Największa historia świata

To właśnie za sprawą kina, uchodzącego w końcu za rozrywkę plebejską, Jezus stał się częścią kultury masowej, na równi z mitologicznymi herosami czy znanymi postaciami historycznymi. Wielkie tematy religijne stały się rynkowym towarem, tajemnicę zastąpiła wizualna dosłowność - a wszystko za sprawą twórców w arogancki sposób przypisujących sobie monopol na prawdę.

07.03.2004

Czyta się kilka minut

Kadry z filmu Pier Paolo Pasolliniego "Ewangelia wg św. Mateusza" /
Kadry z filmu Pier Paolo Pasolliniego "Ewangelia wg św. Mateusza" /

Film zaanektował postać Jezusa jeszcze za czasów swych jarmarcznych początków. W czasach filmu niemego, kiedy kino dopiero wypracowywało własny język, istniało szczególne zapotrzebowanie na monumentalne spektakle o tematyce biblijnej. Miały epicki rozmach, dostarczały nieśmiertelnych toposów, zapewniały bajeczną oprawę, przede wszystkim zaś - miały swego bohatera.

Dziś inspirowane Nowym Testamentem podniosłe widowiska w rodzaju “Jezus z Nazaretu. Od stajenki do krzyża" (1912) Sidneya Olcotta czy “Król królów" (1927) Cecila B. DeMille’a należą do lamusa historii filmu. Wraz z rozwojem kina nie zmalała jednak atrakcyjność biblijnych tematów, zmieniał się tylko sposób ich eksploatacji. Każda dekada może poszczycić się własnym biblijnym eposem, który zawsze mógł liczyć na nieobojętną widownię. Była więc “Szata" (1953) Henry’ego Kostera, “Największa historia, jaką kiedykolwiek opowiedziano" (1965) George’a Stevensa czy “Jezus z Nazaretu" (1977) Franco Zeffirellego. Choć powstawały w ramach klasycznego nurtu epickiego, nietrudno odnaleźć w nich odbicie swego czasu - sytuacji politycznej, przemian obyczajowych czy rozwoju filmowych technologii. Jednocześnie gdzieś obok w ramach kina autorskiego powstawały dzieła, w których religijny patos i atrakcyjna sceneria “z epoki" ustępowały miejsca głębszemu przeżyciu religijnemu. Postać Jezusa stała się dla artysty medium: poprzez Jego osobę twórca nawiązuje intymny dialog z Bogiem, polemizuje z religijną tradycją, poszukuje - niejako na własną rękę - sensu miłości, cierpienia, ofiary. Często jego głos bywa odbierany jako prowokacja czy podważanie religijnych tabu.

Hollywoodzkie baśnie

Nie ma ponoć reżysera, który nie marzyłby o sfilmowaniu choćby fragmentu “największej historii". Przymierzał się do tego niegdyś wielki Orson Welles, mistrz intymnego kina religijnego Carl Theodor Dreyer, a David W. Griffith, w przełomowej dla rozwoju kina “Nietolerancji" (1916), uczynił Pasję jednym z czterech epizodów. Zdecydowana większość twórców sięgając po ewangelie odwołuje się do tradycji epickiej. Łatwo tę prawidłowość zrozumieć - monumentalna superprodukcja zdaje się jedyną formą zdolną ogarnąć bogactwo religijnego przekazu. Choć i w tym popularnym gatunku znaleźć można dzieła rangi wybitnej, zazwyczaj odmawia się ekranowym opowieściom biblijnym miana dzieła sztuki. Wiele filmów o Jezusie obciążonych było ewangelizacyjną misją, stąd szybko kończyło swój żywot na pokazach szkółki niedzielnej. Kiedy z okazji stulecia kina Papieska Rada ds. Środków Społecznego Przekazu opublikowała listę 45 filmów wszechczasów o szczególnych walorach religijnych, artystycznych i moralnych, nie znalazł się na niej ani jeden tytuł z gatunku biblijnej epiki, nie licząc 45-minutowego “La Passion" Ferdinanda Zekki z 1903 r. Pojawiło się za to w pełni autorskie dzieło stworzone przez niechrześcijanina i skandalistę - “Ewangelia według świętego Mateusza" (1964) Pasoliniego.

Baśniowa estetyka hollywoodzka zdominowała nawet te filmy, których twórcy próbowali ukazać Ewangelię w nowym świetle. W 1961 r. Nicholas Ray nakręcił “Króla królów", remake filmu DeMille’a, wprowadzając dodatkowy wątek ideologicznego sporu z Barabaszem. Film twórcy słynnego “Buntownika bez powodu" miał być politycznym dyskursem o manipulacji i władzy, w którym ścierają się dwie racje i dwie odmienne filozofię: “pacyfizm" Jezusa i aktywna, rebeliancka postawa Barabasza. W efekcie powstał wizualnie pociągający, panoramiczny obraz, nieomal ilustratorski w stosunku do litery Pisma Świętego, z narracyjnym komentarzem zza kadru czytanym przez Orsona Wellesa. Nakręcona cztery lata później “Największa historia, jaką kiedykolwiek opowiedziano" była niemal tak bombastyczna jak tytuł. W malowniczej scenerii wzorowanej na renesansowych płótnach pojawiał się nieludzko piękny Chrystus przyobleczony w ciało Maksa von Sydowa. Przymierzający się do “Ostatniego kuszenia Chrystusa" Scorsese, po obejrzeniu “Największej historii..." wiedział już, czego się wystrzegać. “W filmie Stevensa było coś antyseptycznego, jakaś hermetycznie zapieczętowana świętość, która nie nauczyła nas niczego nowego o Jezusie" - napisał w swej autobiografii.

Ów sztuczny, koturnowy styl amerykańskich widowisk skompromitował w 1979 r. Terry Jones w komediowym “Żywocie Briana". Opowiadając sztubacką historię przypadkowego człowieka z Nazaretu, który mylnie zostaje wzięty za mesjasza, członek grupy Monty Pythona nie miał zamiaru parodiować Dobrej Nowiny - ośmieszył jedynie skonwencjonalizowanie i przesadnie “wysoki" ton biblijnych widowisk, nie szczędząc przy okazji satyrycznego spojrzenia na fanatyzm i nietolerancję.

Za najbardziej udaną próbę klasycznego sfilmowania Ewangelii uznaje się po dziś dzień “Jezusa z Nazaretu" (1977) Franco Zeffirellego, koprodukcję włosko-brytyjską, zrealizowaną jako miniserial telewizyjny. Scenariusz wyszedł spod pióra Anthony’ego Burgessa (autora “Mechanicznej pomarańczy") i Suso Cecchi d’Amico, pracującej przez lata dla Viscontiego, Antonioniego czy de Siki. Żaden z dotychczasowych filmów o Jezusie nie był aż tak wierny tekstom Ewangelii; żaden też nie poświęcił tyle miejsca historycznemu kontekstowi ówczesnej Palestyny - politycznym podziałom i sympatiom bohaterów, zagranych tu (po najmniejszy epizod) przez najwybitniejszych aktorów. Jezus o aryjskim wejrzeniu Roberta Powella nie był jednak typem buntownika. Koncepcja postaci, zaczerpnięta głównie z Ewangelii Janowej, czyniła zeń mistycyzującego outsidera, jednakże jego boski rodowód do końca pozostawał sprawą niepewną. Zeffirelli zaniechał interpretowania biblijnych przekazów, koncentrując się na kronikarskim zapisie życia i śmierci Chrystusa wyrażonym w sugestywnej malarskiej oprawie. Zrealizowany z pasją film nazywano z dużą dozą przesady “filmowym odpowiednikiem »Pasji Mateuszowej«", niemniej pod względem warsztatowej roboty, tudzież pokory wobec biblijnego przekazu, Zeffirelli nie miał sobie równych.

Posoborowe kontrowersje

Śledząc przemiany dokonujące się w filmach inspirowanych żywotem Jezusa zaobserwować można bezsprzeczną i wyraźnie “posoborową" tendencję - twórcy, zwłaszcza ci o ambicjach autorskich, starają się coraz bardziej Jezusa uczłowieczać, uczynić go bliższym współczesnym, czasem za cenę kontrowersji. Bywa, że zostaje On wręcz wrzucony w teraźniejszość, jak choćby w filmie “Piłat i inni" (1971) Andrzeja Wajdy, interpretującym jeden z wątków “Mistrza i Małgorzaty", czy w “Jezusie z Montrealu" (1990) Denysa Arcanda. Takim filmem, nieomal publicystycznym z ducha, była rock-opera Normana Jewisona “Jesus Christ Superstar" z 1973 r. - filmowa wersja przebojowego musicalu broadwayowskiego. Wyrastający z nastrojów kontrkulturowych obraz przedstawiał Jezusa jako charyzmatycznego idola na kształt ówczesnych hippisowskich gwiazd rocka. U Jewisona grupa studentów, wzorowana na ewangelicznej wspólnocie, przyjeżdża na izraelską pustynię, by zrealizować musical o męce Chrystusa. Oba plany: “pasyjny" i współczesny, nieustannie się przenikają. Całość zmontowano w nowoczesny, dynamiczny sposób, a historię 6 ostatnich dni Jezusa “wyśpiewaną" w filmie Jewisona wzbogacono o treści pacyfistyczne, korespondujące z nastrojami towarzyszącymi kończącej się właśnie wojny w Wietnamie. Film dopuścił się także kilku kontrowersyjnych interpretacji: pokazał (na długo przed Scorsesem) Chrystusa słabego i wątpiącego, zasugerował dwuznaczną relację między nim a Marią Magdaleną, przedstawił bardzo “nieortodoksyjny" obraz Piłata i Kajfasza. Skierowany głównie do młodego widza, obraz Jewisona był przede wszystkich hołdem złożonym epoce dzieci kwiatów i doczekał się tylu gorliwych wyznawców, co zdecydowanych oponentów.

Surowy Pasolini, histeryczny Scorsese

Intensywne przeżycie religijne nie daje się zaprogramować, dlatego filmami, przy których pojawiało się najczęściej określenie “metafizyczny", czy nawet “transcendentalny", były zazwyczaj tytuły nie odnoszące się w sposób literalny do zawartości Nowego Testamentu. W dziełach Bressona, Dreyera czy Tarkowskiego, w niektórych filmach Bergmana czy Buńuela Jezus uobecniał się dyskretnie, jakby mimowolnie - znacznie więcej w nich jednak Jezusa niż w kolejnych hollywoodzkich “Bibliach pauperum". Ciągle też, mimo upływu 40 lat, zdumiewa siła “Ewangelii według św. Mateusza" Piera Paola Pasoliniego (1964). Tu, niemal w każdym kadrze, czuje się najczystsze wyznanie wiary. Pasolini - niepoprawny utopista, wyznający z tą samą żarliwością Marksa i Chrystusa, opowiadał językiem wzruszająco prostym, a przy tym niezwykle poetyckim. Wiernie trzymał się relacji ewangelicznej - w stosunku do “oryginału" zmienił jedynie wizję samego Jezusa, który w filmie staje się gniewnym rewolucjonistą, oddającym życie w nadziei na lepszy, bardziej sprawiedliwy świat. Obraz jest tu surowy i pierwotny - bez cienia kiczu. Pasolini realizował film na południu Włoch z udziałem miejscowych wieśniaków, rolę Jezusa powierzył baskijskiemu studentowi, a postać Maryi - własnej matce. Twarze u Pasoliniego mają wymiar epifanii. W szlachetnej urodzie czarno-białego kadru odnaleźć można małą antologię renesansowego malarstwa włoskiego. Bogaty komentarz muzyczny - począwszy od “Erbarme dich" z “Pasji Mateuszowej", poprzez Mozarta, Prokofiewa, po Billie Holiday i rosyjskie pieśni, wprowadza raz po raz niepokojący dysonans. Lecz film, dedykowany papieżowi Janowi XXIII, zdumiewa przede wszystkim skupieniem i pokorą artysty, który najbardziej “filmowe" momenty Ewangelii - Jezusa czyniącego cuda czy scenę jego ukrzyżowania - potraktował zdawkowo, a wiele szczegółów po prostu przemilczał.

Filmową “Ewangelią według św. Mateusza" zachwycał się Martin Scorsese, ale jego wizja Jezusa - polemiczna, pełna wizualnej i muzycznej nadekspresji - całkowicie różniła się od wizji reżysera włoskiego. Scorsese, niedoszły ksiądz, od lat pragnął nakręcić ten film. Zdecydowana większość jego wcześniejszych dzieł krążyła wokół dylematów człowieka wierzącego, skazanego na życie we współczesnym piekle zła i przemocy. Tym razem postanowił zmierzyć się wprost z “zapieczętowaną świętością", podzielić się z widzem własnymi pytaniami dotyczącymi tożsamości Chrystusa i znaczenia jego męki. Nie udawał, że przenosi na ekran którąkolwiek z Ewangelii. “Ostatnie kuszenie Chrystusa" (1988) było adaptacją książki Nikosa Kazantzakisa i ściągnęło na reżysera prawdziwe gromy ze strony fundamentalistycznych środowisk chrześcijańskich i żydowskich. Nie pomogły tłumaczenia, że chciał “lepiej zrozumieć Jezusa" i nie zamierzał obrażać czyichkolwiek uczuć. Obraz Mesjasza - wątpiącego, niezdolnego udźwignąć ciężaru swej boskości, owładniętego (nawet na krzyżu) ziemskimi pragnieniami - okazał się zbyt śmiały. Przyczyniła się do tego również sama forma filmu - histeryczna, wciągająca widza w swoisty trans. Obwołany filmem satanistycznym, w wielu krajach (włącznie z Polską i Izraelem) dotychczas nie został dopuszczony do rozpowszechniania w kinach.

***

Jak na tym tle: dzieł udanych i chybionych, ortodoksyjnych i pełnych pytań, komercyjnych i autorskich, zaistnieje megaprodukcja Mela Gibsona? Czy dzieło dostarczy prawdziwych religijnych przeżyć? Czy wzniesie się ponad powierzchowny realizm i szantażowanie okrucieństwem? Czy w swym wymiarze duchowym sprosta wyzwaniom naszych czasów? Wreszcie: czy propozycja Gibsona wniesie coś nowego do historii kina lub choćby historii gatunku? Film, który w swoją reklamę wprzągł samego Papieża i sprowokował zawczasu poważne spory o antysemityzm, winien na większość z tych pytań dać odpowiedź twierdzącą. Jeśli nie da, okaże się, że po raz kolejny padliśmy ofiarą ataku odpowiednio spreparowanych sensacyjnych informacji.

Naturalną reakcją człowieka broniącego się przed marketingową strategią jest sceptycyzm i wielu z pewnością film Gibsona zbojkotuje. Spróbujmy jednak przyjrzeć się “Pasji" okiem nieuprzedzonym. Oby “największa historia świata" okazała się u Gibsona czymś więcej niż tylko pasjonującym filmowym scenariuszem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2004