohater „Wieloryba” Darrena Aronofsky’ego zawdzięcza ją w dużej mierze mistrzostwu charakteryzacji (drugi Oscar dla filmu), jakkolwiek dość kuriozalna debata na temat odgrywania na ekranie postaci z otyłością (zamiast, w imię równości szans, zatrudniania osób otyłych do takich właśnie ról) o mały włos nie zamknęła aktorowi drogi do zdobycia złotej statuetki. Obok tak radykalnie wypracowanej kreacji mieliśmy jeszcze aktorski mimetyzm wizualny i wokalny w wykonaniu Austina Butlera w „Elvisie” oraz rozmaite odsłony wyspiarskiej oszczędności w stosowaniu środków wyrazu, uprawianej przez Colina Farrella w „Duchach Inisherin”, Billa Nighy’ego w „Living” i wspomnianego już Mescala. Dla jurorów musiał to być wyjątkowo twardy orzech do zgryzienia.
Podobnie jak zwycięski film Quana i Scheinerta. Ci twórcy oraz ich aktorzy: Yeoh, Curtis czy uhonorowany za rolę drugoplanową Ke Huy Quan, wnieśli na tę wyjątkowo grzeczną (a więc zapewne trochę nudną) galę nieco spontanicznej energii. Ten ostatni przypomniał o tym, jak przed laty dostał się łodzią do Stanów Zjednoczonych i wreszcie, po latach i wielu perypetiach, udało mu się spełnić swój „amerykański sen”. Z kolei Quan, również z rodziny azjatyckich imigrantów, podkreślał w przemówieniu, jak ważna w procesie powstawania filmu jest kolektywność i kontekstualność, w tym wypadku związana z etniczną i rasową tożsamością. Nie było w owych słowach ani krzty deklaratywności czy grania pod publiczkę. Zresztą, kto widział „Wszystko wszędzie naraz” albo wcześniejsze, równie zwariowane filmy duetu Danielów, uwierzył im na słowo.
A jednak po chudych i dusznych latach pandemicznych powiało świeżością. Zamiast największych blockbusterów czy wystawnych wydmuszek na kształt „Babilonu” Damiena Chazelle’a doceniono filmy na miarę bardziej ludzką; mniej prestiżowe, za to bez wątpienia naznaczone indywidualnością.
Już ubiegłoroczna „CODA”, a wcześniej dużo lepszy „Nomadland” zapowiadały taką zmianę. W tym roku zwycięzca połączył żywioły, zdawałoby się, niemożliwe, bo i silny wydźwięk rodzinno-społeczny, i bezwstydnie rozrywkowy ton, i pewną formalną dezynwolturę, której często brakuje dopiętym na ostatni guzik produkcjom hollywoodzkim czy sterowanym algorytmami tytułom powstającym z myślą o platformach streamingowych. Zapewne ucierpiało na tym uśrednieniu kilka najbardziej autorskich tytułów. Chciałoby się wierzyć, że samo kino coś jednak zyskało.
Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Masz konto? Zaloguj się
365 zł 115 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)