Antygona w Kościele

O. Tadeusz Bartoś OP

03.01.2007

Czyta się kilka minut

KRZYSZTOF BIELAWSKI: - Mam wrażenie, że w postawie Ojca można dostrzec odwrót od powszechnego rozumienia roli księdza, do którego ludzie przychodzą z problemami, prosząc o radę. Jak rozumie Ojciec istotę posługi, którą spełnia?

O. TADEUSZ BARTOŚ: - Ludzie przychodzą do mnie z różnymi pytaniami. Niekiedy potrzebują konkretnej informacji, jak w Kościele rozumie się to czy tamto, jakie są przepisy. Wtedy daje się swoistą instrukcję, jak postępować. Niekiedy jednak przychodzą pytać, co mają robić w życiu. Chcą, by ktoś za nich podjął decyzję. Nie chcą rady, ale decyzji "wyższej instancji". To wydaje mi się kłopotliwe. Sądzę, że działania księdza powinny zbliżać się raczej do Sokratesowej metody majeutycznej niż instruktażu. Taka była metoda działania Jezusa. Można wyrządzić wielką szkodę ludziom, gdy podejmuje się za nich decyzje, jeśli mówi im się: zrób tak, a nie rób tak, to będzie dobrze. Ksiądz, który nie zna szczegółów życia konkretnej osoby, musi mieć świadomość, że w dużej mierze pozbawiony jest dostępu do kontekstu. Dlatego miast dawać odpowiedzi, lepiej zadawać pytania w taki sposób, by umożliwić człowiekowi samodzielne rozwiązywanie problemów. Rolą księdza jest pomoc w rozpoznawaniu prawdy i dobra, ale tak, by to każdy indywidualnie rozpoznawał je i podejmował decyzje.

Podjąć odpowiedzialność

- Wyręczanie ludzi w odpowiedziach to zapewne jeden z przejawów ucieczki od wolności?

- Dojrzałość człowieka ujawnia się w tym zwłaszcza, że gotów jest on ponosić odpowiedzialność za swoje życie, za to, co robi i mówi. U niektórych wywołuje to wielki stres, chętnie więc przerzucają problem na innych: Kościół i ksiądz idealnie się do tego nadają. Tymczasem to ślepa uliczka. Nie da się sprowadzić problemów życiowych do algorytmów czy obszernych instrukcji.

Myślenie kodeksowo-instruktażowe ma także tę wadę, że zabija osobistą wrażliwość, pozbawia człowieka własnego wyczucia, co jest przyzwoite, co nie. Dostarczając gotowego, całościowego rozwiązania, unieruchamia sumienie. Człowiek, który się temu poddaje, przystaje do poglądu etycznego na zasadzie grupowej identyfikacji, a nie osobistego zrozumienia zła czy dobra. Tak jest słusznie, bo tak uważa mój ksiądz, biskup czy papież. Tymczasem nierozwijana, osobista wrażliwość sumienia - gaśnie, niknie.

- Chodzi mi o konkretną sytuację: przychodzi do Ojca człowiek z pytaniem technicznym, na które musi Ojciec znać odpowiedź, i - jak rozumiem - udziela jej Ojciec. Następnie przychodzi mężczyzna, który żyje podwójnym życiem i deklaruje, że nie czuje w głębi sumienia, żeby mu to uniemożliwiało przyjmowanie sakramentów, ale chce znać Ojca zdanie. Ojciec więc, w myśl tego, co przed chwilą powiedział, odpowie: "według nauki Kościoła żyjesz w grzechu ciężkim i automatycznie się ekskomunikujesz, bo tego robić nie wolno". W zasadzie tu by się mogła skończyć rozmowa i wyszłoby na to, że spełniając podstawową funkcję informacyjną, de facto jednak spełnił Ojciec również rolę instruktażową. Teraz ten człowiek albo się zastosuje do podanych zasad, albo trzaśnie drzwiami i więcej nie wróci.

- To jest sytuacja czysto teoretyczna, ludzie bowiem, kiedy mają problemy etyczne, przychodzą do księdza z powodu wyrzutów sumienia, które ich gnębią. Zasady na ogół znają. Nie pytają, czy życie bez ślubu kościelnego uniemożliwia przystępowanie do Komunii, ponieważ znają odpowiedź. Jednak takie pytanie i odpowiedź wyjaśniająca to tylko powierzchnia. Za każdym przypadkiem kryje się bowiem konkretna ludzka rzeczywistość, której nie potrafią opisać takie słowa jak "konkubinat" czy "mieszkanie na kocią łapę". Zapomina się często najzwyczajniej o miłości, miłość tymczasem stawia ludzi przed trudnymi wyborami. Zanim więc wyda się opinię, trzeba wsłuchać się w to, co człowiek ma do powiedzenia, by zrozumieć jego dramat. Ksiądz, spowiadając ludzi, wystawiony jest na pokusę łatwego osądzania. Zwłaszcza w konfesjonale szybko można zapomnieć o słowach Jezusa, który mówił: "Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni".

Spójność kodeksu

- Dlaczego?

- W etyce katolickiej nie istnieje pojęcie tragiczności, tj. konieczności wyboru pomiędzy dwoma wielkimi wartościami, z których każda jest istotna, co było przypadkiem Antygony. Takich sytuacji etyka katolicka nie przewiduje, uznając, iż wszelki system etyczny z definicji musi być koherentny. To jest myślenie prawnicze. Ma ono swój sens, ale w etyce nie zawsze się sprawdza. Całe życie świadczy o istnieniu sytuacji tragicznych, których nie sposób rozwiązać ogólną zasadą. Przyjęcie do wiadomości takiej niespójności wydaje mi się lepszym opisem rzeczywistości ludzkiej aniżeli pozorowanie logicznej konsekwencji każdego działania. Życie to nie matematyka, choć i tam zrezygnowano już ze szczytnych ideałów dedukowalności wszystkiego.

- Czy nie jest to relatywizm?

- Żadną miarą. Relatywizm oznacza lekceważenie jakichkolwiek zasad: wszystko jest względne, nic nie jest ważne. Sytuacja tragiczna, jak sama nazwa wskazuje, jest tego przeciwieństwem. Niespójność, niemożliwość pogodzenia, nie jest poszukiwana, jest raczej stanem faktycznym i do tego uciążliwym. Niezamykanie na to oczu jest wyrazem odwagi.

Jedną z niedawnych prób zrobienia miejsca dla osobistych rozstrzygnięć moralnych szeregowych katolików była propozycja niektórych biskupów niemieckich, m.in. kard. Karla Lehmanna, zmiany praktyki odnośnie orzekania nieważności małżeństwa. Sugerowali oni, że jeśli w sumieniu swym małżonkowie są przekonani, że ich ślub jest nieważny, to mogliby przystępować do Komunii zanim jeszcze procedura prawna w sądzie kościelnym potwierdziłaby ową nieważność. Ta propozycja została odrzucona. Okazało się, że spójność systemu ceniona jest wyżej aniżeli prawo jednostki do oceny własnej sytuacji moralnej.

Tych dwóch rodzajów spojrzenia nie da się scalić w jedno, prawo bowiem ma też swoje racje. Ale z drugiej strony istnieje pytanie, jak daleko sięgać ma w ludzkie życie myślenie prawno-legalistyczne. Sytuacja jest bowiem paradoksalna: małżonkowie w sprawie własnej więzi mają niewiele do powiedzenia. Decyduje urzędnik kościelny. To bardzo silne, zbyt silne uzależnienie, prowadzące do alienacji ludzkiej miłości.

- Spójność kodeksu prawnego jest więc decydująca.

- Dla koherencji systemu prawnego, jednoznaczności i porządku społeczności wierzących, obrońcy prawnych rozstrzygnięć będą nastawali, by nie dopuścić do dowolności. Czym bowiem są przepisy, które ktoś - kierując się własnym sumieniem - może omijać? Argument nie jest błahy, a jednak trzeba zapytać, czy Kościół powinien stać wyłącznie na przepisach. To zresztą spór nierozwiązywalny, immanentna sprzeczność między wymiarem ludzkim i boskim w Kościele, między aspektem prawnym i prorockim, prawem starym i prawem nowym, będącym prawem Ducha. Tak czy inaczej, przepisy nie stanowią o całości ludzkiej rzeczywistości ani o człowieczeństwie.

Warto zauważyć, iż w opisanym tu prawniczym podejściu do sakramentu małżeństwa ujawnia się swoiste myślenie magiczne. W nim sakrament staje się swego rodzaju zaklęciem z zewnątrz nałożonym. A przecież fundamentem więzi małżonków jest ich miłość: bez miłości, bez ich osobistego przekonania o istnieniu tej więzi, nie może być małżeństwa. Miłość wiąże ludzi, ona jest sakramentem i musi trwać, by trwał sakrament. Tę miłość trzeba wzmacniać, ale przede wszystkim od wewnątrz, nie przez zewnętrzne wymagania.

- Mówimy o sytuacjach, kiedy sumienie ludzkie staje w konflikcie z religijnymi regułami prawno-moralnymi. Przejdźmy więc do innej kwestii. Jestem w stanie wyobrazić sobie notorycznego nastoletniego onanistę, który spowiada się gorliwie z popełniania tego grzechu, żyjąc w permanentnym poczuciu winy, że nie potrafi zapanować nad swoją seksualnością. Czy powinno się mu radzić: "zgrzeszyłeś, więc wyspowiadaj się, przyjmij Komunię, Pan da ci łaskę i moc, żebyś więcej nie grzeszył", skoro doświadczenie uczy, że to nie działa?

- Pytanie zawiera kilka kwestii. Jedną z nich jest: jak pomagać ludziom, których dobrowolność działań jest w jakiejś mierze ograniczona. Mogą to być ludzie dojrzewający, niedojrzali lub znerwicowani. Do tej sprawy wrócę, teraz natomiast chcę powiedzieć o praktycznej zasadzie, iż wobec ludzi, którzy przeżywają konflikty etyczne i przychodzą po radę, nie jest rzeczą odpowiednią zamknąć kwestię na samym początku, stwierdzając: "Kościół mówi tak i tak, koniec, amen". W takich przypadkach lepiej pomóc człowiekowi w uświadomieniu sobie jego własnej sytuacji. Wierzę w ludzkie wyczucie i instynkt moralny, który, jeśli nie zostaje zakłócony, zwykle działa prawidłowo. Moralność to także dziedzina twórczego myślenia. Niekiedy trzeba wysiłku, by odnaleźć dobrą drogę. Mając więc do czynienia z osobą wolną, staram się doprowadzić do wywołania w niej refleksji nad życiem oraz nad tym, do czego dana sytuacja może w konsekwencji doprowadzić. Moja pomoc może polegać na dostarczaniu jakiejś wiedzy, przekazaniu doświadczeń innych ludzi, tak by wzmocnić w człowieku refleksję sumienia. To zresztą nie oznacza, że jeśli ktoś zdobędzie pewność w jakiejś kwestii, później nie będzie już mógł mieć przemyśleń, zmieniających wcześniejsze zapatrywanie.

- Etyka jest więc czymś zmiennym?

- Nie etyka, ale sytuacja człowieka ulega zmianie. Jak całe życie, także świadomość etyczna jest dynamiczna, a problemów nie rozwiązuje się jednorazowo. Mówiliśmy, że w życiu wydarza się wiele ważnych rzeczy, których często nie można ze sobą pogodzić. Kiedy dochodzi do konfliktu wartości, jednoznaczne wybory jednego dobra i pogardzenie innymi, mogą stwarzać pozory porządku, ale jednocześnie zabić ludzką wrażliwość. W ten sposób wychowuje się niekiedy człowieka-robota.

Niedojrzałość

Inną kwestią jest zetknięcie z kimś, kogo problemy wynikają z niedojrzałości czy nerwicy. Taki człowiek jest bardziej lub mniej niezdolny do podejmowania wolnych decyzji, nie dysponuje sobą w sposób pełny, nie jest w stanie podjąć refleksji, aby osiągnąć jakiekolwiek dające poczucie względnej pewności przekonanie. Znajduje się w sytuacji paradoksalnej: mobilizując wszystkie siły do walki z nałogiem, tylko pogłębia swoje uzależnienie i nerwicę. Motywem walki bowiem okazuje się być irracjonalny lęk. Wychowanie, troska o rozwój, w takich przypadkach powinna raczej uczyć akceptacji własnych dynamizmów biologicznych, a nie ich potępiania, opartego na lęku czy agresji wobec własnej natury.

- Nerwicowiec może robić, co chce, bo nie jest człowiekiem wolnym?

- Żadną miarą! Powinien raczej, i to wydaje się być obowiązkiem sumienia, odzyskać utraconą wolność, co w naszych czasach oznacza zwykle skierowanie się do gabinetu psychoterapeuty. Trzeba pamiętać, że tradycyjne nauczanie kościelne na tematy seksualne, budząc lęk wobec tej sfery życia, nie zauważając kontekstu psychologicznego, poczyniło w materii ludzkich uczuć wiele szkód. W jakiejś mierze wynikać to może z celibatu duchownych, którzy życie seksualne w ogólności traktują jako zakazany owoc, bardziej lub mniej świadomie widząc w nim synonim zła. Nie uwzględnia się współczesnej wiedzy o seksualności nastolatków czy ludzi niedojrzałych. Skutek bywa opłakany: wrażliwsi religijnie młodzi ludzie popadają w nerwice, uzależnienia, stany depresyjne, ciągłe poczucie winy. Nie przekazuje się oficjalnego nauczania (znaleźć je można choćby w Katechizmie), które mówi, iż do grzechu ciężkiego potrzeba pełnej dobrowolności. W sytuacji uzależnień czy niedojrzałości takiej dobrowolności nie ma. Księża powinni więc zniechęcać młodzież i nerwicowców do spowiadania się z tych problemów.

Koncentracja na grzechu każe człowiekowi myśleć głównie o unikaniu grzechu. W ten sposób powstaje duchowość egoistów, dbających wyłącznie o własne spokojne sumienie. Temu niestety zaczyna służyć spowiedź. To zresztą szerszy problem duchowości skoncentrowanej na sobie i własnej czystości moralnej. Widziałem sytuacje bardzo przykre. Dla przykładu: zachoruje siostra, no to brat ją odwiedza. Przyjeżdża z innego miasta, a jakże. Ale dlaczego przyjeżdża? Z jego egoistycznych zachowań wynika jednoznacznie, że nic do siostry nie czuje. Ale wypada, a poza tym, jakby umarła, miałby wyrzuty sumienia, że się o nią nie zatroszczył. W całej sytuacji od początku do końca chodzi o uspokojenie własnego sumienia, troskę o siebie.

Pewien typ wychowania tworzy wzorzec bycia "porządnym człowiekiem", który steruje ludzkimi zachowaniami. O niczym już nie potrafimy myśleć, jak tylko o własnym spokojnym sumieniu, o zgodności z pewnymi ogólnymi normami. I gubimy z horyzontu konkretnego człowieka. Relacje z innymi nie są naturalne, spontaniczne, ale zapośredniczone w pozie etycznej, w której udowadniam sobie i światu, jaki jestem: pamiętający, troskliwy itd. Ciągłe poszukiwanie własnej, osobistej czystości krytykował choćby Emmanuel Mounier w głośnym "Manifeście personalistycznym".

Grzech seksualności

- Wróćmy do kwestii rozumienia seksualności.

- W katolicyzmie polskim podejście do tej kwestii wciąż ma charakter piętnujący: wszystko, co związane z seksualnością, utożsamiane jest z grzechem.

- Skąd wziął się taki stosunek do seksualności w Kościele?

- Na katolików w Europie XX w. ważny wpływ miały podręczniki teologii moralnej, oparte zresztą m.in. na tekstach Tomasza z Akwinu. O grzechach seksualnych mówi się tam, że są ex toto genere suo grave. Każdy więc grzech nieczysty jest z natury swej zawsze ciężki: łatwo się domyślić, że to wystarczy, by pobożnego młodzieńca wpędzić w przerażenie. Z perspektywy współczesnego rozumienia ludzkiej seksualności takie postawienie sprawy jest nie do przyjęcia. Od strony teologicznej pobrzmiewa manicheizmem, który całkowicie potępiał cielesność człowieka.

Być może dałoby się wyjaśnić, co miał na myśli Tomasz z Akwinu, gdy analizował grzechy cielesne. Nie zmienia to jednak faktu, że jego opisy, jak zwykle racjonalne, wyczerpujące i techniczne, nie korzystają, co oczywiste, z wiedzy o dynamizmie ludzkiej psychiki, którą dysponujemy dopiero od kilkudziesięciu lat. Tomasz opisuje kwestie seksualności tylko pod kątem, czy coś jest, czy nie jest grzechem. Ta zupełnie niewystarczająca perspektywa kształtowała przez wieki wychowanie religijne duchownych, a w następstwie tego wszystkich katolików. Choć nie bez winy są tu także świeckie, oświeceniowe ideologie, zwłaszcza pojawiające się w kontekście medycznym.

Do dziś jeszcze ukazują się podręczniki teologii moralnej, które uczą o seksie w duchu: kiedy jest już grzech, a kiedy jeszcze go nie ma. Ginie gdzieś kluczowy wymiar, jakim jest miłość. Teologowie moralni, w Polsce choćby inspirowani personalizmem Karola Wojtyły, choć często krytykują uprzedmiotowianie człowieka, sami go w swych pismach praktykują. W istocie całe to aptekarsko-legalistyczno-prawnicze podejście tradycyjnej teologii moralnej od początku traktuje człowieka jak urządzenie, mechanizm behawioralny działający na zasadzie: bodziec - reakcja. Nie ma w tej wizji względu na człowieka, na jego godność. Nie znajdzie się tu miejsca dla miłości.

Analiza etyczno-prawna, skoncentrowana tylko na ludzkich odruchach, nie jest też żadną wizją integralnego rozwoju człowieka. Pozostaje heteronomicznym zbiorem przepisów właściwego zachowania, abstrahującym od dynamizmu ludzkiego wnętrza. To zresztą bardzo męskie spojrzenie, dążące do podporządkowania, dominacji, ze zredukowaną empatią, przeżywaniem całościowym. Złośliwy powiedziałby, że seksualność oglądana jest w katolicyzmie oczyma mężczyzny celibatariusza.

- Ale przecież nie jest to jedyny problem emocjonalny, jaki ludzie w sobie noszą.

- Analogiczną kwestią, związaną ze sferą popędów i uczuć, są niekontrolowane wybuchy gniewu. Ludzie spowiadają się ze zdenerwowania, irytacji, nie wiedząc, że grzechem są czyny, a nie odczucia, przeżycia czy pragnienia. Uczucia mają swoją autonomię, nie taką jak np. praca wątroby, ale nie jest tak, że możemy sobie rozkazywać być wesołymi czy smutnymi. Nie mamy absolutnej władzy nad własnymi przeżyciami, one zawsze są w nas wywoływane: albo tym, co nam się przytrafia, albo tym, co sobie przypomnimy, wyobrazimy. I podobnie jak potrzeby przyjemnościowe, także uczucia gniewu mogą być wypierane, wtedy np., kiedy ktoś z powodu posiadania w sobie ładunku agresji odczuwa winę albo denerwuje się tym, że się denerwuje. Dlaczego tak się dzieje? Z niewiedzy, a jeszcze bardziej z błędnego wychowania, jeśli np. rodzice nie tolerują wszelkich wybuchów gniewu czy irytacji u swoich pociech. Tu mamy całe bogactwo ludzkich historii, które prowadzą do szkodliwej represji uczuć. A jeśli w katechezie, w Kościele, wszelka irytacja dziecka (a także wszelkie odruchy seksualne) zostanie sugestywnie przedstawiona jako ciężki grzech, błędne koło się zamknie.

- Czy nie jest tak, że konsekwencją realizacji myśli Ojca będzie niebezpieczne zacieranie pewnych granic? Co stoi na antypodach poglądu na temat wolności emocjonalnej i możliwości decydowania o sferze własnych pragnień? Czy nie jest to przypadkiem jakiś absolutny permisywizm? Myślę, że takie odczytanie stanowiska Ojca jest możliwe i automatycznie musi budzić sprzeciw, ponieważ wydaje się niebezpieczne.

- A w czym jest niebezpieczne?

- W tym, że łatwo dojść do wniosku, że wszystko wolno. Tym bardziej, jeśli się weźmie pod uwagę, że czas dojrzewania jest, z jednej strony, okresem nieuporządkowanych pragnień wynikających z fizjologii, z drugiej jednak okresem kształtowania osobowości. Jeżeli dla dwunastolatka pewne zachowania nie są grzechem, ze względu na jego fizjologię i całą strukturę jego osobowości, to czy i kiedy te same akty staną się grzechem?

- Rozumiejąc ograniczenia ludzkiej wolności, nie uwalniamy przecież człowieka ani od wolności, ani od odpowiedzialności. Ponadto warto zwrócić uwagę, że tak jak szkodliwe dla człowieka jest uznawanie złego postępowania za dobre, podobnie niewychowawcza jest sytuacja odwrotna: uznawanie dobra za zło. Walczenie z dobrem, poniżanie dobra, to skutek takiego pomieszania. Także seksualność staje się tu ofiarą.

W tym kontekście mamy do czynienia ze swoistym rozdwojeniem: oficjalnie deklarowane w Kościele uznanie ludzkiej seksualności za rzecz dobrą, bo pochodzącą od Boga, stoi w sprzeczności z jej przeżywaniem na co dzień. Teoria sobie, a praktyka sobie. Ten problem nie omija małżeństw katolickich i należałoby w jakiś sposób postawić go publicznie (nie sposób wszystkiego wykładać każdemu z osobna w konfesjonale).

Zmiana perspektywy

- Co takiego powinno się zmienić w kościelnym mówieniu o etyce seksualnej?

- Kluczowe jest odejście od perspektywy penitencjarnej. Dominacja spojrzenia prawnego, analiza, kiedy coś już jest, a kiedy jeszcze nie jest grzechem, nie jest formą refleksji nad rozwojem człowieka, nad dobrem, które on czyni, oraz nad tym, jakie ma relacje z ludźmi. Postrzeganie człowieka wyłącznie z punktu widzenia konfesjonału zniekształca, bo nie mówi o nim nic ponad to, co stanowi niewielki procent tego, kim jest. Mały jeden procent nagle urasta do dziewięćdziesięciu dziewięciu.

- A co w ojca przekonaniu stanowi te dziewięćdziesiąt dziewięć procent?

- Całe życie człowieka. Pisał o tym w latach 30., w kontekście rygorystycznego katolicyzmu przedwojennej Francji, przywoływany już Mounier, zwracając uwagę, że personalizm chce być zaangażowany w świat i nie boi się ubrudzenia tym światem; sprzeciwia się narcystycznemu zafiksowaniu na własnej osobistej czystości moralnej. Mounier wzywał do zaangażowania, ze świadomością, że zaangażowanie to oznacza ryzyko utraty czystości, niepewność, etyczny dylemat. Wzywał do dialogu z innymi, opuszczenia twierdzy, podjęcia rozmowy ze światem, który w ówczesnym kontekście katolickim uznano za zepsuty i zły (komuniści, ateiści itp.).

W tym duchu starałbym się myśleć o duchowości człowieka. Ważna jest nie jakaś wyidealizowana własna moralna czystość, ale to, kim jesteśmy w całym swoim życiu: ważna jest praca, przyjaźnie, działania dla dobra innych ludzi, rozwój własnej osobowości, socjalizacja.

- Zatem człowieka można w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach opisać, obserwując, jakich ma przyjaciół, w co się angażuje, jaki jest dobry?

- Konfesjonał z natury swej koncentruje się na grzechu, a grzech nie jest jedynym imieniem człowieka. Patrzeć trzeba na dobro, a wielu ulega pokusie redukcji życia do tego wymiaru: unikania grzechu. Jest to niekiedy także swoista łatwizna życiowa: tanim kosztem, bez ryzyka, wysiłku twórczego życia, można sobie zapewnić moralny komfort.

- To utopia. W Wielkim Tygodniu w kościołach dominikanów tworzą się stumetrowe kolejki przed konfesjonałami, każdy ma średnio 15 minut na wyznanie swoich grzechów.

- To argument na moją korzyść. Spowiedź jest tylko jednym z elementów kształtowania człowieka. Proces wychowawczy, a później także edukacyjny, odbywa się gdzie indziej: w rodzinie, szkole, pracy. To niby oczywistości, a jednak nie bierze się ich pod uwagę w praktyce. Jeśli ktoś żyje w szczęśliwej rodzinie i właściwie się rozwija, możliwe jest to z wielu innych względów niż oddziaływanie spowiednika. Czemu ma służyć spowiedź? Pojednaniu z Bogiem, a nie rozwiązaniu wszystkich życiowych spraw. To nie jest lek uniwersalny, dobry na wszystko, choć dotyczy rzeczy istotnych w życiu religijnym. Podstawowym sensem teologicznym tego sakramentu jest ponowne dopuszczenie do Eucharystii wierzącego, który popełnił poważną niegodziwość. A przecież takie poważne niegodziwości to nie jest chleb powszedni. Dlatego idea częstej spowiedzi, kiedyś popularyzowana, może być w naszych czasach szkodliwa. Zbytnio koncentruje człowieka na grzechu, tak że widzi on w sobie najpierw grzech. Znika też świadomość wyjątkowości spowiedzi, mającej umożliwić powrót tym, którzy naprawdę dopuścili się poważnych grzechów. Nie można ot tak, przez przypadek, zgrzeszyć śmiertelnie.

Rzecz więc nie dotyczy zupełnie ludzi, o których tu mówiliśmy, którzy mają problemy z rozwojem psychoseksualnym. Niekiedy mówi się, iż częsta spowiedź takiego nerwicowca może dać ukojenie, ulgę. Nie wykluczam, że w pewnych przypadkach jest z tego pożytek, jeśli równolegle odbywa się terapia. Jednak z mojego doświadczenia wynika, że może to być także podtrzymywanie ludzi w stanie permanentnej niedojrzałości. Potrzeba spowiedzi jest wtedy elementem zachowań kompulsywnych penitenta. Rezygnacja z częstej spowiedzi oznaczać może wówczas przyjęcie do wiadomości, że Bóg nie jest na człowieka śmiertelnie obrażony i że nie pójdzie on z powodu swoich słabości do piekła. O to się martwią ludzie znerwicowani. Mają wizję Boga okrutnego, zapuszczoną w serca od dzieciństwa. Robią więc wszystko, by Go udobruchać: modlą się dużo, chodzą na Msze, czytają Pismo Święte, spowiadają się często. A wszystko to paradoksalnie z powodu fałszywego obrazu Boga, jaki w sobie noszą.

- Czyli w kształtowaniu dojrzałości religijnej człowieka spowiedź może być skuteczna tylko wtedy, kiedy ogranicza się do wyznania grzechów, pouczenia. A co z praktyką stałego spowiednika albo i kierownika duchowego?

- Stały kontakt spowiednika i penitenta podobny jest pod wieloma względami do procesu dokonującego się w psychoterapii. Psychoterapeutów szkoli się tak, by ten kontakt wyszedł pacjentowi na zdrowie. Nierzadkie są przypadki osób, które uzależniają się życiowo i emocjonalnie od swoich spowiedników tak, że bez ich opinii nie są w stanie podejmować decyzji: świat zaczyna i kończy się przy księdzu. A duchowni z reguły są nieprzygotowani do stawienia czoła takim problemom. Dlatego powątpiewam w pożytek z kierownictwa duchowego jako formy stałego, systematycznego spotykania się penitenta i księdza. Nie wykluczam, że są księża, którzy umieją sobie z tym dobrze radzić. Pewnie jezuici znają się na tym lepiej, to ich "wynalazek".

Ale nie zapominam też o tym, że są w Kościele ruchy religijne przyjmujące taki styl kierownictwa duchowego, który jest swego rodzaju kontrolą nad całym życiem penitentów, łącznie z tym, co człowiek robi w rodzinie, małżeństwie, pracy. Niedaleko tu do struktury sekty. Dlatego trzeba przypominać o podstawowym sensie spowiedzi, która jest przywróceniem człowieka do Eucharystii wtedy, kiedy poważnie narusza zasady moralności. Wniosek praktyczny wypływa z tego prosty: im rzadsza spowiedź, tym lepiej.

Rozmowa jest skróconą przez redakcję "TP" wersją rozdziału książki "Ścieżki wolności", która ukaże się wkrótce nakładem wydawnictwa Homini.O. Tadeusz Bartoś (ur. 1967) jest dominikaninem, teologiem i filozofem, dyrektorem Dominikańskiego Studium Filozofii i Teologii w Warszawie, zajmuje się przede wszystkim myślą Tomasza z Akwinu, publikuje na łamach "TP" i "Gazety Wyborczej".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 01/2007